Simone Weil

Przemyślenia w związku z teorią kwantów

Spread the love

PRZEMYŚLENIA W ZWIĄZKU Z TEORIĄ KWANTÓW

1942

Simone Weil

W Marsylii we wrześniu 1940 roku Simone Weil szybko włączyła się w życie umysłowe. Troszczyła się jednak przede wszystkim o to, aby kontynuować rozważania na temat nauki greckiej i nauki współczesnej, rozpoczęte wraz z bratem podczas jego pobytu w więzieniu. Camille Marcoux, kolega z ENS, którego przypadkiem spotkała, mówi, że zajmowała się wówczas głównie matematyką. Badanie Zeszytów z tego okresu potwierdza to, choć mowa tam w równym stopniu o naukach fizycznych i matematycznych. Na początku 1941 roku w księgarniach musiała jednak ukazać się książka Plancka (Initiations à la physique [Wprowadzenie do fizyki], Flammarion), aby skłonić ją do opracowania szkicu na temat nauki. Właśnie rozdziały poświęcone nowoczesnej fizyce pobudziły ją do długiej pracy. Gromadziła zapisane strony bez uprzednio ustalonego planu. Później twórczy zapał wyczerpał się i artykuł przekształcony w szkic został odłożony na później. „Rozpoczęłam długą pracę na temat współczesnej, klasycznej (od renesansu po 1900 rok) i greckiej nauki, ale napisawszy o tym nieco ponad 30 dużych kartek, przerwałam z powodu innych zajęć” – napisała 30 czerwca 1941 roku do Gilberta Kahna, młodszego od niej mężczyzny, który był już jej zwolennikiem.

Simone Weil powtórzyła treść swojego zaniechanego szkicu „Nauka i my” w postaci przeznaczonego dla szerokiej publiczności artykułu „Przemyślenia w związku z teorią kwantów”. Oprócz nowego sformułowania sporu na temat pochodzącego od Maxa Plancka pojęcia kwantu energii kwestionowała szczególną teorię względności Einsteina, nie mogąc uznać zasady o stałej prędkości światła we wszystkich kierunkach. Duża część artykułu jest poświęcona uszczypliwej i zabawnej karykaturze tego, co nazywała „wioską uczonych”. Odrzuciła wszelkie krasomówstwo. Gdy opisywała codzienne życie tych społeczności, których nie wszystkie motywy i nie zawsze polegają na umiłowaniu prawdy, chodziło jej wyłącznie o podkopanie wiary w rzekome naukowe wyrocznie. Obiektywizm powinien być na nowo zdefiniowany jako intersubiektywna zgodność, która różni się od społecznego porozumienia i pozwala, aby o myśli nie decydowały całkowicie stosunki władzy.

Dwa pojęcia stworzyły przepaść między tym, co rozumiano przez naukę od czasów starożytnej Grecji i tym, co pod tą nazwą rozumie się dzisiaj. Są to pojęcia względności i kwantów. 1 Pierwsze narobiło wiele hałasu wśród szerokiej publiczności, a drugie jest jej ledwie znane. Obydwa pochodzą z początku wieku i były tak samo wywrotowe, ponieważ wprowadziły do nauki zaakceptowaną i potwierdzoną sprzeczność.

Nie chodzi tutaj o względność ogólną, polegającą na rozszerzeniu dla wszystkich możliwych ruchów pojęcia względności, które klasyczna mechanika stosowała tylko do ruchów prostoliniowych i jednostajnych (na pewno taki pogląd może przynajmniej dostarczyć tematów do nadzwyczaj płodnych przemyśleń). Chodzi o względność szczególną, bardzo źle nazwaną, ponieważ nie ma ona właściwie nic wspólnego z pojęciem względności ruchu. To bardzo prosta teoria, gdy tylko zrezygnujemy z jej zrozumienia. Z jednej strony prace Kopernika, Keplera, Galileusza, Newtona doprowadziły do przypisania pewnych ruchów Ziemi i różnym ciałom niebieskim, z drugiej strony szereg doświadczeń zakończył się pewnym pomiarem prędkości światła, a wreszcie pewne doświadczenia z końca XIX wieku kazały uznać prędkość światła za stałą we wszystkich kierunkach. Te wyniki są sprzeczne, gdyż skończona prędkość nie może być stała we wszystkich kierunkach, jeżeli mierzy się ją, biorąc za punkt wyjścia układ, który sam porusza się w pewnym kierunku.

Jednakże Einstein wyraził za pomocą algebraicznych formuł te nie dające się ze sobą pogodzić wnioski, połączył formuły, jak gdyby mogły być równocześnie prawdziwe i wyprowadził z nich równania. Okazuje się, że w tych równaniach litera, która przedstawia czas i każda z liter, które odpowiadają trzem współrzędnym przestrzeni, występują symetrycznie. Przekład tych równań na język potoczny zrodził paradoksy, które przyniosły Einsteinowi dosyć niedobrą sławę, na przykład paradoks czasu uznanego za czwarty wymiar.

Paradoks kwantów nie jest wcale słabszy, być może nawet silniejszy, chociaż mniej uderzający na pierwszy rzut oka, a ponadto wcześniej powstał. Teoria kwantów, której pierwszym autorem jest Planck i która jeszcze dzisiaj stanowi podstawowe zmartwienie dla fizyków, skupia się na głównym pojęciu nauki, na pojęciu energii. Polega na rozpatrywaniu energii albo raczej działania, iloczynu energii i czasu, jako wielkości, która zmienia się w sposób nieciągły, przez kolejne skoki i właśnie te skoki są nazywane kwantami. A przecież cały wysiłek nauki, począwszy od Galileusza, polegał na sprowadzaniu wszystkich zjawisk bez wyjątku do zmian w przestrzennych i czasowych stosunkach oraz do uznawania za czynniki zmienne tylko odległości, prędkości i przyspieszeń; przestrzeń i czas nie mogą przedstawiać się inaczej niż jako wielkości ciągłe, a energia jest właśnie pojęciem, za którego pomocą sprowadza się wszystko do przestrzeni i czasu. Jeżeli znajduję się dwa kilometry od jakiegoś miejsca, a potem idę i mam już tylko kilometr, to niezależnie od wybranej drogi, niezależnie od możliwych obejść, przeszłam przez wszystkie bez żadnego wyjątku pośrednie odległości między dwoma kilometrami i kilometrem.

Można powątpiewać w to twierdzenie jak w każde inne, ale nie można przedstawić twierdzenia przeciwnego. Nauka dotyczy zjawisk, a zatem w przeciwieństwie do myśli metafizycznej lub mistycznej znajduje się na poziomie przedstawiania albo bezpośrednio nad nim. Naukowe wyjaśnienie, które nie da się w żaden sposób przedstawić, jest pozbawione znaczenia.

Otwierając dowolny podręcznik, można się przekonać, że pojęcie energii wywodzi się z pojęcia pracy i do niego się sprowadza, a pracę definiuje się jako podniesienie pewnego ciężaru na pewną wysokość. Mówić, że istnieje różnica energii między poszczególnymi stanami układu, to mówić, że można przedstawić przemianę, podczas której z jednej strony układ przechodziłby z jednego do drugiego stanu, a w zamian określony ciężar wznosiłby się lub opadałby na określoną wysokość.

Od początku badania mechanicznych zjawisk znajdowano w nich niezmiennik określany jako umowny iloczyn siły i odległości. Archimedes położył fundamenty mechaniki wykazując, że symetryczna waga pozostaje zrównoważona, jeżeli z jednej strony punktu oparcia wprowadza się zmianę, przenosząc ciężar w inne miejsce, ale iloczyn ciężaru i odległość od punktu oparcia musi pozostać niezmienny. Galileusz pokazał, że gdy kulę spuszczamy kolejno z takiej samej wysokości na płaszczyzny o różnych nachyleniach, iloczyn przebytej przez nią odległości i popychającej ją siły jest za każdym razem taki sam. Jako ogólne prawo równowagi przyjął, że gdy dwa ciała, z których każde jest przyciągane przez jakąś siłę, trwają w spoczynku dzięki wzajemnemu związkowi, to odpowiadające im iloczyny siły i odległości, która zostałaby przebyta bez tego związku, są równe. Odkrył, a za nim powtórzył to Kartezjusz, że taki iloczyn jest również kluczem do maszyn prostych, bo chociaż oszczędzają one ludziom trudu, nie zmieniają nigdy, w żadnym wypadku iloczynu siły, którą trzeba pokonać i przesunięcia, które trzeba osiągnąć. Zresztą waga pod nazwą dźwigni jest maszyną prostą i tak samo równia pochyła, gdy podnosi się na niej ciężar.

Później pod nazwą energii kinetycznej lub żywej siły posługiwano się tym samym iloczynem jako kluczem do wszystkich zjawisk dynamiki. Wzór na ruch jednostajnie przyspieszony lub opóźniony pokazuje, że gdy tocząca się z jednostajną prędkością po równi poziomej kula trafia na równię pochyłą i wznosi się na pewną wysokość, wykonana w ten sposób praca, czyli iloczyn tej wysokości i ciężaru kuli, jest równa połowie iloczynu jej masy i kwadratu prędkości, z jaką toczyła się po równi poziomej. Zatem energia kinetyczna ciała w ruchu albo inaczej mówiąc, wspomniana połowa iloczynu, to praca, jaką ciało może wykonać w pewnych warunkach jedynie dzięki swojej prędkości. Energia potencjalna to praca, jaką jedynie dzięki swojemu położeniu ciało może wykonać za sprawą nieskończenie małego impulsu jak wówczas, gdy kula znajduje się na stole. Twierdzenie o zachowaniu energii mówi, że w czysto mechanicznym układzie suma energii kinetycznej i energii potencjalnej pozostaje stała, dopóki żadna zewnętrzna praca nie oddziałuje na układ albo układ nie oddziałuje na zewnątrz.

Wspaniałym pomysłem XIX wieku było utożsamienie z pracą za sprawą liczbowych równoważności innych zmian niż przesunięcia. Joule to rozpoczął. Jeżeli z wysokości metra upuścimy kilogramowy ciężar, który spadając, obraca za pośrednictwem krążka łopatki młynka umieszczonego w pełnym wody zbiorniku, temperatura wody wzrasta. Energia cieplna, która powoduje ten wzrost temperatury, jest równa jednemu kilogramometrowi. Joule sprawdził, ze kilka różnych mechanicznych metod pozwala zawsze za sprawą takiego samego zużycia energii mechanicznej podgrzać taką samą masę wody od 0° do 1°. Po wielu podobnych doświadczeniach dziewiętnastowieczni uczeni ustalili, że we wszystkich zjawiskach następuje przyrost albo ubytek energii równej energii mechanicznej. Ta zasada znajduje bardzo dużo korzystnych zastosowań w badaniu zjawisk chemicznych i elektrycznych. Podstawowa zasada dziewiętnastowiecznej nauki głosi, że w odniesieniu do wszystkich zjawisk trzeba mieć możliwość przynajmniej teoretycznego przedstawienia bądź wytwarzania tego zjawiska za sprawą przesunięcia ciężaru, bądź przesunięcia ciężaru za sprawą tego zjawiska. Słowo „energia” nie ma innego znaczenia i właśnie dlatego wszelkiego rodzaju energię mierzy się w ergach, czyli w jednostce definiowanej jako podniesienie pewnego ciężaru.

Ciężar nie może znajdować się najpierw na takiej wysokości, a potem na innej, nie przechodząc przez wszystkie bez wyjątku pośrednie wysokości. Odległość jest wielkością ciągłą i żadna geometria, nawet nieeuklidesowa nie przedstawia jej inaczej. Czas, który fizykom przedstawia się za pomocą ruchu jednostajnego, czyli odległości, jest wielkością ciągłą. To samo dotyczy prędkości jako stosunku odległości do czasu i przyspieszenia jako stosunku prędkości do czasu. Do żadnej definicji energii mechanicznej nie wchodzą inne wielkości niż odległość, prędkość, przyspieszenie połączone z masą, a działanie jest iloczynem energii i czasu. Energia niemechaniczna to energia, która we wszystkich niemechanicznych zjawiskach jest uważana za równoważnik energii mechanicznej. Łatwo zatem uświadomić sobie, jak osobliwe jest mówienie o kwantach energii lub działania.

Najdziwniejsze jest to, że gdy Planck stwierdził: „Materia może wydzielać promieniującą energię jedynie w proporcjonalnych do częstotliwości skończonych ilościach”, nie doprowadziło go do tego wniosku badanie mikroskopijnych zjawisk, w którym doświadczenie pozwala zmierzyć punkty krytyczne, lecz badanie zjawiska makroskopowego – czarnego promieniowania.

Pojęcie nieodwracalności dostało się do koncepcji energii dzięki drugiej zasadzie termodynamiki, zasadzie Clausiusa, zwanej zasadą degradacji energii. To pojęcie sprowadziło za sobą pojęcie prawdopodobieństwa dzięki prostemu spostrzeżeniu, że przejście od stanu bardziej prawdopodobnego do stanu mniej prawdopodobnego jest praktycznie nieodwracalne. Jeżeli odepchniemy ręką składające się na wiersz Valéry’ego czcionki drukarskie, narobimy bałaganu, a jeżeli będziemy je odpychać ręką jeszcze wiele razy, nie ułożymy na nowo wiersza Valéry’ego. Współczesny Planckowi fizyk Boltzmann zinterpretował w ten sposób takie nieodwracalne zjawiska jak przekształcenie energii mechanicznej w energię cieplną przy tarciu. Planck usiłował odtworzyć przy użyciu prawdopodobieństwa, a zgodnie z danymi doświadczenia, zjawisko zwane czarnym promieniowaniem. Właśnie we wzorach na to prawdopodobieństwo znalazł nieciągłość i wprowadził nieciągłość w energii, ponieważ to prawdopodobieństwo jest zależne od energii.

Trzeba zadać sobie pytanie, czy nie mógłby postąpić inaczej. Nie zmuszało go na pewno doświadczenie, bo gdy pomiary nie były mikroskopijne, nie mogły wskazać punktów krytycznych, a jedynie punkty orientacyjne, między którymi należało interpolować. Zawsze wolno interpolować, posługując się bądź ciągłymi, bądź nieciągłymi funkcjami. Wydaje się więc, że Planck mógłby znaleźć funkcje inne, prawdę mówiąc, niż te, których domaga się mechanika klasyczna, skoro były niezgodne z doświadczeniem, lecz ciągłe. Jesteśmy skłonni zastanawiać się, czy tego, że Planck wprowadził liczby całkowite do swoich wzorów, nie sprawił sam charakter rachunku prawdopodobieństwa, którego punktem wyjścia jest gra w kości, a co za tym idzie, relacje liczbowe. Byłby to na pewno bardzo dziwny początek tak wielkiej rewolucji. W każdym razie Planck, uwzględniając szczególny przypadek czarnego promieniowania, wprowadził do energii nieciągłość dla wygodnego rachunku. Jego innowacja miała olbrzymie powodzenie, ponieważ później uznano, że jego wzory są trafne dla wszystkich przemian energii, które mają miejsce wśród atomów i promieniowania, czyli wszędzie. Zatem słowo „energia” nie ma już żadnego związku z ciężarami i odległościami albo z masami i prędkościami, ale nie ma również związku z czymś innym, ponieważ nie opracowano innej definicji energii; nie ma związku z niczym. Nie przeszkadza to nadal mówić o energii kinetycznej. Papier, jak mówią, wszystko znosi.

Przepaść dzielącą naukę XX wieku od nauki poprzednich wieków powoduje odmienna rola algebry. Algebra w fizyce była na początku tylko sposobem wyrażania stosunków ustalonych miedzy fizycznymi pojęciami za sprawą opartego na doświadczeniu rozumowania, sposobem niezwykle wygodnym ze względu na konieczne przy sprawdzaniu i zastosowaniu rachunki. Lecz rola algebry stawała się ciągle ważniejsza i w końcu, podczas gdy kiedyś algebra stanowiła język pomocniczy, a słowa – język podstawowy, dzisiaj jest całkowicie przeciwnie. Niektórzy fizycy zamierzają nawet uczynić z algebry jedyny albo prawie jedyny język tak, aby w ostateczności, ostateczności niemożliwej oczywiście do osiągnięcia, istniały już tylko wydobywane z doświadczalnych pomiarów liczby oraz litery ułożone we wzory. Tymczasem nie takie same logiczne wymagania towarzyszą zwykłemu językowi i językowi algebry, stosunki między literami nie odzwierciedlają w pełni stosunków między pojęciami, a w szczególności odpowiednikami nie dających się pogodzić twierdzeń mogą być równania, które wcale takie nie są. Gdy przełożywszy na algebrę pojęciowe stosunki, posługujemy się wzorami, biorąc pod uwagę wyłącznie liczbowe dane z doświadczeń oraz właściwe algebrze prawa, możemy uzyskać wyniki, których ponowny przekład na język mówiony sprzeciwia się stanowczo zdrowemu rozsądkowi.

Wynikają stąd potężne pozory głębi, ponieważ głębokie filozoficzne lub mistyczne rozważania zawierają również sprzeczności, dziwactwa i nieprzezwyciężone trudności w wypowiadaniu się za pomocą słów. W wypadku algebry chodzi jednak o coś zupełnie innego. Jeżeli głębokiej myśli nie da się wypowiedzieć, to dlatego, że obejmuje ona jednocześnie kilka nakładających się na siebie pionowo stosunków i że język potoczny źle odzwierciedla różnice poziomu. Lecz algebra, która stawia wszystko na tej samej płaszczyźnie, jeszcze mniej się do tego nadaje. Dowody, ustalenia, hipotezy, prawie nieuzasadnione przypuszczenia, przybliżenia, poglądy dotyczące stosowności, wygody, prawdopodobieństwa – wszystkie te rzeczy, wyrażone za pomocą liter, odgrywają w równaniach taką samą rolę. Jeżeli algebra fizyków wywołuje takie same skutki jak głębia, to tylko dlatego, że jest całkowicie płaska, nie ma w niej trzeciego wymiaru myśli.

Skutki tej fałszywej głębi bywają bardzo śmieszne, a niektóre z nich rozbawiłyby Rabelais’go lub Moliera. Filozofowie bowiem z pełną szacunku gorliwością tracą siły, interpretując to, czego nie mogą zrozumieć i przekładając równania na filozofię. Ogólnie rzecz biorąc, niekompetentni komentatorzy i nawet niektórzy uczeni poszukują z rozbrajającą wytrwałością głębokiego znaczenia, zawartej we współczesnej nauce koncepcji świata. Na próżno, ponieważ tego nie ma. Nauka przypomina pod tym względem cesarza z baśni Andersena: dwaj rzemieślnicy obiecali mu wykonane z niewidzialnej dla głupców tkaniny ubrania, toteż chodził nagi po ulicach swojej stolicy i ani on sam, ani żaden z widzów nie odważył się przyznać, że był nagi. Każdy choć trochę wykształcony człowiek obawiałby się uchodzić za głupca, wyznając wobec innych lub wobec samego siebie, że nie potrafi wyczuć ani odrobiny filozoficznego znaczenia, związanego z innowacjami współczesnej nauki, więc woli wymyślić jedną z nich, koniecznie bardzo mglistą. Ostatnia książka Plancka przełożona na język francuski pod tytułem Initiations à la physique, książka w więcej niż trzech czwartych wypełniona filozoficznymi rozważaniami, zilustrowała na nowo baśń Andersena. Niektórzy krytycy bowiem, ufając naukowej sławie autora, uwierzyli, że dostrzegli w tej książce głęboką myśl i przytoczyli parę cytatów, aby poprzeć swój sąd, a te cytaty były komunałami o rzadko spotykanej płytkości.

Gdyby pominąć osobę autora, książka byłaby, prawdę mówiąc, poza paroma stronicami nieciekawa. Wszystko, co odnosi się do ogólnej filozofii, Boga, ludzkiej duszy, wolności, poznania, istnienia zewnętrznego świata, jest bardzo mierne, na ogół rozsądne, ale banalne, niejasne i powierzchowne. Widać tam wyraźnie, że Planck nie był wielkim umysłem. Widać tam również, co bardzo zabawne, że ten odpowiedzialny za wielką rewolucję autor był nie tylko przyzwoitym człowiekiem, ale również tak zwanym człowiekiem prawomyślnym, bardzo przywiązanym do religii i do wszystkiego, co jest tradycyjnie przedmiotem szacunku. Naprawdę cenne są jednak stronice tej książki, na których Planck prostodusznie i bezwiednie czyni pewne wyznania, rzucające niezwykłe światło na tajemniczy proces pracy naukowej. Obalają one powtarzany często z emfazą przez samego Plancka komunał, który głosi, że nauka to sprawa powszechna, wznosząca się ponad uczonymi wszystkich czasów i wszystkich krajów.

Oto kilka urywków z tych stronic: „Wbrew temu, co utrzymuje się chętnie w pewnych środowiskach fizyków, nie jest dokładnie tak, że można wykorzystywać do opracowania hipotezy tylko pojęcia, których sens może być definiowany przez pomiary, niezależnie od wszelkich teorii… Nie ma absolutnie żadnej wielkości, którą można bezpośrednio zmierzyć. Pomiar uzyskuje natomiast swój fizyczny sens tylko na mocy interpretacji, która jest teoretycznym działaniem… Nawet w wypadku najbardziej bezpośrednich i najdokładniejszych pomiarów, na przykład pomiarów ciężaru lub natężenia prądu, wyniki mogą nadawać się do wykorzystania dopiero po wielu poprawkach, których obliczenia wyprowadza się z hipotezy”.

Następujące sformułowania są jeszcze bardziej odkrywcze: „Twórca hipotezy rozporządza praktycznie nieograniczonymi możliwościami i jest równie mało skrępowany funkcjonowaniem swoich narządów zmysłowych jak funkcjonowaniem przyrządów, którymi się posługuje… Można nawet powiedzieć, że tworzy sobie geometrię, jak mu się żywnie podoba. Przy pomocy przyrządów o idealnej dokładności… może w myśli wykonywać najsubtelniejsze pomiary i wyciągać na podstawie ich wyników najogólniejsze wnioski, przy czym te wnioski nie mają, przynajmniej bezpośrednio, nic wspólnego z prawdziwymi pomiarami. Dlatego również pomiary nie zdołają nigdy potwierdzić ani obalić bezpośrednio hipotezy; zdołają jedynie uwydatnić jej większą lub mniejszą stosowność”.

Ale to jest najpiękniejsze: „Wielkie naukowe idee nie podbijają zazwyczaj świata dlatego, że ich przeciwnicy w końcu stopniowo je uznają i w końcu przekonują się o ich prawdziwości… Najczęściej zdarza się tak, że przeciwnicy nowej idei w końcu wymierają, a wchodzące w życie pokolenie jest z nią oswojone”. Naukowe teorie znikają zatem jak męskie mody w XVII wieku: stroje w stylu Ludwika XIII znikły, gdy umarli ostatni starcy, którzy za panowania Ludwika XIII byli młodzi.

Kto dobrze rozważy te sformułowania, nie powie nigdy: „Nauka twierdzi, że…” Nauka jest niema, a wypowiadają się uczeni. To, co mówią, nie jest na pewno niezależne od czasu, skoro zgodnie ze zdaniem Plancka zwolennicy takiego lub innego poglądu na świat milkną dokładnie w chwili, gdy ucisza ich śmierć. Jeżeli chodzi o miejsca, to rzeczywiście uczeni pochodzą z rozmaitych krajów. Ale podróże, korespondencja, przekaz wiadomości są obecnie, w czasach pokoju, tak łatwe i tak szybkie, że uczeni tej samej specjalności, choć rozproszeni po ziemskim globie, tworzą maleńką wioskę, w której wszyscy się znają, w której wiadomo o prywatnym życiu każdego, w której krążą bez przerwy anegdoty nazywane gdzie indziej plotkami. W miastach, w których przebywa kilku spośród nich, spotykają się bez przerwy, o ile nie są skłóceni i nawet ich żony spotykają się właściwie tylko miedzy sobą. Wioska jest zamknięta i nie można do niej przeniknąć z zewnątrz. Choćby ktoś przez dwadzieścia lat studiował książki uczonych, gdy sam nie jest zawodowym uczonym, pozostaje profanem w odniesieniu do nauki, a opinie profanów nie cieszą się w tej wiosce żadnym zaufaniem, nikt nie zwraca na nie najmniejszej uwagi, chyba że czasami zapożycza się jakieś miłe i pochlebne sformułowania.

Wykształcony czytelnik, artysta, filozof, wieśniak, Polinezyjczyk są na takim samym poziomie, to znaczy całkowicie na zewnątrz nauki i nawet uczeni pozostają na zewnątrz w stosunku do wszystkich innych niż ich własna specjalności. Rzadko opuszcza się wioskę. Wielu uczonych, pomijając ich specjalność, to ludzie ograniczeni i niezbyt wykształceni albo jeżeli interesują się czymś poza swoją pracą naukową, bardzo rzadko w swoich umysłach łączą wspomniane zainteresowania z tym, co wnoszą do nauki. Mieszkańcy wioski są skłonni do studiowania, pełni polotu, wyjątkowo zdolni, ale przecież aż do wieku, w którym umysł i charakter są w większej części ukształtowane, uczą się w liceum jak inni i karmią się miernymi podręcznikami. Nigdy nikt nie dołożył szczególnych starań, aby rozwinąć ich zmysł krytyczny. W żadnym momencie życia nie przygotowuje się ich szczególnie do tego, aby czyste umiłowanie prawdy stawiali wyżej od innych pobudek i żaden eliminacyjny mechanizm nie czyni warunku wstępu do wioski z tak rozumianej naturalnej skłonności. Istnieją eliminacyjne mechanizmy, w tym egzaminy i konkursy, ale nie dotyczą one siły lub czystości umiłowania prawdy. To umiłowanie, zasmakowanie w dokładności i dobrze wykonanej pracy, pragnienie zdobycia sobie rozgłosu, pożądanie pieniędzy, szacunku, sławy, zaszczytów, tytułów, antypatie, zawiści, przyjaźnie – wszystkie te pobudki i jeszcze inne mieszają się u mieszkańców tej wioski jak u wszystkich ludzi w różnym stosunku. Ta wioska jak wszystkie inne wioski składa się z przeciętnych ludzi z paroma odchyleniami w górę i w dół. Ma też cechy szczególne, a więc fakt, że jest okresowo poruszana zmianami mody, że prawie co dziesięć lat nowe pokolenie entuzjazmuje się nowymi poglądami. Podobnie jak gdzie indziej pokoleniowa i osobista walka wytwarza tutaj w każdej chwili pośredni pogląd.

Stan nauki w danej chwili to nic innego jak pośredni pogląd wioski uczonych. Ten pogląd opiera się wprawdzie na doświadczeniach, ale chodzi zawsze o doświadczenia wykonywane w tej wiosce, bez żadnej zewnętrznej kontroli, przy pomocy kosztownych i skomplikowanych aparatów, które znajdują się tylko tam, o doświadczenia przygotowywane, powtarzane, korygowane przez samych mieszkańców wioski, a zwłaszcza interpretowane przez nich samych, i to ze swobodą, której rozmiary pokazują przytoczonej powyżej frazesy Plancka. Nie jest więc prawdą, że nauka to pewnego rodzaju nadprzyrodzona wyrocznia, źródło różnych rozstrzygnięć, zmieniających się oczywiście z roku na rok, ale koniecznie coraz mądrzejszych. Tymczasem tak ją sobie zwykle dzisiaj wyobrażamy, a upojenia, z jakim krzyczymy: „Nauka powiada, że…”, nie studzi nawet pewność, że nie powie tego już za pięć lat. Zapewne wierzymy – pod tym względem podobnie jak pod wieloma innymi – że teraźniejszość znaczy dla nas tyle co wieczność. Sam Valéry wypowiadał się niejednokrotnie o nauce zgodnie z powszechnym zabobonem. Uczeni oczywiście pierwsi uczyniliby z własnych poglądów pochodzące od wyroczni rozstrzygnięcia, za które nie byliby odpowiedzialni i z których nie musieliby się rozliczać. Takie roszczenie nie jest dopuszczalne, ponieważ nie jest słuszne. Nie ma żadnej wyroczni, lecz jedynie poglądy uczonych, którzy są ludźmi. Twierdzą oni to, co jak sądzą, powinni twierdzić i mają rację, ale sami są autorami odpowiedzialnymi za wszystko, co twierdzą i powinni się z tego rozliczyć. Nie dokonują rozliczenia, ale popełniają błąd – szkodzą w pierwszej kolejności samym sobie, ponieważ sami nie dokonują go również wobec siebie.

Powinni rozliczyć się przede wszystkim z oderwania od klasycznej nauki. Nie jest to nieszczęście. W klasycznej nauce, która osiągnęła apogeum i uważała się za zdolną do wyjaśnienia wszystkich rzeczy bez wyjątku, zapanował intelektualny zaduch i dlatego właśnie Bergson, Einstein oraz wszyscy, którzy gwałtownie przedziurawili ten zamknięty krąg, zostali powitani jako wyzwoliciele. Zresztą podstawowe pojęcia klasycznej nauki (bezwładność, ruch jednostajny, siła, przyspieszenie, energia kinetyczna, praca) są niejasne, gdy przyjrzeć się im z uwagą. Czy to nie zdumiewające, że ruch jednostajny prostoliniowy, najprostszy ze wszystkich zgodnych z zasadą bezwładności ruchów, może być mierzony, jeżeli chodzi o czas, tylko ruchem dobowym gwiazd, czyli ruchem kolistym i może być przedstawiony tylko na przykładzie toczącej się po płaszczyźnie kuli, w czym zawiera się ruch obrotowy? Czy to nie zdumiewające, że ten ruch, który następuje bez oddziaływania jakiejkolwiek siły, zawiera energię? Czy to nie dziwne, że zaczerpnięte z ludzkiego doświadczenia pojęcie pracy jest definiowane w taki sposób, iż człowiek, który niesie pięćdziesiąt kilogramów przez dziesięć kilometrów, nie wykonuje żadnej pracy? Że gdy dwa jednakowe ciała pokonują taką samą prostoliniową odległość w takim samym czasie, praca występuje w jednym wypadku, a w drugim nie, jeżeli ruch jednego ciała jest jednostajny, a ruch drugiego nie? Znalazłoby się wiele innych dziwactw.

Poważniejsze jest jednak twierdzenie klasycznej nauki, że zniosła sprzeczności albo raczej współzależności przeciwieństw, które stanowią część ludzkiego losu i od których człowiekowi nie wolno się oswobadzać. Uznała ona, ze do tego doszła, usuwając jeden ze składników. Na przykład dane są nam ciągłość i nieciągłość, myślą obejmujemy przestrzeń i liczbę, nie możemy dostać się z jednego brzegu rzeki na drugi, nie przebywając jej w poprzek oraz nie znamy pośredniego stanu między żelazem i złotem. Klasyczna fizyka chciała usunąć nieciągłość, a musiała zderzyć się z nią, i to w samym swoim centrum, w swoim podstawowym dziale, właśnie w badaniu pojęcia energii, mającym służyć do tego usunięcia, czyli inaczej mówiąc, w termodynamice. Wyobrażamy sobie jasno tylko przemiany mogące dokonywać się ponownie w przeciwnym kierunku, a jednak podlegamy czasowi, na którego bieg nie da się zaradzić. Starzejemy się, umieramy, popiół nie staje się drewnem, rdza nie staje się żelazem, a rzeczy łatwo i szybko zniszczonych bądź nie można odtworzyć lub zastąpić, bądź jest to trudne i długotrwałe. Próba wyjaśnienia zbudowanego w ten sposób świata jako świata atomów, podlegających jedynie energii mechanicznej, która nie pociąga za sobą żadnej nieodwracalności, musiała być niewykonalna. Klasyczna nauka zechciała wziąć pod uwagę tylko ślepą konieczność, przekreślając zupełnie pojęcie ładu. Powróciło ono w przebraniu prawdopodobieństwa, którym Boltzmann posłużył się, aby przejść z odwracalności do nieodwracalności, patrząc bowiem na sprawę z bliska, małe prawdopodobieństwo można zdefiniować tylko jako ład. Z podwójnego związku, który podporządkowuje całość częściom i części całości, klasyczna nauka zechciała zachować tylko pierwszy człon, ponieważ drugi, podobnie jak pojęcie ładu, wydaje się splamiony przez celowość, a w dzisiejszych czasach matematyka, fizyka i biologia poświęcają się badaniu całości jako takich. Wspomniane przemiany same w sobie są korzystne, ponieważ nadzieje klasycznej nauki były zarazem niedorzeczne i bluźniercze.

Niedorzeczne, ponieważ nie można rozsądnie żywić nadziei na opisanie świata, w którym znajdujemy współzależne przeciwieństwa, dzięki usunięciu jednego z ich dwóch składników; bo gdyby drugi składnik uznać za złudzenie, trzeba by jeszcze opisać to złudzenie, a nie można tego zrobić za pomocą przeciwnego składnika; człowiek nie może usunąć żadnego z danych mu pojęć, może je wyłącznie rozmieszczać. Bluźniercze, gdyż człowiekowi nie wolno na tej ziemi wyzwalać się od sprzeczności, ma jedynie robić z nich dobry użytek. Platon wiedział, że wszystko, co ludzki rozum może sobie przedstawić, zawiera sprzeczności, będące dźwignią, dzięki której ów rozum wznosi się ponad naturalny zakres swojego działania.

Nieszczęściem nie jest porzucenie klasycznej nauki, lecz sposób, w jaki ją porzucono. Uważała się ona niesłusznie za zdolną do nieograniczonego postępu, a dotarła do swoich granic około 1900 roku. Uczeni, zamiast zatrzymać się wraz z nią, obejrzeć te granice, zastanowić się nad nimi, spróbować je opisać, zdefiniować, zdać z nich sprawę i wyciągnąć na tej podstawie ogólne wnioski, poszli dalej w szalonym porywie, pozostawiając klasyczną naukę za sobą. Cóż w tym dziwnego? Czy nie płaci się im za to, aby szli zawsze śmiało przed siebie? Zatrzymując się, nikt nie zdobywa ani awansu, ani sławy, ani nagrody Nobla. Wybitnie zdolny uczony, aby zatrzymać się dobrowolnie, potrzebowałby pewnego rodzaju świętości lub bohaterstwa. A dlaczego ma być świętym lub bohaterem? Ludzie innych zawodów poza rzadkimi wyjątkami również nimi nie są. Uczeni pobiegli więc naprzód, niczego nie poprawiając, ponieważ każda poprawka mogła się wydać krokiem w tył; jedynie pomnażali. Gdy zderzyli się z czymś nieciągłym, nie zrezygnowali jednak ze sprowadzania wszystkiego do energetycznych przemian. Włączyli po prostu nieciągłość do energii, pozbawiając w ten sposób energię wszelkiego znaczenia, ale mimo to nadal stawiali ją w centrum wszelkich badań pod wpływem rozpędu nabranego w ciągu wcześniejszych stuleci. Nie przeszkodziła im trudność przy budowie za pomocą pojęcia prawdopodobieństwa mostu między światem, który jest nam dany oraz hipotetycznym i czysto mechanicznym światem atomów. Wnioski z teorii kwantów, która ma swoje źródło w badaniu prawdopodobieństwa, skłoniły ich do umieszczenia prawdopodobieństwa właśnie wśród atomów. Toteż tory atomów nie są już konieczne, lecz prawdopodobne, a konieczności nie ma nigdzie.

Tymczasem prawdopodobieństwo można zdefiniować tylko jako ścisłą konieczność, której pewne uwarunkowania są znane, a inne nieznane. Pojęcie prawdopodobieństwa, oddzielone od pojęcia konieczności, nie ma żadnego sensu. Tak oddzielone prawdopodobieństwo jest już tylko podsumowaniem statystycznych danych, a samej statystyki nie uzasadnia nic oprócz praktycznej użyteczności, bo transponując niejako głosowanie lub plebiscyt, przyznaje się rację tysiącowi faktów wbrew jednemu faktowi. Pozostaje więc jeszcze tylko nagie doświadczenie, a przecież nauka jak każdy myślowy wysiłek polega na interpretowaniu doświadczenia. Nigdy zresztą nie interpretowano tyle, ile dzisiaj, nigdy nie stawiano tylu hipotez, nigdy nie można było tego robić z taką swobodą.

Jakkolwiek dziwne może się jeszcze dzisiaj wydawać wyrażanie takiej niepewności, wątpliwe jest, czy uczeni zdołają długo iść śmiało przed siebie w takich warunkach. Nie mają już bowiem prawie niczego, co kontrolowałoby ich myślowe poczynania. Właściwie mają tylko algebrę, kontrolującą wyłącznie tak, jak może to czynić prosty przyrząd, do którego dostosowujemy się, aby go używać i który jest sam bardzo elastyczny. Niesłusznie sądzi się, że można w tym celu wykorzystać doświadczenie, ponieważ przedmiotem każdej ludzkiej myśli, w tym również najbardziej według nas niedorzecznych przekonań, jest wspierające ją i potwierdzające doświadczenie. Prestiż czarnoksiężników opiera się na doświadczeniu, a niesprawdzone doświadczalnie przekonanie nie może przetrwać w żadnym ludzkim środowisku. Każda myśl to trud interpretacji doświadczenia, interpretacji, dla której doświadczenie nie dostarcza ani wzoru, ani przepisu, ani kryterium. Znajdujemy w nim przesłanki problemów, ale nie sposób ich rozwiązywania ani nawet formułowania. Ten trud musi, jak każdy inny, być ku czemuś ukierunkowany, każdy ludzki trud jest ukierunkowany, bo gdy człowiek dokądś nie idzie, pozostaje w bezruchu. Nie może obejść się bez wartości. Dla wszelkich teoretycznych badań wartość ma na imię prawda. Na tej ziemi zbudowani z ciała ludzie nie mogą na pewno posiadać przedstawienia prawdy, które nie byłoby wadliwe, ale jakiegoś potrzebują – niedoskonałego obrazu nie dającej się przedstawić prawdy, którą widzieliśmy, jak powiada Platon, z drugiej strony niebios.

Uczeni w okresie klasycznym posiadali oczywiście bardzo wadliwe przedstawienie prawdy naukowej, ale jakieś posiadali, a dzisiejsi uczeni nie mają w głowie niczego, choćby nawet czegoś mglistego, odległego, nieuzasadnionego, niemożliwego, ku czemu mogliby zwrócić się, nazywając to prawdą. Tym bardziej nie mają obrazu drogi, która by do niej prowadziła i z którą zestawialiby każde swoje myślowe poczynanie, aby je kontrolować. Popycha ich jeszcze impuls wcześniejszych pokoleń i posuwają się z nabytą prędkością w kierunkach, które dzisiaj prowadzą już donikąd, ale impuls wyczerpuje się. Swoboda odurza, a my nasyciliśmy się nią we wszystkich dziedzinach, lecz absolutna swoboda zatrzymuje o wiele bardziej niezawodnie niż jakikolwiek łańcuch. Należy zatem przewidywać, że w dosyć bliskim czasie, być może za dwa lub trzy pokolenia, a być może prędzej uczeni zatrzymają się.

Należy przewidywać, ale nie obawiać się. Dlaczego mielibyśmy życzyć nauce postępu bez przeszkód? Nadzieja na rozwój techniczny nie sprawia nam żadnej radości, dopóki nie potrafimy przeszkodzić ludziom w wykorzystywaniu techniki do panowania nad bliźnimi, a nie nad materią. Jeżeli chodzi o naszą wiedzę, to naukowy postęp nie może jej pomnożyć, ponieważ dzisiaj przyjmuje się powszechnie, że profani nie mogą niczego zrozumieć z nauki i że nawet uczeni są profanami poza swoją specjalistyczną dziedziną. Zatrzymanie siłą być może zmusiłoby uczonych do zestawień i poprawek, do stworzenia zgodnie z pozostawionym przez Archimedesa nieśmiertelnym wzorcem fizykochemicznej aksjomatyki – nie po to, aby fabrykować sztuczną spójność, lecz aby uczciwie sporządzić bilans aksjomatów, twierdzeń, definicji, hipotez, zasad, nie pomijając tych, które wiążą się z samą techniką doświadczenia, na przykład z użyciem wagi. Taka praca być może zmieniłaby naukę w poznanie, pozwalając ujawnić się wyraźnie trudnościom, sprzecznościom, niemożnościom, ukrywanym dzisiaj pospiesznie przez rozwiązania, za którymi rozum nie może już niczego dostrzec. Tę pracę należałoby jednak wkrótce rozpocząć. W przeciwnym razie zatrzymanie nauki może wywołać nie odnowę, lecz zniknięcie naukowego ducha z ziemskiego globu na kilka stuleci, jak zdarzyło się, gdy Cesarstwo Rzymskie zabiło grecką naukę.

Podczas tego kryzysu coś nieskończenie nawet cenniejszego niż nauka jest narażone na niebezpieczeństwo. To pojęcie prawdy, które XVIII, a zwłaszcza XIX wiek bardzo silnie związały z nauką. Niesłusznie, ale zachowaliśmy to przyzwyczajenie. Zniknięcie naukowej prawdy spowodowało, że sama prawda znikła sprzed naszych oczu, nawykłych do mylenia obydwu ze sobą. Gdy tylko znika prawda, użyteczność natychmiast zajmuje jej miejsce, ponieważ człowiek zawsze kieruje swój wysiłek ku jakiemuś dobru. Rozum nie ma już jednak wówczas prawa do definiowania ani do oceniania tej użyteczności i wolno mu tylko jej służyć. Z arbitra staje się sługą, a pragnienia mu rozkazują. Ponadto opinia publiczna staje się zamiast sumienia wszechwładną panią myśli, ponieważ człowiek zawsze poddaje własne myśli kontroli, mającej przewagę bądź pod względem wartości, bądź pod względem mocy. Do tego dzisiaj doszliśmy. Wszystko jest zwrócone ku czemuś użytecznemu, czego nie zamierza się definiować. Opinia publiczna króluje wszechwładnie zarówno w wiosce uczonych jak wśród wielkich narodów. Powróciliśmy jakby do epoki Protagorasa i sofistów, gdy sztuka przekonywania, której nowoczesny odpowiednik stanowią slogany, reklama, propaganda za pośrednictwem publicznych zgromadzeń, gazet, kina czy radia, zastępowała myśl, kierowała losem miast, dokonywała zamachów stanu. Również IX księga Państwa Platona wydaje się opisywać współczesne fakty. Dziś jednak gra toczy się nie o Grecję, lecz o ziemski glob. I brakuje nam Sokratesa, Platona, Eudoksosa, tradycji pitagorejskiej, nauczania Misteriów. Mamy tradycję chrześcijańską, ale nie może ona niczego dla nas zrobić, dopóki w nas nie odżyła.

Już od dawna we wszystkich dziedzinach bez wyjątku utytułowani strażnicy duchowych wartości przez własne zaniedbanie i bez żadnego zewnętrznego przymusu pozwolili im podupadać. Pewnego rodzaju obawa przeszkadza nam przyznać się do tego, jak gdybyśmy ryzykowali w ten sposób, że wyrządzimy szkodę samym wartościom. Ale to nieprawda, bo w ogarniającym nas bardzo długim być może okresie bólu i upokorzenia odnajdziemy pewnego dnia to, czego nam brakuje, tylko pod warunkiem, że z całej duszy odczujemy, w jakim stopniu zasłużyliśmy na swój los. Widzimy, jak siła wojska coraz bardziej ujarzmia rozum, a cierpienie sprawia, że dzisiaj wszyscy odczuwają to jarzmo. Rozum zniżył się już jednak do stanu poddaństwa, zanim musiał być komukolwiek posłuszny. Jeżeli ktoś wystawi się jako niewolnik na sprzedaż, to co w tym dziwnego, że znajdzie pana?

Przetaczająca się wokół nas burza wykorzeniła wartości, zburzyła ich hierarchie i podała je wszystkie w wątpliwość, aby je ważyć na zawsze fałszywej wadze siły. My jednak w tym czasie również podajmy je wszystkie w wątpliwość, każdy z nas na własny rachunek, zważmy je wszystkie we własnym wnętrzu z milczącym skupieniem i życzmy sobie, aby było nam dane uczynić sprawiedliwą wagę z własnego sumienia.

Przypisy:

1 Max Planck, Initiations à la physique, Flammarion, 1941. Nie można powstrzymać się tutaj od zasygnalizowania pewnych wydawniczych zaniedbań: nie podano żadnej daty, a uzupełniające formuły algebraiczne są pełne drukarskich błędów. (Przypis Simone Weil.)

Émile NOVIS.

tłum. Małgorzata Frankiewicz

Inne teksty Simone Weil

Dodaj komentarz

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code