Simone Weil

Czas 1929

Spread the love

CZAS

Simone Wei

Ten zredagowany w 1928 roku artykuł jest drugim, jaki Simone Weil opublikowała w czasopiśmie Alaina. Pierwszy, „O spostrzeganiu albo przygoda Proteusza”, był poświęcony przestrzeni. Simone Weil usiłuje podać tutaj definicję pracy, która według niej odgrywa istotną rolę w rozwoju naszego poznania: „… jedynie dzięki doświadczeniu pracy zawsze razem (nasze podkreślenie) są mi dane czas i rozciągłość – czas jako warunek, a rozciągłość jako przedmiot mojego działania”. Chodzi zatem nie tyle o zastanowienie się, czym jest świat albo nawet czy jest świat, ile o poszukiwanie wiedzy o tym, „dlaczego jestem, pod jakim warunkiem istnieję”, jakiej bezsilności ulegam, a jaką mocą działania jestem obdarzony.

Człowiek nie zna świata. Nie wie, kim jest i nie interesuje się tym. Niektórzy zapewne, wyobrażając sobie Boga, demiurga i prawodawcę świata, a niektórzy również myśląc, że są ateistami, zajmują niejako miejsce Boga. Dyktują prawa, wyznaczają powszechne zasady w mię badań nazywanych przez siebie teologicznymi lub fizycznymi, lub chemicznymi, lub matematycznymi albo raczej próbują przemyśleć te zasady jako wyznaczone rzeczom przez kogoś nieznanego i przypominają niewolnika usiłującego wciąż myśleć o porządku państwa, jak myśli o nim król, który stworzył ten porządek i który go utrzymuje. Ale większość ludzi mało interesuje się tymi domysłami.

Człowiek pragnie poznać tylko swoje własne położenie. To, co istnieje, nie jest jako takie interesujące albo lepiej rzecz ujmując, spośród wszystkiego, co według nas składa się na wszechświat, istnieje tylko to, co każdy człowiek może w pewien sposób odkryć pod warunkiem, że trafi mu jakby do garści. Wszystko, co możemy uchwycić, chwytamy, oczywiście nie w nas samych, bo w nas nie ma nic, lecz tam, skąd jesteśmy. Zanim więc zadam sobie pytanie, czym jest świat albo nawet, czy jest świat, pytam nie o to, czy jestem, bo to wiem, a także nie o to, kim jestem, ale raczej o to, dlaczego jestem, pod jakim warunkiem istnieję. I natychmiast odkrywam, że mój sposób istnienia określa jednocześnie pewna władza nad sobą i pewna bezsilność wobec siebie.

Jeżeli staram się określić tę bezsilność, to czas jest pierwszym ograniczeniem, które przychodzi mi na myśl, a które również bywa najczęściej opiewane przez poetów i najczęściej przywoływane w codziennych rozmowach. Istnieję w czasie, to znaczy zawsze poza sobą; nie jestem już tym, kim przed chwilą byłam i nie jestem jeszcze tym, kim za chwilę będę, a jednak ja to naprawdę to, kim byłam i kim będę. Lecz cóż to znaczy? Abym bowiem poznała siebie poza przeszłością i poza przyszłością,, abym poczuła zamknięte z obu stron drzwi, muszę jeszcze myśleć o tym, kim byłam i kim za chwilę będę, co nie jest oczywiste. Aby czasowe uwarunkowanie miało sens, nie musi nawet dawać mi się odczuć, gdy wytwarzam sobie o nim pogląd, lecz musi ciążyć na każdym z czynów, przez które wyraża się moje istnienie. I tak się właśnie dzieje.

Albowiem jest prawo, z którym zderzam się, którego doświadczam, gdy zaczynam doświadczać samej siebie i które wystarcza być może samo przez się, aby określić moje położenie. Przez to prawo nic nie jest dla mnie bezpośrednie. Istnieć to dla mnie działać, o ile zastosuje się to słowo w jego pełnym znaczeniu, a odkąd działam, widzę, że sobie nie wystarczam. Działać to dla mnie nic innego jak tylko zmieniać samą siebie, zmieniać to, co wiem lub to, co czuję, ale zmiany samej siebie nie wystarcza chcieć, aby ją osiągnąć. Mogę ją uzyskać tylko pośrednio. Cierpię, pragnę, wątpię, nie wiem – w ten sposób zawsze mówię, że to, kim jestem, nie zadowala mnie, że będąc mną, obywa się bez mojego pozwolenia, że to, kim jestem, boleśnie znoszę.

Mam jednak władzę nad tym, co znoszę, działanie to poniekąd moja definicja, a istnieję w miarę tej swojej władzy. Ale nie bezpośredniej władzy, bo jeżeli cierpię, nie panuję nad swoim cierpieniem, lecz mogę je tylko zmieniać za pośrednictwem innych zmian, które same przez się są dla mnie zazwyczaj obojętne. Nie jestem więc nieograniczoną władzą, zderzam się z obcym istnieniem, czego dowodzi albo raczej, o czym świadczy stanowiąca mój udział pośrednia władza. Przyszłość określa mi to, że jestem poza sobą, poza swoim bezpośrednim zasięgiem, że nie sprawuję nad sobą bezpośredniej władzy. Jutro to dla mnie jedynie coś, co nie jest mi bezpośrednio dane, coś, czego nie mogę bezpośrednio zmienić albo lepiej rzecz ujmując, jutro jest mną, której nie mogę bezpośrednio zmienić. Właśnie ten związek miedzy teraźniejszością i przyszłością tworzy czas.

Ludowa intuicja w swojej teologii dostrzegła, że czasowi nie podlega wszechmocny byt, dla którego wszystko jest bezpośrednie, to znaczy dla którego pragnienie samo przez się sprowadza swój przedmiot. Tak samo w ziemskim raju nie było czasu, zaś Adam został jednocześnie skazany na starzenie się i na sprawowanie tylko pośredniej władzy zwanej pracą. Czas jest zatem z definicji ukierunkowany. Często mówi się, że jest nieodwracalny, ale taki obraz wydaje się zapraszać do spojrzenia w tył, jak gdyby gdzieś pozostawały nieosiągalne dla mnie niegdysiejsze śniegi, jak gdyby czas zgodnie z częstym powiedzeniem przypominał rzekę, która mnie porywa albo według metafory Bossueta był pochyłością, po której muszę schodzić, nie mogąc oglądać się za siebie. Z tych metafor zrodziła się fikcyjna maszyna do podróży w czasie, ludzkie marzenie, przed którym trudno mi się obronić.

Chciałabym mieć magiczny kłębek, który dziecko w bajce rozwijało i dzięki temu natychmiast przenosiło się w odległą przyszłość, a także móc na nowo zwinąć nić, jak na próżno próbowało uczynić dziecko, które stało się starcem. Ale te metafory są błędne. Wspomnienie nie wznosi się w górę, a przewidywanie nie schodzi w dół z biegiem czasu, ponieważ czas, ściśle mówiąc, nie płynie. Czas jest taką przegrodą między tym, kim jestem i tym, kim chcę być, że jedyną droga ode mnie do mnie to praca, jest on wciąż rozpadającym się związkiem miedzy mną i mną, który odnawia jedynie praca. Jeżeli pragnę być już jutro, to pragnę mieć wygładzoną deskę bez poruszenia strugiem albo oczyszczoną podłogę bez użycia miotły. Jeżeli pragnę żyć wczoraj, to pragnę, aby praca oddzielała mnie od wykonanych dzieł. Jest to dla mnie tak samo niemożliwe jak przeniesienie się do kresu najlżejszej pracy bez jej wykonania.

Gdy z powodu żalu albo wyrzutów sumienia, obawy albo pragnienia przenoszę się w nie należącą do teraźniejszości chwilę, chciałabym przeskoczyć prace. Lekceważę ludzkie położenie, przez które czas jako forma pracy kieruje się ku przyszłości i to ku przyszłości, którą mogę uchwycić poniekąd już teraz dzięki zaczętym pracom. Z tej nikczemnej myśli rodzi się idea czasu jako własności każdego człowieka. Czas nie jest moją własnością, jest odciśnięty na mnie przez obce istnienie. Jeżeli zabieram się do budowy muru, mur nie jest przyszły dla mnie, on jest przyszły. Tak samo jeżeli wyobrażam sobie kryjące się za deszczem błękitne niebo albo jeżeli wyobrażam sobie każde inne zdarzenie mojego życia, spostrzeganie, sen, marzenie, przyjemność lub ból, jest to tylko obecne wyobrażenie, które staje się wspomnieniem jedynie pod warunkiem, że umieszczam wyobrażoną rzecz w orszaku rzeczywiście wykonanych prac.

Nie jest tak, że czas podąża za rytmem moich prac i muszę tylko przerwać pracę, aby go zatrzymać. Jeżeli przestaję pracować, zamiar nadal nie jest wystarczającą pracą, a jeżeli przestaję chcieć, moja wola nie staje się z tego powodu wszechwładna. Gdyby prawo umieścić poza czasem, wystarczyłby zamiar do urzeczywistnienia, a wszystko zostałoby już wykonane. Ale jestem w takim położeniu, że muszę zdobywać wieczność w sposób, który nie polega na próbach przebycia lub zatrzymania czasu, lecz na wypełnianiu mojej pracy oraz na ustanawianiu poprzez pracę między zamiarem i dziełem więzi, która nie może mi być dana.

Nie mogę więc wyzwolić się od czasu, jeżeli nie skonfrontuję moich działań z narzuconym mi przez niego położeniem. Dając wyraz całkowitej bezsilności mojej woli w dyktowaniu praw bez działania, czas jest poza czasem, czas jest wieczny. Czas jest poniekąd obecny właśnie przez obecność obcego istnienia, które mi go narzuca. Nie muszę zatem opuszczać siebie, aby znaleźć to, co jest mi obce. Nie znajduję tego bezpośrednio w swoich własnych wrażeniach. Na przykład ból, jeżeli nie mogę wypróbować na nim mojej mocy zmieniania go tak bardzo, jak tego chcę, jest dla mnie tylko sposobem bycia mojego bezpośrednio danego ja. Nic nie można w nim od niczego oddzielić, a zatem nic nie jest w nim skierowane ku niczemu i nie daje mi on ani przyszłości, ani co za tym idzie, czasu. Nic nie jest w nim niczemu obce i nie daje mi on niczego, co nie byłoby moje. Tak jest ze wszystkimi wrażeniami. Wrażenie, które odczuwam, jest moje, dopóki je odczuwam. Wrażenie, którego pragnę, jest moje, dopóki go pragnę. Nie moje w jakimś wrażeniu jest tylko prawo stanowiące, że nie mogę przejść do innego wrażenia, nie przechodząc przez wrażenia pośrednie, obce zarazem temu, co odczuwam i temu, co pragnę odczuwać, obce sobie wzajemnie z wyjątkiem tego, że każde z nich następuje po innym, obce zawsze dowolnemu innemu wrażeniu. To prawo jest właśnie prawem czasu według genialnej koncepcji Kanta i dzięki temu prawu czasu jako formy pracy ujmuję w każdym wrażeniu istnienie świata.

Nasz świat określa się właśnie przez prawo, które mi on narzuca. Jeżeli z chwili na chwilę jestem bez przerwy poza sobą, to zderzam się ze światem, w którym wszystko jest poza wszystkim. Jeżeli kieruje się ku temu, czego pragnę zamiast tego, co już jest, jeżeli to, kim jestem, może być tylko pośrednio związane z tym, kim chcę być, to muszę wznieść się ponad świat, w którym wszystko jest obce wszystkiemu, nic nie jest z niczym związane, nic nie kieruje się ku niczemu, w którym cokolwiek może natomiast z czymkolwiek przez działanie wiązać się pośrednio, ale nie przez jakichkolwiek pośredników. Jedyne prawo takiego świata to ułożenie obok siebie. Toteż jedynie dzięki doświadczeniu pracy zawsze razem są mi dane czas i rozciągłość – czas jako warunek, a rozciągłość jako przedmiot mojego działania. Prawo pracy mówi, że moje działanie trwa, a świat rozciąga się w przestrzeni.

Co do istnienia, które jest mi obce, to jeżeli je rozpatruję samo w sobie, nie mogę wiedzieć nic ponadto i nie mam nawet czego szukać ponadto. Ale wzruszające barwy, zapachy, wrażenia, przy których okazji jest mi zawsze dana rozciągłość, muszę jeszcze spostrzegać, to znaczy odnosić każde do rozciągłości, aby z nich wszystkich ukształtować świat. Praca sama tworzy związek między emocjami, które odczuwam i rozciągłością, którą dzięki pracy przez nie odkrywam, gdy stanowią one antagonistyczne istnienie. Ale sama idea pracy nie wystarcza, aby umieścić w świecie taki hałas, jaki słyszę i nie wystarcza też praca, przez którą być może wytwarzam ten hałas, ponieważ wobec mojej pracy z samej definicji rozciągłości odbierane przy niej wrażenia są same przez się równie obce jak wobec wszystkiego innego. Odczuwane wrażenie odnoszę do świata tylko o tyle, o ile odnoszę je do każdej z prac, które mogłyby albo wytworzyć je z innego wrażenia, albo przekształcić je w inne. Nie mogę zatem łączyć odczuwanych wrażeń, nie służących mi jako idee możliwych prac, z myślową przestrzenią, od której oddziela je otchłań. Chodzi o idee z istoty swojej dwuznaczne, które zarazem wyrażają naturę świata i mają wartość tylko dla mnie, ponieważ w idei pracy mieści się nieobecna w prostej idei zmiany natura materii rozciągłej, ale możliwe prace mają jednak znaczenie tylko dla mnie. Nie ma prac w zupełnie samym świecie.

Jedynie możliwe i co za tym idzie, niematerialne prace, których nie wykonuję, ale które wyłącznie wyobrażam sobie i obmyślam, mają z rzeczywistymi pracami tylko wspólną formę, czyli prawo czasu. Właśnie dlatego wszystkie idee, dzięki którym kształtuję ze swoich wrażeń przedmioty, są, jak zauważył Kant, córami czasu. Taka jest idea wielkości rozciągłej. Krzesło, na którym chciałabym siedzieć, jest odległe ode mnie, jako że zarazem złączone ze mną przez zamiar i oddzielone ode mnie nie przez przeszkody po prostu, ale właśnie przez zamiar. Gdyby bowiem prawo pracy nie zabraniało mi bezpośrednich podróży, myślałabym przede wszystkim o zamiarze. Zatem prawo pracy powoduje, że właśnie zamiar zawiera w sobie odległość zgodnie z ideą określającą to, co najbliższe i to, co najdalsze tak, że zanim dotrę do jakiegoś miejsca, powinnam być kolejno w paru innych. Ilość nie została mi jednak jeszcze w ten sposób dana. Ale jeżeli wybieram na przykład jako jednostkę miary krok, odległość niepodzielną w tym znaczeniu, że ze względu na budowę żywego ciała zostaje przebyta, zanim cokolwiek pomyślę, mogę zmierzyć nie tylko taką czy taką drogę, która zaprowadziłaby mnie stąd do krzesła, ale poniekąd sam zamiar zgodnie z ideą, że zanim dotrę tam, gdzie chcę, muszę zrobić krok, a potem krok i jeszcze krok.

Obmyślanie i jednocześnie wyobrażanie sobie tych kroków jeden po drugim bez ich wykonywania to wytwarzanie ilości przez liczbę. Chodzi o dwuznaczną ideę, bo z jednej strony nie mogę mierzyć bez jednostki miary, a z drugiej strony, odkąd mierząc, odnoszę jednostkę do rozciągłości, jednostka przestaje być niepodzielna i ulega rozkładowi. Możliwe, że zastosowanie liczby do rozciągłości to podstawowy cel matematyki, w której centrum byłaby wobec tego geometria analityczna, a ułamki, liczby ujemne, rachunek całkowy i różniczkowy stanowiłyby etapy tego ruchu. Ale idea odległości, odkąd stosuję ją do świata, jest też dwuznaczna w inny sposób. Idea odległości mówi bowiem, że żadne moje przemieszczanie się nie jest bezpośrednie, że niezależnie od tego, w jakim miejscu pragnę być, bezpośrednio mogę się tam tylko skierować, ale wspomniane prawo narzuca mi świat przeciwstawiający się każdemu wybranemu przeze mnie kierunkowi, ponieważ jedynym związkiem jest w nim ułożenie obok siebie. Skoro odległość to związek między oddzielonymi od siebie rzeczami, to świat, dopóki określa się przez ułożenie rzeczy obok siebie, narzuca mi odległość, ale sam dla siebie jej nie uznaje. Jeżeli dla mnie nic nie jest bezpośrednie, to w świecie w pewnym sensie występuje tylko bezpośredniość.

Przyczynowość zawiera w sobie tę samą, ale o wiele groźniejszą dwuznaczność, gdyż wydaje się objaśniać mi budowę wszechświata. Ponieważ w miarę jak pracuję albo jeżeli nie pracuję, to w miarę jak odpoczywam, warunki pracy stają się w każdej chwili inne, nie mogę do świata nie odnosić czasu, którego do tej pory doświadczałem tylko jako narzucone mi prawo. Lecz odnosząc następstwo odczuwanych przez siebie wrażeń do rozciągłej materii, mogę wyłącznie obmyślać, a jednocześnie wyobrażać sobie tego rodzaju prace, przez które świat wytworzy dla mnie jakieś wrażenie z poprzedniego wrażenia. Świat jest dla mnie w ten sposób jakby towarzyszem pracy. A ponieważ ze względu na budowę mojego ciała doświadczam pracy tylko jako łączącej działania bezpośrednio po sobie następujące albo przynajmniej wykonywane, zanim cokolwiek pomyślę, tak samo wyobrażam sobie przyczynowość jako łączącą zdarzenia. Zdarzenie jest dla przyczynowości tym, czym jednostka miary jest dla ilości. Ale wiem z drugiej strony, że świat to przeciwieństwo pracownika. Prace świata, który każe mi wyobrażać sobie przyczynowość, mogą być tylko pracami samoistnymi, bezpośrednimi, co jest poglądem sprzecznym. A ponieważ nie ma prac w zupełnie samym świecie, nie ma w pewnym sensie trwania dla zupełnie samego świata. Będący królestwem bezpośredniości świat odtrąca czas tym bardziej, że w naturze czasu jest nieodwracalność albo raczej ukierunkowanie. Dlatego czas jako przedmiot nauki jest poniekąd nieruchomy.

Nie trzeba próbować usuwania tych sprzeczności. Ilość, przyczynowość i wszystkie ich siostrzane idee, których jak się wydaje, rzeczy wymagają i które zarazem odrzucają, to według mnie tylko środki do ujmowania świata w każdym wrażeniu. Albowiem bez idei rozciągłości świat mogę poznać tylko o tyle, że go zauważam. Jedynym sposobem myślenia o tych ideach jest uzbrojenie się w nie po to, aby zdobywać świat. Obudźmy się więc na nowo dla świata, to znaczy powróćmy do pracy i spostrzegania oraz odważnie zachowujmy zasadę, że tylko to, co robimy, może być pracą, a to, co czujemy, spostrzeganiem. Sprowadźmy nasze własne ciało do rangi narzędzia, a nasze emocje do rangi znaków.

Simone Wei

tłum. Małgorzata Frankiewicz

Inne teksty Simone Weil

Dodaj komentarz

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code