Miesięcznik "Znak"

Kościół bardziej chrześcijański, bardziej katolicki

Spread the love

Kościół bardziej chrześcijański, bardziej katolicki i bardziej kościelny

Stefan Wilkanowicz

Po raz pierwszy w dziejach ludzkości rozwinęła się na ogromną skalę współzależność między ludźmi, którzy o sobie nic nie wiedzą. Po raz pierwszy pojedynczy „szary” człowiek może mieć duży wpływ na losy społeczeństw. Równocześnie nie podnosi się jego poziom moralny i poczucie współodpowiedzialności. Stawia to przed nami wszystkimi ogromne zadania

Związek z Chrystusem

Przed ponad pół wiekiem zdarzyło mi się usłyszeć w czasie rekolekcji, że chrześcijanin to człowiek, który się czuje osobiście związany z Chrystusem. To zdanie powraca co jakiś czas i nie daje mi spokoju. Coraz częściej zadaję sobie pytanie: czy wielu mamy takich chrześcijan i czy ja rzeczywiście taki jestem?A jeśli staram się taki być, to w jaki sposób i z jakim skutkiem? Inaczej powiedziawszy: czy staram się Go naśladować? To naśladowanie często bywa odnoszone do ludzi wyjątkowych, „dusz wybranych”. Budzi ono nawet lęk. Pamiętam jakąś dyskusję, kiedy ktoś bardzo aktywny i dla Kościoła zasłużony w odpowiedzi na postulat naśladownictwa zrobił gest wskazujący, że ma ochotę schować się pod stół. I ja też lękałem się tego słowa, odnosiłem je do mistyków i męczenników. Ale w końcu zrozumiałem, że dotyczy ono wszystkich chrześcijan i że na co dzień wyraża się na przykład w sprawach bardzo zwyczajnych – pozostawaniu w modlitewnej łączności z Nim i cichej życzliwości wobec
wszystkich spotykanych ludzi. Ale jak ma się to naśladowanie odnosić do życia w rodzinie, do pracy zawodowej, do działalności społecznej czy politycznej? Próbowałem odnieść je do pracy dziennikarza. Oczywiście musiało to prowadzić do tezy, że dziennikarz ma kochać swoich czytelników, słuchaczy czy widzów. Ale co to w praktyce znaczy? Że musi pragnąć ich dobra. A najpierw uznawać ich prawo do informacji, do wiedzy. I tu od razu problem – wybór informacji. „Naturalną” tendencją współczesnych mediów jest podwójne fałszowanie obrazu świata – z jednej strony jego pogarszanie, z drugiej upiększanie. Sensacyjne zło sprzedaje się lepiej niż skromne dobro, zatem trzeba je pokazywać, aby zyskiwać widzów i czytelników. Równocześnie konieczne są reklamy, które obiecują łatwe i natychmiastowe „szczęście” – wystarczy używać odpowiedniego proszku do prania czy też kosmetyków. Nie ma co ukrywać – wolność dziennikarza bywa ograniczana od strony politycznej czy ideologicznej, ale najmniej widoczne jest ograniczenie ekonomiczne – przez właściciela i reklamodawców – dzisiaj być może najbardziej niebezpieczne i powszechne. Drugi dylemat: ulegać „pluralizmowi chaotycznemu”, który wprowadza relatywizm i rozbija człowieka, czy też starać się dokształcać go w sposób ułatwiający mu budowanie ładu wewnętrznego i społecznego? Ale przecież nie można go zanudzać wykładami, jak to więc robić? Drogą dyskusji? Jak łatwo przekształcają się one w demagogiczne popisy albo i pyskówki! Dialog bardzo łatwo przechodzi w kiepski teatr lub przepychanki, budzące złość lub odruchy wymiotne. Czasem myślę, że potrzebne są nam dyskusje całkiem anonimowe, bo biorąc w nich udział, można by mówić najszczerzej, poruszać najtrudniejsze i najbardziej delikatne, nawet intymne tematy, w sposób wnikliwy i swobodny. I wreszcie może najgłębszy problem: pomaganie w rozwoju to także dawanie możliwości wypowiedzenia się, zachęta do własnej refleksji i dzielenia się własnymi doświadczeniami. Ale przecież sondaże opinii tego nie dają, raczej pokazują myśl zredukowaną i powierzchowne emocje. Trzeba szukać, skądinąd znanych, innych sposobów – na przykład ankiet będących zachętą do głębszej refleksji. Do powołania dziennikarza należy poszukiwanie mądrości i dobra ukrytego, pokazywanie najlepszych „szarych ludzi”. Ale nie jest to łatwe i nieraz sporo kosztuje – i czasu, i pieniędzy. Dobry dziennikarz, naśladowca Chrystusa, musi więc być bardzo dobrym dziennikarzem – tu nie wystarczą dobre chęci, jakaś niezobowiązująca życzliwość. Ani też kodeks etyczny, z konieczności wybiórczy, określający głównie to, czego nie wolno.

Związek z Chrystusem – od dzieciństwa

Czy nie potrzeba więc przemyśleć całej katechezy z punktu widzenia naśladowania Chrystusa? Być może nie jest to takie trudne, a dzieci bywają też święte, zawstydzają dorosłych. Warto je pokazywać wszystkim. Nie tak dawno byłem na pogrzebie dwunastoletniej dziewczynki, unieruchomionej na wózku inwalidzkim od wczesnego dzieciństwa, której proboszcz ze wzruszeniem dziękował za to, co zrobiła dla parafii (m. in. jako harcerka), a ludzie podchodzili do otwartej trumny i całowali ją. To może najwymowniej pokazuje powszechne powołanie chrześcijan i potrzebę wypracowywania różnych typów duchowości – czyli różnych sposobów bycia uczniami Chrystusa. I natychmiast pojawia się problem powszechnej, całościowej formacji dorosłych. W praktyce jej nie ma – bo niedzielne kazania nie mogą jej dać, mimo ogólnopolskich programów duszpasterskich. Największą trudnością jest przełożenie zasad na praktykę codziennego życia – jak to ma zrobić kaznodzieja mówiący do dzieci i staruszek, do rolników i techników, do pracowników administracji i bezrobotnych, do handlowców i nauczycieli? Z konieczności mówi o zasadach, często brzmiących jak ogólniki, z których trudno wyciągnąć praktyczne wnioski („ksiądz mówił tak słusznie, że nie zapamiętałem ani jednego zdania…”). Powiększa się więc rozziew pomiędzy zasadami i życiem, postępuje nieświadoma laicyzacja. Trudno będzie ją zahamować, jeśli nie zdołamy wypracować sposobów powszechnego kształcenia i samokształcenia. Opowiadano mi przed wielu laty, że w diecezji lublańskiej (w Słowenii) pracuje 100 prelegentów, którzy mają opracowane 333 tematy i systematycznie objeżdżają z nimi parafie. Ale i to nie wystarczy – podstawą musi być dzielenie się doświadczeniami życia chrześcijańskiego, kiedy duszpasterz daje ogólną orientację i pomaga oceniać wnioski, ale wszyscy muszą być czynni i odpowiedzialni – wszyscy muszą się zastanawiać, jak być dobrymi rodzicami, pracownikami, kolegami, sąsiadami, obywatelami. Tak się dzieje w wielu organizacjach i ruchach, ale muszą być one realnie włączone w parafialną wspólnotę, a nie nieświadomie ulegać „gettoizacji”.
Nacisk współczesnej kultury (czy antykultury) powoduje pluralizm relatywistyczny i redukcjonistyczny, rozbija wewnętrznie człowieka i osłabia solidarność, promuje egoistyczną konkurencję, a nie dobro wspólne. Tylko głębszy związek z Chrystusem, najszerzej rozumiany, może się jej skutecznie przeciwstawić.

Kościół bardziej katolicki

Tę jego katolickość rozumiem nie tylko jako sakramentalną przynależność do wspólnoty Jego wyznawców, ale także jako powszechne poczucie współodpowiedzialności za wszystkich, za sąsiadów i za całą ludzkość. Tak jak Chrystus ofiarował się za wszystkich, także za tych, którzy Go nie znają albo nawet z Nim walczą. W dzisiejszej sytuacji człowieka i ludzkości jest to szczególnie ważne. Po raz pierwszy w dziejach ludzkości rozwinęła się na ogromną skalę współzależność między ludźmi, którzy o sobie nic nie wiedzą. Ta współzależność radykalnie wyprzedza poczucie współodpowiedzialności, co stwarza groźną sytuację. Po raz pierwszy w dziejach ludzkości pojedynczy „szary” człowiek może mieć duży wpływ na losy społeczeństw. Ma wielkie możliwości szkodzenia, i wydaje się, że te możliwości będą rosły. A równocześnie nie podnosi się jego poziom moralny i poczucie współodpowiedzialności. Przeciwnie, szerzy się ślepa nienawiść. Stawia to przed nami wszystkimi tak ogromne zadania, że trudno nawet pojąć ich głębię i zakres. Narodowy socjalizm wprowadził kult nagiej siły. Komunizm zastąpił prawdę ideologią.
W społeczeństwach liberalnych zakwestionowano możliwość prawdy. Wydaje się, że człowiek traci wyczucie Transcendencji czy transcendencji (poczucia swego szczególnego powołania), zdolność do kontemplacji (religijnej lub naturalnej) oraz poczucie solidarności. Zysk i konkurencja stają się ideologią. W skali globalnej prowadzi to do atrofii dobra wspólnego, dominacji gospodarczych koncernów nad państwami. Gospodarka wolnorynkowa i demokracja rozchodzą się. Zmienność staje się wartością samą w sobie. Pluralizm ma więc charakter chaotyczny, pogłębiający kryzys. Nie wiadomo, jak i po co człowiek ma się rozwijać – poza zdobywaniem sprawności w konkurowaniu z innymi. W tej sytuacji współdziałanie ludzi wierzących staje się koniecznością, a ratowanie człowieka i cywilizacji ich wspólnym zadaniem. Ich współdziałanie musi być jednocześnie ich oczyszczaniem, usuwaniem niebezpieczeństwa agresywnego fundamentalizmu, nieraz ocierającego się o kryptosatanizm – co jest widoczne w postawach ideologicznych terrorystów. Wszelkie konflikty między wyznawcami różnych religii nie są jedynie ich „wewnętrznymi” sprawami, szkodzą nie tylko im, ale całej ludzkości. Chrześcijanom praktyczny chrystocentryzm jest więc potrzebny jak powietrze – aby byli prawdziwymi chrześcijanami, aby byli zdolni do dialogu, aby służyli ludzkości. Także więc ekumenizm nie powinien ograniczać się do dialogu teologów, ale położyć nacisk na dzielenie się doświadczeniami życia chrześcijańskiego, aby być lepszymi uczniami Chrystusa, aby lepiej służyć ludziom.

Kościół bardziej kościelny

Czyli bardziej wspólnotowy, a nawet rodzinny. Taki powinien być. Takim założył go Chrystus i takiego potrzebuje ludzkość. Co to jednak w praktyce znaczy? Może najprościej pokaże to konkretna sytuacja.

Współdziałanie ludzi
wierzących staje się
koniecznością, a ratowanie
człowieka i cywilizacji
ich wspólnym zadaniem.

Kiedyś byłem na sumie w rzymskiej bazylice Santa Maria in Trastevere. Rozumiałem mniej niż połowę z tego, co tam mówiono, ale chyba po raz pierwszy w życiu czułem się za granicą jak członek parafialnej wspólnoty. Dlaczego? Bo ta msza była wspólnym dziełem parafian. Nie było na przykład monotonnie i pośpiesznie odczytywanych ogłoszeń duszpasterskich, lecz wielogłos różnych grup działających na terenie parafii. Każda z nich mówiła o tym, co ostatnio robi, jakie ma problemy i plany, do czego zaprasza. Śpiewy były też przygotowane przez poszczególne grupy. Czuło się, że ta parafia jest rzeczywistą wspólnotą wspólnot.
Najważniejszym „kościelnym” doświadczeniem mego życia był Duszpasterski Synod Archidiecezji Krakowskiej, który pracował przez siedem lat, kierowany przez kardynała Karola Wojtyłę i przez Niego zakończony – już jako Jana Pawła II w czasie Jego pierwszej pielgrzymki do Polski. Synod otwarty dla wszystkich, w którym pracowało około 500 synodalnych zespołów studyjnych, w większości złożonych z bardzo rozmaitych świeckich. Zespoły te otrzymywały z Komisji Głównej Synodu jedynie założenia teologiczne poszczególnych
dokumentów oraz pytania dotyczące sytuacji w ich środowiskach, ich potrzeb i zaleceń czy projektów odpowiednich działań. Dokumenty były uszeregowane w ramach tria munera Christi (trzy posługi Chrystusa) – zatem obejmowały sprawy modlitwy i ofiary, przekaz Dobrej Nowiny i czynienie dobra. Mieściły się więc tam także zagadnienia rodziny, kultury, pracy i życia społecznego (niestety, nie udało się opracować dokumentu o sporcie). Zespoły, które podejmowały się pracy nad poszczególnymi dokumentami, przesyłały najpierw do odpowiednich zespołów redakcyjnych wstępne ich wersje (opis sytuacji i zalecenia).
Zespoły redakcyjne dokonywały ich syntezy i odsyłały do zespołów studyjnych, które dalej dyskutowały ich treść. Następnie ich przedstawiciele spotykali się raz lub dwa, aby dalej dyskutować „na żywo”. W ten sposób projekt dokumentu dojrzewał stopniowo, aż do głosowania na sesji plenarnej. Była to metoda żmudna, ale potrójnie skuteczna: dokumenty były dobrze zakorzenione w lokalnej rzeczywistości, praca w zespołach była dobrą formą samokształcenia, a jednocześnie uczyła współdziałania i budowała wspólnotę ludzi, którzy się czuli odpowiedzialni za Kościół i na swój sposób uczestniczyli w potrójnej misji Chrystusa. Czegóż trzeba więcej? Dziś myślę, że ten synod jest modelem Kościoła przyszłości – wspólnoty modlącej się, uczącej, gotowej do współdziałania, otwartej na potrzeby innych. I że ten system pracy nadaje się najpierw dla parafii, która normalnie powinna być wspólnotą wspólnot stale troszczących się o społeczność mieszkańców parafii, także niepraktykujących
czy niewierzących. Spójrzmy na to od praktycznej strony: przecież w katolickiej Polsce niespełna połowa ochrzczonych praktykuje regularnie, a więc ma tylko sporadyczny kontakt z Ewangelią. A zatem nieuchronnie się laicyzuje, w praktyce odchodzi od chrześcijaństwa, zachowując niektóre obyczaje i resztki wiary, niemającej już realnego związku z życiem. Do niektórych z niepraktykujących księża docierają raz w roku na kilkanaście minut. Zatem bez zaangażowanych świeckich kontakt z nimi jest w praktyce niemożliwy. Jego formy mogą być różne.
I są, tylko mało się je zna – nie ma zwyczaju dzielenia się doświadczeniami, choć często jest czym. Indywidualizm, rutyna, brak wyobraźni – to bodajże podstawowe zagrożenia. A przecież tak łatwo jest się dziś komunikować – choćby przez Internet. Nowoczesna parafia – Chrystusowa wspólnota wspólnot – to także wzorzec i stymulator przekształcania naszej chorej cywilizacji.

Katolicy zorganizowani

Oczywiście nie tylko parafia – istnieją przecież rozmaite organizacje i duszpasterstwa zawodowe. Ale nie ma co ukrywać, że ich oddziaływanie jest raczej słabe, a działalność niekiedy symboliczna – jakieś nabożeństwo i spotkanie od czasu do czasu. Ponadto mają one zbyt często charakter „konsumpcyjny”, ludzie chętnie czegoś posłuchają i podyskutują, ale do działania się nie spieszą. Być może zresztą jest lepiej, niż to wygląda, bo nie ma zwyczaju dzielenia się doświadczeniami życia chrześcijańskiego – czasem dlatego, że dobro nie lubi się chwalić, a czasem dlatego, że działa tradycyjny polski indywidualizm oraz indywidualizm nowoczesny – konkurencja w zdobywaniu grantów. Zatem Kościół kościelny to także realna i codzienna współpraca różnych organizacji, ruchów i duszpasterstw. Na terenie parafii i w innych wymiarach. Nowoczesne duszpasterstwo zawodowe wyobrażam sobie też podobnie do pracy synodu – trzeba sformułować dobry wstęp teologiczny, rozpowszechnić go przez Internet, a potem pytać ludzi o ich problemy i trudności, dalej proponować dzielenie się doświadczeniami i formułować nowe projekty. Powinno się to odbywać po części anonimowo, bo w wielu wypadkach anonimowość zapewnia szczerość – i poczucie bezpieczeństwa. Nieraz nie da się bezkarnie pokazywać sytuacji gorszących, nie zawsze należy narażać się przełożonym, nie zawsze należy wszystko pokazywać konkurentom. Jak tu otwarcie i konkretnie dyskutować o „szarej strefie” gospodarki, o sytuacjach korupcyjnych nacisków czy finansowych manipulacjach albo o trudnych sprawach małżeńskich? Czasem dyskrecja jest konieczna, a równocześnie konieczna szczerość, bez której dyskusja nie ma sensu. Spowiedź przez Internet byłaby niewątpliwienie porozumieniem, ale czasem to medium może służyć wzajemnej pomocy w przezwyciężaniu swoich grzechów i słabości, w szukaniu drogi.

Trzy kryzysy

Mamy do czynienia z trzema kryzysami, które w rozmaity sposób i w rozmaitym stopniu ujawniają się w skali lokalnej i globalnej. To:
– kryzys człowieka,
– kryzys społeczeństwa,
– kryzys władzy.
O kryzysie czy kryzysach człowieka wspomniałem powyżej. Oczywiście trzeba by tu wziąć pod uwagę różnice między różnymi kręgami kulturowym, ale ograniczając się do naszego, nie mogę się oprzeć coraz silniejszemu przekonaniu, że ludzie współcześni są jakby „nieadekwatni” wobec potrzeb ludzkości, ich ewolucja jest sprzeczna z jej potrzebami. Społeczeństwa pękają, dzielą się na „normalnych”, mających jako tako zapewniony byt i możliwość korzystania z praw ludzkich, i „odrzuconych”, trwale bezrobotnych czy bezdomnych lub też trwale bezsilnych wobec zdegenerowanej władzy. Będą się oni degenerowali, stając się coraz większym obciążeniem dla społeczeństwa, albo się zbuntują. Niektórzy sądzą, że pierwszym krajem, który przeżyje gwałtowną rewolucję na tym tle, będą Chiny. Mamy do czynienia z trzema rodzajami władzy: państwową, gospodarczą i społeczną. We współczesnym świecie władza gospodarcza (głównie decydenci wielkich korporacji) coraz częściej dominuje nad państwową, zwłaszcza w biednych krajach Afryki czy Azji. Prowadzi do dominacji interesów pewnych grup nad dobrem wspólnym (bo celem każdego przedsiębiorstwa jest zysk, a o dobro wspólne ma się troszczyć państwo).
Władza społeczna, czyli dobrowolne instytucje samoorganizującego się społeczeństwa (wszelkiego rodzaju organizacje obywatelskie czy społeczne), wprawdzie się rozwija, ale daleko jej jeszcze do jakości i rozmiarów niezbędnych dla dobrego funkcjonowania całości społeczeństwa czy ludzkości. Poziom kultury społecznej i politycznej rażąco odbiega od potrzeb poszczególnych krajów i całej ludzkości. Najczęściej brakuje nastawienia na dobro wspólne, wiedzy i umiejętności społecznego działania (czyli najpierw zdolności do empatii i dialogu). Groźnym paradoksem jest przy tym to, że partie polityczne, zwłaszcza w czasie kampanii wyborczych, kulturę polityczną niszczą, w praktyce szerząc niezdolność do uznawania prymatu dobra wspólnego oraz do dialogu. Zachowują się tak jak przedsiębiorstwa, które dążą do zysku oraz eliminacji konkurentów, marząc o monopolu. Powoduje to także coraz większą krótkowzroczność, niezdolność do długofalowego planowania. Co ma do tego wszystkiego Kościół? Wszyscy jego członkowie mają obowiązek budowania kultury społecznej i politycznej opartej na poczuciu współodpowiedzialności i solidarności, niektórzy zaś angażują się – na własną odpowiedzialność – w działalność partii politycznych. Oby je uzdrawiali i uwrażliwiali na dobro wspólne.

STEFAN WILKANOWICZ, ur. 1924, b. redaktor „Tygodnika Powszechnego”, b. redaktor naczelny „Znaku”, kieruje Fundacją Kultury Chrześcijańskiej „Znak”.w. Publikował w piśmie „Teofil”.

Źródło: Miesięcznik „Znak” (maj 2006)

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code