Miesięcznik "Znak"

Jak pisać o Kościele?

Spread the love

Jak pisać o Kościele?

Janusz Pyda OP

Kiedy coś przestaje być prawdziwe albo fałszywe, dobre czy złe, ewangeliczne bądź nieewangeliczne, a staje się w zamian przedsoborowe albo posoborowe, otwarte czy zamknięte, „moherowe” bądź „tygodnikowe”, kategorie te nie służą już do opisu czy nawet do uczciwej oceny sytuacji. Stają się jedynie wyzwaniem rzuconym drugiej stronie. Przyznam szczerze, że kiedy czytam mnożące się ostatnimi czasy wszelkiego
typu prognozy, diagnozy, proroctwa i przepowiednie dotyczące stanu Kościoła
w Polsce, mam wrażenie, że sam Kościół może być już solidnie znudzony natężeniem tego zainteresowania.

Tym bardziej iż metodologia stosowana przez analityków sytuacji Kościoła w Polsce jest zaskakująco jednolita i od lat nużąco niezmienna. Można swobodnie wyróżnić przynajmniej kilka jej stałych elementów. Otóż na samym początku należy dokonać, niezbyt drobiazgowego i możliwie zgodnego z publicystyczną tradycją, podziału Kościoła na: otwarty i zamknięty, soborowy i przedsoborowy, „tygodnikowy” i „moherowy”, ludowy i inteligencki, Kościół dialogu i Kościół dogmatu, łagiewnicki i toruński. Jak widać, każde z powyższych rozróżnień oparte jest na dosyć podobnym schemacie myślenia.

Następnie należy dokonać identyfikacji biskupów, księży i publicystów oraz przyporządkować ich właściwym częściom Kościoła, wyróżnionym przez wcześniejszy podział. Ponieważ zwykle od samego początku widać wyraźnie, której ze stron sympatykiem jest przeprowadzający analizę, nie ma już potrzeby tego ujawniać. Teraz przychodzi czas na punkt trzeci i kulminacyjny dla większości analiz. Należy przedstawić nadzieje, jakie słusznie wiązać można i trzeba z przewagą „zwolenników” Kościoła jednego typu nad zwolennikami Kościoła drugiego typu.

W zależności od tego, czy analityk jest „tygodnikowy” czy „moherowy”, nadziejami i zagrożeniami są odpowiednio: dialog Kościoła ze współczesnym światem, zagrożeniem zaś osunięcie się w otchłań bezrefleksyjnej, podatnej na manipulacje pobożności zamkniętej albo – w wypadku analityka „moherowego” – nadzieją jest Kościół, który potrafi strzec prawdy przed relatywizmem napływającym ze współczesnej kultury i Europy, zagrożeniem zaś Kościół liberałów funkcjonujący równie prężnie i wywierający wpływ na rzeczywistość równie wielki jak każdy inny związek wyznaniowy w Polsce. Charakterystyki i diagnozy polskiego Kościoła, dokonywane wedle tego typu schematów są tak powszechne i niezmienne, że muszą powodować znużenie każdego, kto ma jakikolwiek zapał, aby próbować docierać do prawdy o rzeczywistości, stosując jednak różne punkty widzenia i modele poznawcze. Niestety rzecz jest zbyt poważna, by traktować ją jedynie jako powód do intelektualnej nudy. Przyczyn, dla których tego typu analityka rzeczywistości życia Kościoła w Polsce jest groźna, można wymienić co najmniej kilka.

O znakach czasu i socjologii Kościoła

Wszystkiemu, co napisałem, można postawić jeden, za to zdecydowanie fundamentalny zarzut. Otóż, czy jako chrześcijanie należący do Kościoła nie jesteśmy wręcz zobowiązani do rozpoznawania i odczytywania znaków czasu? Czy zaś zjawiska tego typu jak Radio Maryja, nurty bezpośredniego manifestu ortodoksji, takie jak środowiska „Frondy” czy „Christianitas”, czy wreszcie bezpośredni wpływ Kościoła na rzeczywistość polityczną nie są współczesnymi znakami czasu, które trzeba zauważyć i mądrze odczytać? Czy zatem do tego celu nie są konieczne – być może uproszczone nawet, ale jednak użyteczne – podziały i rozróżnienia? Czy narzekanie na nudę i trywialność wspomnianych wyżej opisów Kościoła nie jest więc jedynie ucieczką przed realnymi problemami i znakami czasu? Jestem głęboko przekonany co do słuszności tezy zdecydowanie przeciwnej, tej mianowicie, iż wspomnianego typu podziały przeszkadzają i w rozumieniu rzeczywistości Kościoła, i w jej opisie, i w odczytaniu znaków czasu. Zacznijmy jednak od początku. Miejsce eklezjologów zajęli ostatnio socjolodzy. Różnica między jednymi a drugimi jest zasadnicza. O ile eklezjolog „starej daty” za pierwsze swoje narzędzie uważał doskonałą znajomość historii i tradycji Kościoła, o tyle współczesny socjolog zajmujący jego miejsce za swoje podstawowe i wystarczające narzędzie uważa znajomość faktów medialnych z ostatnich dziesięcioleci. O ile dawni analitycy tajemnicy Kościoła czytali przede wszystkim traktaty teologiczne i dokumenty historyczne, o tyle współcześni komentatorzy sytuacji Kościoła czytają przede wszystkim gazety. Zmiana jest istotna. Pytanie tylko, czy na złe czy na dobre? Ja osobiście sądzę jednak, że zmysł obserwacji i zdolność oceny sytuacji zdecydowanie bardziej wyrabiają się przez krytyczne spoglądanie w przeszłość niż pewne siebie ocenianie i apodyktyczne analizowanie sytuacji obecnej. Dlaczego?

Profesor Tatarkiewicz pisał kiedyś, że to właśnie po przeszłości „umysłowi najłatwiej się poruszać. Trudniej już jest z teraźniejszością, którą mało znamy, choć jest obecna. A o przyszłości nic prawie przewidzieć nie możemy”.1

Myślę, że wiele jest mądrości w stwierdzeniu, iż teraźniejszość mało znamy, mimo że ona właśnie jest obecna. Także teraźniejszość Kościoła mało znamy, choć w niej uczestniczymy, żyjemy nią i ją właśnie tworzymy. Być może trzeba się trochę odsunąć, oddalić, aby wydać słuszny osąd i przeprowadzić niebanalną analizę. Ale do tego potrzebna jest bardziej cierpliwość mędrca niż polemiczny żar publicysty. Ilu to już publicystycznych prognoz dotyczących Kościoła w Polsce mogliśmy wysłuchać? Miał upaść po roku 1989, zaufanie do niego miały zniszczyć afery takie jak sprawa arcybiskupa Paetza czy ojca Hejmy, później autorytet Kościoła załamać miał się po śmierci Jana Pawła II. Jak dotąd żadna z przepowiedni socjologicznych proroków się nie sprawdziła. Co dziwne jednak, zupełnie nie odebrało to nikomu z odważnych analityków rezonu i pewności siebie w formułowaniu nowych odważnych scenariuszy i diagnoz sytuacji Kościoła w Polsce. Jaka jest zatem recepta na skuteczne, intelektualne zaangażowanie się w aktualne sprawy Kościoła? Przychodzi mi na myśl postać kardynała Newmana, o którego myśli teologicznej Zygmunt Kubiak słusznie napisał, iż nie jest ona ani „przedsoborowa”, ani „posoborowa”, ale kieruje ku temu, co zawsze aktualne. Otóż Newman znalazł się w samym sercu wszystkich najbardziej aktualnych sporów, które toczyło ówczesne chrześcijaństwo – sporu o katolickość anglikanizmu, o możliwość rozwoju doktryny chrześcijańskiej z jednoczesnym zachowaniem niezmiennego charakteru orzeczeń dogmatycznych czy wreszcie sporu z całym brytyjskim empiryzmem o racjonalne uzasadnienie aktu przyświadczenia religijnego. Aktywność Newmana była zdecydowanie „na czasie”. Patrzył na współczesny mu Kościół – anglikański i rzymski – widząc z pełną ostrością i zaskakującą wyrazistością wszystkie jego ówczesne problemy i potrzeby. Jednakże, aby je rozjaśnić i rozwiązać, sięgał przede wszystkim do teologii Ojców Kościoła. Główne dzieło Newmana które do dziś nie straciło nic ze swej aktualności, wówczas zaś było wręcz rewolucyjne, nie powstało w ferworze publicystycznych analiz, ale w toku studiów nad historią wiary Kościoła. Myślę, że podstawową bolączką współczesnego Kościoła, szczególnie w Polsce, jest brak rzetelnych teologów. Dyskusje na podstawowe i najważniejsze tematy wiary, takie jak autonomia sumienia, wolność teologizowania czy posłuszeństwo instytucji Kościoła, zaczynają i kończą swój żywot nie na warsztatach badaczy i teologów, ale na szpaltach dzienników. Stwarza to niewątpliwie pozory dyskusji pomiędzy oponentami. W istocie jest jednak wyłącznie krzykliwym manifestem jedynie słusznych poglądów na wszystko. Chcę być dobrze zrozumiany: nie mam nic przeciwko publicznym dyskusjom na kontrowersyjne tematy dotyczące wiary. Idzie mi jedynie o to, iż tego typu debaty nie znajdują zazwyczaj przedłużenia w spokojnej i fachowejrefleksji teologicznej.

Podstawową bolączką
współczesnego Kościoła,
szczególnie w Polsce, jest
brak rzetelnych teologów.

Publiczna dyskusja nie stymuluje rozwoju teologii, a rzetelnych i fachowych teologów mamy w Polsce, kraju przecież katolickim i szczycącym się powszechnością wiary, jak na lekarstwo. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego niewątpliwie potężna polska wiara i pobożność nie rodzą równie wielkiej teologii? Obawiam się, że jedną z możliwych odpowiedzi na tak postawione pytanie jest teza, iż nasze narodowe pieniactwo i kłótliwość powodują – także w tej materii – „skierowanie pary w gwizdek”. Nasi teologowie wyżywają się i realizują w toku publicystycznej debaty. Nie zostaje im niestety zazwyczaj siły i energii na niewdzięczną i skrupulatną pracę nad źródłami wiary Kościoła. Rzecz jasna, w Kościele, jak w życiu, nie istnieją przyczyny izolowane. Żaden skutek nie dokonuje się za sprawą wyłącznie jednej, jedynej przyczyny. Brak dobrej teologii w Polsce to także pokłosie długich dziesięcioleci komunizmu, dwóch wojen światowych, które przetoczyły się przez nasze ziemie, nie oszczędzając elity duchowieństwa, czy wreszcie lat zaborów, które nie były czasem sprzyjającym teologicznej pracy. Niemniej jednak żadne uwarunkowania dziejowe nie tłumaczą chyba jednak do końca tego, iż najżywsze – co nie znaczy, że najwyższych lotów – dyskusje teologiczne dokonują się na łamach świątecznej „Gazety Wyborczej”, nie zaś na uniwersyteckich katedrach. Przykład Newmana, który pozwoliłem sobie przywołać, jest dla mnie jednym z wielu dowodów na to, iż rzeczywiście twórczo można się zaangażować we wszystkie aktualne i bieżące dyskusje w Kościele i o Kościele jedynie wówczas, kiedy mocno tkwi się w znajomości historii i teologii Kościoła. W przeciwnym wypadku prawdziwa debata zastąpiona zostanie jedynie spotkaniem „gadających głów”, które tym się charakteryzują, iż mówić mogą o wszystkim długo i wytrwale bez najmniejszych konsekwencji dla życia i wiary.

Historia lubi się powtarzać

Spoglądanie w przeszłość w wypadku dyskusji o aktualnym stanie Kościoła ma jeszcze jeden pozytywny wymiar – studzi emocje. Kiedy czytam zaciekłe polemiki mające wykazać wyższość duchowości „moherowej” nad „tygodnikową” czy też odwrotnie, jak kto woli, przypomina mi się sytuacja, która nie tak przecież dawno wycisnęła się pozytywnym piętnem na polskim katolicyzmie. Mam na myśli okres przedwojenny, kiedy to polską pobożność określało się albo przez odniesienie do ludowego Niepokalanowa, albo intelektualnych Lasek. Oba środowiska wydały świętych i oba przyczyniły się do rozwoju polskiego Kościoła. Przypomina mi się świetny esej Jana Józefa Szczepańskiego pt. Święty. Tekst zamieszczony w zbiorze Przed nieznanym trybunałem jest próbą charakterystyki postaci świętego Maksymiliana Marii Kolbego wolną od hagiograficznej czołobitności. Szczepański wprost przyznaje, że najprawdopodobniej w przedwojennych latach nie byłoby mu najbliżej do postaci świętego z Niepokalanowa. Styl duszpasterstwa, typ pobożności czy wreszcie zaściankowe i miejscami ponoć antysemickie treści, które pojawiały się w publikacjach płynących z Niepokalanowa, nie pozwoliłyby katolickiemu intelektualiście na zbliżenie się do franciszkanina spod Warszawy.

A jednak okazało się, że jego „uproszczony katolicyzm” wytrzymał próbę najtrudniejszą z możliwych, a jego pewnie niespecjalnie pogłębiona intelektualnie wiara stała się świadectwem prawdy o człowieku w czasie największej pogardy. Nie idzie tu rzecz jasna o skojarzenia konkretnych osób i konkretnych dzieł ze współczesnego życia Kościoła z postaciami i inicjatywami sprzed bez mała wieku. Mam na myśli raczej to, iż szczera pobożność, niezależnie od swojego intelektualnego pogłębienia czy też jego braku, niezależnie od uproszczeń, którymi się posługuje, niezależnie od typu, do którego zostanie przypisana i zakwalifikowana – „moherowego” czy „tygodnikowego” – potrafi rodzić świętych. Czasami trudno to jednak zobaczyć. Weźmy jednak przykład z drugiej strony historycznej barykady.

Wydawnictwo PAX, środowisko z nim związane czy wreszcie sama postać Bolesława Piaseckiego muszą być oceniane krytycznie. Ale czy jednocześnie ktokolwiek zaprzeczy twierdzeniu o ogromnym wkładzie tego właśnie środowiska w kształt i rozwój intelektualny i duchowy Kościoła w Polsce? Mój znajomy zwykł był żartować, że Bolesław Piasecki stawi się na sądzie Bożym z listą książek, które dzięki niemu i z jego inicjatywy zostały przetłumaczone i wydane – i to mu bardzo pomoże.

Szczera pobożność,
niezależnie od uproszczeń,
którymi się posługuje,
potrafi rodzić
świętych.

Przywołuję ten przykład, żeby pokazać, iż rzeczywistość Kościoła potrafi być bardziej skomplikowana niż publicystyczne kategorie podziałów i rozróżnień. Trzeba zaś albo dużo mądrości, albo sporego dystansu czasowego, żeby właściwie ocenić, co było dobre, a co złe w konkretnych postaciach, środowiskach, wydarzeniach. Jeśli nie starczy na to cierpliwości, którą łatwo zastąpić telewizyjną zaciekłością „gadających głów”, być może zniszczone zostanie dobro, które mogło się jeszcze rozwinąć. Niewątpliwie zaś polemiczna zaciekłość służy wydatnie dodatkowej polaryzacji stanowisk i utrudnia jakiekolwiek przerzucanie mostów pomiędzy i tak odległymi już brzegami.

Być może polscy katolicy mają dziś do siebie nawzajem znacznie mniej cierpliwości i znacznie mniej mądrości potrafią wykazać wobec sytuacji wewnątrz Kościoła, niż bez mała dwa tysiące lat temu wykazał pewien Żyd, faryzeusz, który przypatrywał się temu, co w związku z wystąpieniem Jezusa z Nazaretu działo się w obrębie Synagogi. Słowa Gamaliela mogą być dobrą radą dla wszystkich współczesnych analityków sytuacji Kościoła w Polsce: „Jeżeli bowiem od ludzi pochodzi ta myśl czy sprawa, rozpadnie się, a jeśli rzeczywiście od Boga pochodzi, nie potraficie ich zniszczyć i może się czasem okazać, że walczycie z Bogiem” (Dz 5, 38-39). Jaka dziś jest ta „myśl” i kim są ci „oni”, każdy może sobie odpowiedzieć sam – w zależności od tego, czy osobiście uważa się za „moherowca” czy „tygodnikowca”, zobowiązany będzie do dokonania odpowiednich podstawień.

O powrocie do pewnych starych kategorii

Jestem przekonany, że stosowanie utartych kategorii w opisie Kościoła w rzeczywistości utrudnia jego adekwatną charakterystykę i właściwe odczytanie ważkich znaków czasu. Kiedy coś przestaje być prawdziwe albo fałszywe, dobre czy złe, ewangeliczne bądź nieewangeliczne,a staje się w zamian przedsoborowe albo posoborowe, otwarte czy zamknięte, „moherowe” bądź „tygodnikowe”, kategorie te nie służą już do opisu czy nawet do uczciwej oceny sytuacji. Stają się jedynie wyzwaniem rzuconym drugiej stronie. Natomiast „druga strona” zazwyczaj dumna jest ze swojego stanu i chętnie przyjmuje wszelkie możliwe określenia, które pozwalają wyostrzyć jej wizerunek. Sposób, w jaki określenie „moherowe berety” zrobiło karierę, jest tego najlepszym przykładem.

Mechanizm ten działa rzecz jasna w obu kierunkach. Chciałbym jednak pokazać przykład sytuacji, w którym zastąpienie prostych kategorii ewangelicznych kategoriami publicystycznymi zdecydowanie utrudnia ocenę rzeczywistości.
Otóż, co jakiś czas na nowo rodzi się debata dotycząca roli świeckich w Kościele – zwłaszcza oczywiście w kontekście posoborowym. Nikt nie ma wątpliwości, że świeccy zaangażowani w Kościół być powinni.
Problem tylko: jak to zrobić? W ostatniej odsłonie sporu o rolę świeckich w Kościele borykaliśmy się z problemem zasadności wprowadzenia w Polsce większej liczby świeckich szafarzy Eucharystii bądź stałego diakonatu mężczyzn żonatych i żyjących „w świecie”. Dla ścisłości dodajmy, że święcenia diakonatu de facto przenoszą zainteresowanego w szeregi stanu duchownego. Nie o to jednak tu idzie.

Integryści,czyli „przedsoborowcy”, byli przeciwni, progresiści , czyli „posoborowcy”, byli zdecydowanie za tego typu pomysłami. Jedni argumentowali, że jest to niepotrzebne zaciemnianie hierarchicznej struktury Kościoła i pomieszanie kapłaństwa powszechnego z kapłaństwem urzędowym. Drudzy twierdzili, że jest to próba otwarcia się na ducha Soboru i przełamanie monopolu księży na szafowanie sakramentami. Zdecydowanie mało było analiz stawiających sobie pytanie, jakie dobro w polskich warunkach pociągnie za sobą wprowadzenie stałego diakonatu,a jakie może nieść ze sobą niebezpieczeństwo. Osobiście słyszałem tylko, iż tego typu posunięcie ułatwi dostęp do Eucharystii osobom chorym. Problem tylko w tym, że każdy kij ma dwa końce. Dostęp do Eucharystii przynoszonej przez diakona jednocześnie utrudni chorym dostęp do księdza, czyli np. do sakramentu pojednania, którego szafarzem diakon być nie może. Wiem z własnego doświadczenia, że pozostawienie troski o posługę sakramentalną osobom chorym wyłącznie szafarzom nadzwyczajnym Eucharystii czy nawet diakonom oznacza w pierwszym rzędzie to, że chorzy widywać będą księdza dwa razy do roku – przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą.

A są to przecież ludzie, którzy często stoją na progu śmierci czy też doświadczają ogromnego cierpienia. Wymagają zatem szczególnej troski, być może nawet samego proboszcza parafii, który od czasu do czasu mógłby przecież celebrować Mszę w domu chorego, nie tłumacząc się istnieniem Mszy radiowej. Posługa spowiedzi wobec takich ludzi również powinna być szczególnie częsta. A ileż to razy się zdarza, że zwykła rozmowa z chorym człowiekiem przekształcić się może nieoczekiwanie w spowiedź z całego życia. Diakon w takiej sytuacji na nic się nie przyda. Nie odprawi Mszy i nie wyspowiada.Czy rzeczywiście kapłani w pierwszym rzędzie powinni odciążać się z obowiązków posługi sakramentalnej wobec chorych?Dlaczego tak łatwo znaleźć jest w parafii świeckich chętnych do przejścia kursu na nadzwyczajnego szafarza Eucharystii, a tak trudno znaleźć świeckich chętnych do utworzenia czy prowadzenia fundacji charytatywnej?

A przecież w pierwotnym Kościele posługa Eucharystii zawsze ściśle związana była z troską o ubogich i chorych. Bo nie chodzi tu przecież o to, aby stać się na chwilę „półksiędzem”, ale by służyć. Czy rzeczywiście świeccy w pierwszym rzędzie powinni przejmować w Kościele te właśnie funkcje, które dotyczą udzielania sakramentów?

Jeśli zaś kapłan z braku czasu w pierwszym rzędzie rezygnuje z posługi sakramentalnej chorym i cierpiącym, wówczas żadne powoływanie się na słowa Jana Pawła II, iż chorzy są skarbem Kościoła, żadne uroczyste Msze święte w dniu Matki Bożej z Lourdes nie potrafią go usprawiedliwić. Szczerze mówiąc, bardziej ucieszyłaby mnie informacja, że biskup mianował świeckich administratorów dóbr materialnych parafii, niż to, że powołani zostali świeccy szafarze Komunii czy stali diakoni. I nie chodzi tu o to, czy jest to decyzja przedsoborowa czy posoborowa, ale o to, jakie dobro i dla jakich konkretnych ludzi może z niej wyniknąć. Jeśli chociażby dyskusję o stałym diakonacie wciśniemy w kategorię debaty o Kościele przed- i posoborowym, otwartym i zamkniętym, klerykalnym i Kościele świeckich, wówczas nie zobaczymy sprawy jaśniej, a nasze horyzonty rozumienia sytuacji wcale się nie poszerzą.

Wręcz przeciwnie, przegapimy wiele istotnych i decydujących szczegółów, które w żaden sposób nie pasują do publicystycznych schematów podziału Kościoła. Wspomniana kwestia to jedynie przykład – ale jest takich przykładów wiele.

Bardziej ucieszyłaby
mnie informacja, że
biskup mianował świeckich
administratorów
dóbr materialnych
parafii, niż to, że powołani
zostali świeccy
szafarze Eucharystii.

Hiob i nowe kategorie

Zamiast podsumowania chciałbym sformułować dwie przestrogi dla wszystkich piszących i debatujących o Kościele. Po pierwsze, trzeba bardzo troszczyć się o to, aby nie znaleźć się w sytuacji analogicznej do sytuacji przyjaciół Hioba. Kościół w Polsce rzeczywiście cierpi z powodu podziałów, grzechów i kłótni. Cierpienie Kościoła może wywoływać różne reakcje. Ważne, żeby nie wywołało takich jak reakcje Elifaza, Bildada czy Sofara wobec cierpienia Hioba. Być może nie warto się od razu wymądrzać i lepiej trochę poczekać z ferowaniem wyroków i obiegowych mądrości. Być może nawet cierpień Kościoła nie warto zawsze wiązać z grzechem, który niewątpliwie jest obecny także w „świętym Kościele grzesznych ludzi”? Przypomina mi się historia rabina, który zwykł był mawiać: „Grzechy naszego ludu są liczniejsze niż piasek morski, ale nie z powodu tych grzechów nasz lud jest nienawidzony; ludzie nas nienawidzą z powodu naszych zalet”. Druga przestroga – a właściwie rada – jest mniejszego kalibru, niemniej jednak uważam ją za istotną. Otóż warto poszukać nowych kategorii i nowych podziałów dla opisu rzeczywistości Kościoła w Polsce. Jeśli ciągle będziemy uparcie opisywać Kościół za pomocą dychotomicznych kategorii z niewielkimi modyfikacjami stosowanymi od lat, zanudzimy się na śmierć, a co gorsze niczego nowego w tajemnicy Kościoła nie dostrzeżemy – wszak granice naszego języka są granicami naszego świata.

Przypisy:
1. T. i W. Tatarkiewiczowie, Wspomnienia, Warszawa 1979, s. 143.

JANUSZ PYDA OP, sekretarz Kolegium Filozoficzno-Teologicznego Dominikanów. Publikował w piśmie „Teofil”.

Źródło: Miesięcznik „Znak” (maj 2006)

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code