"Tygodnik Powszechny"

Inni są inni

Spread the love

Inni są inni

Tomasz Ponikło rozmawiał z prof. Mirosławą Marody

Mirosława Marody, socjolog:
Przedstawiciele kluczowych instytucji próbowali się od sprawy krzyża trzymać z daleka. Płacimy frycowe za to, że wydawało im się, że sprawa rozejdzie się po kościach.

TOMASZ PONIKŁO: Czy przed Pałacem Prezydenckim zobaczyliśmy starcie Polski klerykalnej z Polską antyklerykalną?

PROF. MIROSŁAWA MARODY: To generalizacja, ponieważ ani obrońców krzyża nie można uznać za przedstawicieli Polski klerykalnej (biorąc pod uwagę lekceważący sposób, w jaki potraktowali przedstawicieli kleru podczas próby przeniesienia krzyża), ani strona druga nie zgromadziła wyłącznie osób niewierzących czy będących w kontrze do Kościoła. Byli tam przecież także ludzie, którzy po prostu mieli inne opinie na temat obecności TEGO krzyża w TYM miejscu.

Sprawa jest odbiciem głębszego konfliktu, a nawet – splotu konfliktów, które toczą polskie społeczeństwo, ale których nie da się wtłoczyć w ciasne ramy oceny polskiej klerykalności lub antyklerykalności.

Jeden ze sporów dotyczy niewątpliwie obecności Kościoła w życiu publicznym. Co najmniej od 10 lat widać wzrost postaw przeciwnych tej obecności. Wierzący traktują religię jako sprawę prywatną i tak też chcą traktować Kościół, który w ich oczach powinien zajmować się tylko sprawami duchowymi.
Od lat też towarzyszy nam specyficzny konflikt, znajdujący swój wyraz w sporze wokół Radia Maryja: konflikt w łonie Kościoła o kształt polskiego katolicyzmu.

Dlaczego akurat awantura o krzyż uwidoczniła te konflikty?

Bo z łamów prasy przedostały się na ulicę. Wiedzę o tych konfliktach posiadamy od dawna, wrażenie zrobił jednak tak wyrazisty sposób ich uwidocznienia. Z całą jego paradoksalnością: obrońcy krzyża przeganiają księży, a obrońcy wolności przestrzeni publicznej od krzyża są przecież – choć może nie wszyscy – katolikami.

Nic lepiej nie pokazuje nieadekwatności funkcjonujących na co dzień podziałów na „ciemnogród” i „oświeconą elitę”, katolików i niekatolików.

Nadal przecież mamy – nic się tu nie zmienia od początku transformacji – niemal 96 proc. ludzi deklarujących się jako wierzący. Zmieniają się za to inne wskaźniki, z których jednoznacznie wynika, że nasza wiara odchodzi od zinstytucjonalizowanego Kościoła: od Mszy, modlitwy, dogmatów. Odsetek ludzi wierzących w Boga jest niższy niż deklarujących się jako katolicy. Mamy do czynienia z przeobrażeniami religii, które zachodzą pod wpływem czynników niekoniecznie związanych z samą religią.

Zaczynam podejrzewać, że może w ogóle nie mamy żadnych klerykałów, czyli osób, które jednoznacznie akceptują stanowisko Kościoła we wszystkich kwestiach. Zajścia wokół krzyża pokazały, że nawet hierarchię kościelną trzeba by podzielić – według tej logiki – na „klerykałów” i „antyklerykałów”. Trudno o bardziej wyrazisty znak, że mamy do czynienia z przemianami, które wyrastają ponad tę konkretną awanturę.

Czy Kościół hierarchiczny pokazał swoje rozdwojenie? Jego integrystyczne oblicze – o twarzy abp. Józefa Michalika – przyćmiło obecność biskupów uważanych przez prasę za „otwartych”? Ci ostatni albo milczeli, albo ograniczali się do ogólników…

Dawało ono znać o sobie już wcześniej, podczas rozmów o Radiu Maryja, kiedy nie wszyscy biskupi opowiedzieli się za ochroną rozgłośni. Kościół jest jednak zbyt potężną instytucją, żeby mógł sobie pozwolić na utrwalanie takiego rozdwojenia.

Obecne doświadczenie może na Kościele instytucjonalnym wymusić zmiany, których kierunek trudno przewidzieć, bo zależy od układu sił w Episkopacie. Widać za to, że zmiany są konieczne, bo Kościół traci na tak niejasnej postawie. Komentatorzy podkreślają, że biskupi zachowują się w sposób niezgodny z własnymi interesami, ponieważ nie zajmując stanowiska, czy wręcz wysyłając sprzeczne sygnały, tracą zaufanie, jakie posiadali do tej pory. A zaufanie do Kościoła, jak pokazują badania, od lat konsekwentnie spada.

Awantura o krzyż obnażyła jednak także słabość instytucji państwowych i samorządowych. Gdyby te ostatnie lepiej przeprowadziły akcję przeniesienia krzyża, awantury już dawno mogłoby nie być. Widząc ówczesny poziom emocjonalnego zaangażowania, nie należało wysyłać po krzyż czterech posterunkowych, dwóch księży i dwóch harcerzy. A że można to było przeprowadzić sprawnie, pokazały następne dni, kiedy ludzie od krzyża zostali odsunięci, choć nadal nikt nie śmie ruszyć samego krzyża, bo nie ma pomysłu, jak to zrobić.

Prezydent Bronisław Komorowski roztacza nad sobą parasol ochronny, mówiąc „Rzeczpospolitej”: „Jeżeli Jarosław Kaczyński chce się dopatrywać w tym [w słowach o przeniesieniu krzyża – red.] zapateryzmu, to rozumiem, że adresuje swoje oskarżenia także do Prezydium Episkopatu Polski, a nie tylko do mnie”.

Szanuję prezydenta Komorowskiego, ale to jest ciąg dalszy kłótni w piaskownicy. Dlaczego głowa dużego państwa zajmuje się wystawianiem cenzurek? Jeżeli jest pewien swych racji – a wydaje się, że jest – to ich powinien bronić, a nie wytykać przeciwnikowi niekonsekwencje.

Tendencje do uwidoczniania się fundamentalistycznych postaw, wbrew obiegowej u nas opinii, nie są czymś specyficznym dla Polski, występują na całym świecie. Także w USA, będących dla nas symbolem ponowoczesnych przemian, istnieje ruch Patriotów, który twardo broni wizji świata i państwa ufundowanej na własnej religijności, na interpretacji Biblii dokonywanej przez laikat, a nie hierarchię.

Specyficznie polski jest raczej lęk, żeby nie dotknąć problemu, który tkwi w naszej rzeczywistości od momentu powstania III RP i wprowadzenia religii do szkół. To wtedy Kościół nie tyle wszedł do życia publicznego, bo zawsze był w nim obecny, ile został wprowadzony do instytucji państwowych. Nie jest to jednak, powtórzmy, walka klerykałów z antyklerykałami, tylko walka, która w Europie toczyła się od XVI w., i ostatecznie została rozstrzygnięta przez rozdzielenie Kościoła od państwa.

Równocześnie (to paradoks naszej historii) musimy przerabiać dwa ważne i głębokie przejścia cywilizacyjne – dosięgła nas fala, która teraz ogarnia świat zachodni. Współcześnie ludzie często szukają pomysłu na życie w religii, ale nie w Kościele. Oddolnie, tworząc własne interpretacje. Niedostrzeganie więc problemu w obliczu trwającej awantury właściwie nie daje szans na poradzenie sobie z nim. Chowanie głowy w piasek – a tak bym określiła postawę Kościoła – nie oznacza, że problem wyparuje. Udawanie, że go nie ma – a tak wygląda postawa państwa – nie oznacza, że on zniknie.
Przedstawiciele kluczowych instytucji próbowali się od sprawy krzyża trzymać z daleka. Płacimy frycowe za to, że wydawało im się, że sprawa rozejdzie się po kościach.

Dzisiejsze dyskusje o relacjach państwo-Kościół widać zestawiając „Gościa Niedzielnego” i „Krytykę Polityczną”. Ich diagnozy różnią się o 180 stopni, zwłaszcza, bo to sprawa najważniejsza, co do zapisów Konstytucji.

Powoływanie się na ustawę zasadniczą jest z góry skazane na nieskuteczność, bo przecież znalazły w niej wyraz postawy obu stron. Konstytucja została uchwalona jako kompromis: przedstawiciele różnych stanowisk w poczuciu odpowiedzialności obywatelskiej zgodzili się na coś, co nikogo nie zadowalało, ale wydawało się rozsądne.

Skąd u nas ta niechęć do kompromisów? Wystarczy spojrzeć na sprawę preambuły i invocatio Dei czy ustawy o ochronie życia. Marek Jurek wciąż walczy o całkowity zakaz aborcji, a Grzegorz Napieralski nieustannie ma na ustach hasło jej dostępności.

Bo był to, jak niegdyś mówiono: „zgniły kompromis”, czyli taki, który nie bierze pod uwagę cech rzeczywistości. Już sama liczebność aborcji dokonywanych przed wprowadzeniem jej zakazu, dawała znać, że nie da się przepisem prawnym wyplenić zachowania, które dla ludzi stanowiło sposób na rozwiązanie ich problemów.

Z jednej strony mamy więc przekonanie, że rzeczywistość da się dowolnie kształtować poprzez prawo, niezależnie od tego, co się na tę rzeczywistość składa. A to myślenie życzeniowe. Z drugiej zaś strony usiłujemy ignorować konflikty, które są związane z fundamentalnie różnymi wizjami życia społecznego. Dla tych wizji nie da się znaleźć kompromisowej formy realizacji.

To problem podobny do tego, który przed wiekami pojawił się wraz z ruchami protestanckimi i podważaniem chrześcijańskiej wizji świata. Jednym ze sposobów rozwiązania ówczesnych konfliktów religijnych była zasada „Czyja władza, tego religia”, która jednak ich nie wygasiła. W końcu znaleziono rozwiązanie uznając, że religia jest prywatną sprawą jednostki i państwo nie ma mocy wypowiadania się na jej temat. Wolność wyznania jest dziś zapisana w Karcie Praw Człowieka.

Teraz mamy do czynienia z podobnym sporem, ale podniesionym na wyższy poziom. Nie dotyczy on już wyłącznie religii, ale też wolności kształtowania całego życia przez jednostkę, co obejmuje i aborcję, i in vitro, i bycie homoseksualistą – wszystkie elementy do tej pory traktowane jako prywatne. Dopóki nie kłuły w oczy, dopóty nie wadziły. Teraz jednak wdarły się w sferę publiczną i stały się przedmiotem sporu politycznego. Ich reprezentanci domagają się uznania swojej swobody, co wymagałoby całkowitego przeorganizowania roli państwa i Kościoła.

Nie da się znaleźć kompromisu między całkowitym zakazem aborcji a prawem kobiet do decydowania o swoim życiu; uznanie za normalną jedynie klasycznej rodziny skazuje na „nienormalność” inne typy związków i to w sytuacji, gdy klasyczna rodzina, czyli małżeństwo z dwójką dzieci, stanowi coraz mniejszy odsetek związków między ludźmi. Ci, którzy opowiadają się za innymi relacjami, chcą być równoprawnymi obywatelami. To problemy, które narastają, a życie będzie wymagało od polityków i przedstawicieli Kościołów ustosunkowania się do nich.

Są tacy, którzy nazywają obecność Kościoła w życiu publicznym „klerykalną ostentacją”.

Używają więc tego samego sformułowania, które druga strona wykorzystuje wówczas, gdy mówi o obecności homoseksualistów w życiu publicznym: w obu przypadkach odmawia się pewnym kategoriom prawa do wpływania na kształt życia społecznego.

Zadziwiające, że argumenty wykorzysty¬wane przez wszystkie strony sporu – bo jestem pewna, że stron jest więcej niż dwie – sprowadzają się do jednego: niech sobie będą Inni, byle tylko nie włazili nam w oczy. I to jest fundamentalny dylemat polskiego życia publicznego. Prawdziwe uznanie Innych musi przecież dopuszczać ich obecność w życiu publicznym całej wspólnoty. Podstawowy problem dotyczy sposobu tej obecności – takiego, by inni Inni nie czuli się nią zagrożeni. Mamy więc do czynienia z poczuciem zagrożenia ze względu na zdominowanie życia publicznego przez przedstawicieli jednej opcji światopoglądowej.
Tak zawiązuje się kłębowisko niechęci, wrogości, postaw obronnych.

Andrzej Grajewski w „Gościu Niedzielnym” stwierdza, że metropolita warszawski mógłby zaprosić dwie strony sporu, w osobach Bronisława Komorowskiego i Jarosława Kaczyńskiego, do wspólnego ustalenia formy upamiętnienia Lecha Kaczyńskiego i ofiar wypadku z 10 kwietnia.

Oczywiście, że mógłby, tylko że te dwie osoby mają niewielki wpływ na ludzi bezpośrednio zaangażowanych w konflikt. Mówiąc metaforycznie: to nie jest sytuacja, w której mamy kilka zdyscyplinowanych stad i wystarczy pasterzy owych stad zaprosić, by popędzili je we wspólnym kierunku.

Rozwiązania wypracowane między pasterzami mogą w ogóle nie mieć żadnego wpływu na owe „stada” – to po pierwsze.

Po drugie: wątpię, czy w obecnym stanie pan Jarosław Kaczyński jest człowiekiem, z którym można cokolwiek wynegocjować.

Po trzecie wreszcie: przedmiotem sporu jest sama potrzeba dodatkowego upamiętniania Lecha Kaczyńskiego.

Pomysłów na wybrnięcie z konfliktów nagromadzonych wokół sprawy krzyża jest sporo, ale wszystkie krążą wokół anachronicznej wizji społeczeństwa, w której przywódcy mają głos rozstrzygający. Podświadomie trwamy przy zasadzie „czyja władza, tego religia”, choć historia pokazała, że w konfliktach dotyczących tożsamości jednostek jest ona całkowicie nieskuteczna. A w naszej sytuacji mamy właśnie do czynienia z uruchomieniem oddolnych procesów, które są związane z obroną tożsamości.

Pod krzyżem zobaczyliśmy społeczeństwo obywatelskie?

Raczej tłum, i to po obu stronach. Krokiem do przodu jest to, że dała o sobie znać ta część społeczeństwa, która była zepchnięta w cień przez dyskurs zdominowany głosami polityków walczących o przywrócenie „prawdziwej tożsamości” Polaków, dla większości z nich – związanej z zinstytucjonalizowanym katolicyzmem. Na Krakowskim Przedmieściu zgromadził się przecież także tłum opowiadający się za inną wizją Polski, która dopuszcza indywidualne zróżnicowanie, zezwala na wolność ekspresji.
Jednakże dla mnie to był – z obu stron – festiwal, jeśli nie nienawiści, to (co najmniej) pogardy. I trudno mi się do końca identyfikować z postawą „nowoczesnej” części demonstrantów, która zawierała sporą domieszkę lekceważenia dla ludzi pod krzyżem.

„Festiwal nienawiści”… Po festiwalach, które znamy z ulic naszych miast, zawsze zostaje masa śmieci. Kto w tym przypadku posprząta? Czy w ogóle da się to zrobić?

Materialny brud to działka służb porządkowych. Miasto godząc się na trwanie takich zgromadzeń, godzi się też na koszty zaprowadzenia potem porządku. Choć starszemu panu, który oblał fekaliami tablicę, proponowałabym wręczyć wiadro wody i szczotkę, żeby po sobie posprzątał. Tu mamy jasno określoną jednostkową odpowiedzialność, więc konsekwencje też łatwo wyciągnąć.

Jeśli chodzi o brudy i zanieczyszczenia metaforyczne, prawdopodobnie będzie tak jak zwykle: udamy, że nic się nie wydarzyło. To podstawowy kłopot polskiego życia politycznego: od 20 lat problemy, które są ważne dla społeczeństwa, po gwałtownych wybuchach zamiatamy pod dywan, gdzie kiszą się aż do następnej eksplozji. Dlatego byle powód wystarczy, żeby pojawiła się kolejna zawierucha. Upamiętnienie ofiar katastrofy smoleńskiej to taki problem, który będzie się ciągnąć, dając masę okazji do wszczęcia kolejnej awantury.

ROZMAWIAŁ TOMASZ PONIKŁO

PROF. MIROSŁAWA MARODY jest socjologiem, kieruje Zakładem Psychologii Społecznej w Instytucie Socjologii UW oraz Centrum Studiów Politycznych Instytutu Studiów Społecznych UW.

Tekst pochodzi z „Tygodnika Powszechnego”

“Najnowszy numeru już w kioskach, a w nim:
Religia w szkole

Czy Kościół spojrzy prawdzie w oczy?
Przetrwają najmocniejsi (katecheci)
Plastikowy pistolet Palikota
Dobre, bo polskie – rozmowa z Janem Krzysztofem Bieleckim
Nieznośna lekkość emigracji
Jacek Dukaj: Biblioteka bez granic
ks. Adam Boniecki: Kościół, który otrzymał wszystko
Muzułmanie chcą modlić się w katedrze
ks. Michał Heller: Psie Wyspy
Wojny maszyn
Tajna forpoczta Hitlera
Romowie w Europie

Dwa dodatki:

Kobiety Solidarności
Wratislavia Cantans

Zaprenumeruj e-tygodnik!

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code