Książka

Filozofia a morza poboczne

Spread the love

Filozofia a morza poboczne

Jacek Filek

Urodziłem się i wyrosłem wśród błot nadbałtyckich, palami
biegnących w morze, /…/.
W tych płaskich krainach to właśnie chroni przed fałszem
serce, że nie ma gdzie się skryć i że widoki dalsze.

Josif Brodski

Milet dał Talesa, a nade wszystko Anaksymandra, Efez Heraklita, Elea Parmenidesa, Abdera Demokryta, Agrygent Empedoklesa, Ateny Sokratesa i Platona, Stagira Arystotelesa itd. itd. Wszystkich ich zawdzięczamy Basenowi Morza Śródziemnego, to źródło naszych źródeł. Niektórzy sądzą, że już wyschnięte. Franz Rosenzweig zamknął epopeję filozofii Zachodu w czaso-przestrzeni od Jonii do Jeny. Wydaje się, że nie był świadom geografii nowych źródeł. A przecież nie tylko Morze Śródziemne może być źródlaste, nie tylko Morze Śródziemne jest morzem śródziemnym.  Atlantyk ma jeszcze inne morze poboczne. Opowiem jak objawiła mi się nowa krynica duchowości, ukażę nową śródziemnomorskość, nową geo-filozofię.

Była połowa lat osiemdziesiątych, sierpień. Wypoczywałem z dzieckiem na wczasach pracowniczych w Piaskach, idyllicznej osadzie rybackiej na końcu Polski, a ściślej, na końcu polskiej części Mierzei Wiślanej. Co to jednak za idylla w pobliżu takiej granicy. Przy śniadaniu gruchnęła wieść: Rosjanie wkroczyli! Naród wpadł w panikę. Instruktor kao, zawsze lepiej poinformowany, usiłował uspokoić nastroje. Nie Rosjanie – prostował – a Rosjanin. Poza tym kilka kompanii Ludowego Wojska Polskiego stanęło murem i żaden Iwan nie przejdzie. Napotkany w drodze na plażę rybak – a LWP odwiedziło już nad ranem dom każdego z nich – tłumaczył mi: „Panie, uciekają chłopaki, nie dziwota. Ruskie chcą, żebyśmy ich tu łapali. A ja panu powiem, że nawet jak mi taki w sieć wejdzie, to i tak go puszczę wolno”.

Tyraliera trzy razy przeszła przez wieś. Czesali las od Krynicy do granicy, od granicy do Krynicy i od Krynicy do granicy. Wygrzewałem się na kocu, ale w środku cały byłem niespokojny. Bałem się o Iwana i bałem się, że znowu jestem po niewłaściwej stronie. Tam dzielny żołnierz polski tropi uzbrojonego Ruskiego, co to wtargnął na świętą naszą ziemię ojczystą, a ja drżę o wroga. Powierzyłem malca opiece pani Krysi i ruszyłem do lasu. Szli tyralierą w odległości parę metrów jeden od drugiego. Wyobraziłem sobie, że Iwan siedzi skulony w jakieś rozpadlinie czy innej dziurze, i oceniłem, że jest bez szans. Jego kryjówka już znajduje się na linii któregoś z tropicieli. Ich spotkanie jest nieuchronne. Wylegitymowali mnie i kazali wracać do wsi. Unosiłem z sobą wyobrażenie sceny: tropiciel odchyla gałęzie, a spopod nich patrzą na niego pełne strachu oczy Iwana. Przemyślałem niezliczone warianty jej przebiegu. Ostatecznie pozostałem przy takim: Iwan palec kładzie na ustach, a Stanisław okiem mruga i idzie dalej. Czas nie zaprzeczył przyjętej przeze mnie wersji. Po trzech dniach wojsko opuściło osadę, a miejscowych zapewniono, że to nieprawda, iż Iwana nie znaleźli.

Potem przyszedł ów sen. Ta sama scena, tylko teraz ja jestem Stanisławem, ja odnajduję Iwana. Idziemy tyralierą i dokładnie przeczesujemy las. Odgarniam gałęzie zasłaniające otwór w spróchniałym dębie. Skulony człowieczek odwraca ku mnie swój wzrok … Zdębiałem. Kant! Z dziupli patrzała na mnie twarz Kanta z jednego z późnych jego portretów. Jezu, przeleciało mi przez głowę, Ruskie go złapią i ześlą na Kołymę. „Herr Professor Kant – pytam – a czemuś to Pan zbiegł z Königsbergu, przecież …“ Przerwał mi i rzucił krótko, że musi na Zachód. Wygramolił się z dziupli, otrzepał surdut i nieco skonfudowany poprosił o pomoc. Już gotów byłem dać mu swój paszport i cały grosz, jaki miałem przy duszy (osobliwe, że materialiści nie widzą, iż grosz wiąże się z posiadaniem duszy), kiedy nagle zreflektowałem się. Nie bez pewnej dumy pytam tedy: „A imperatyw, Herr Professor?“ Zniecierpliwiony machnął ręką. Potem jednak dodał: „No dobrze, ale szybko.“ Wyciągnąłem z kieszeni elektroniczny model busolki moralnej Kanta i szybko wprowadziłem szczegółową maksymę swej woli. Po chwili wyświetliło się jej uogólnienie do formy prawa powszechnego i zapytanie, czy chcę takiego świata, w którym takie prawo powszechnie by obowiązywało. Kliknąłem YES i busolka rozpoczęła sprawdzanie, czy taki świat jest w ogóle możliwy. Kant łypał okiem na przyrząd, ale nic nie mówił. Wreszcie wyświetliło się OK, kliknąłem i zamknąłem. Bez wahania wręczyłem mu paszport i forsę. Zapytał, czy nie znam jakiegoś dobrego adresu w Gdańsku. Po namyśle dałem mu adres Schopenhauera. Głoszona przez gdańszczanina etyka współczucia pozwalała żywić nadzieję, iż pomoże koledze.

Wkrótce dostałem dwie przesyłki z Gdańska. W pierwszej Kant odsyłał mój paszport i pieniądze wraz ze skrupulatnie naliczonymi procentami, dziękował i prosił, bym jeszcze raz przestudiował jego rozprawę o radykalnym złu w naturze ludzkiej, sądzi bowiem, iż nikt go nie zrozumiał. W drugiej zaprzajaźniony pisarz (nazwisko przemilczę) donosił mi, że ostatnio na gdańskiej Starówce widuje się Kanta na jego regularnych spacerach. Niby nic dziwnego, tyle że teraz Kant spaceruje z pudlem Schopenhauera. Pomyślałem sobie, ten to jednak jest praktyczny facet. Mimo wszystko stosunki bałtyckich filozofów nie układały się najlepiej. Kant twierdził, że chce na Zachód. Schopenhauer, że on jest Zachód i podróż skończona.

W końcu wyszło szydło z worka: Kant pielgrzymuje do Kopenhagi. Przez morze zaczęły docierać do Królewca wieści o Sokratesie Północy, który gorszy młodzież na kopenhaskich ulicach i bulwersuje tamtejszy establishment państwowo-kościelny (spokojnie, protestancki), ten zaś szykuje już cykutę dla mędrca. Kant od razu zrozumiał – nie jest sam, oto artykułuje się duch bałtyckomorski. Zmylił więc straże i opuścił swój kaliningradzki posterunek. Otrzymawszy w Gdańsku nowy paszport, pożegnał Schopenhauera i popłynął do Kopenhagi. G.G. napisał już do Lubeki, do Manna, by ten wywiedział się, czy filozof K z portu K dotarł do przeciwległego portu K i spotkał się z przeciwległym filozofem K. Informacje moje będą więc informacjami z trzeciej ręki, ale przecież nie byle jakie to ręce.

Kant jako rzecz sama w sobie (zjawisko Kanta nas tu nie interesuje) spotkał się z Kierkegaardem jako absolutnie pojedynczym podczas proszonej herbatki u Hansa Christiana Andersena, przyjaciela dzieci i filozofów. Kant zagaił lirycznie: „Urodziłem się i wyrosłem na drugim brzegu Bałtyku, dokładnie po jego przeciwnej, szaro szumiącej stronie. Oddychaliśmy tym samym powietrzem, jadaliśmy te same ryby, pływaliśmy w tym samym morzu. Miło mi pomyśleć, że mieliśmy coś wspólnego zanim spotkaliśmy się w tej sali.“ Po czym przeszedł od razu do kwestii zasadniczych: „Musiałem – oznajmił – zawiesić wiedzę, ażeby uzyskać miejsce dla wiary“ (później wstawi to zdanie do Przedmowy do drugiego wydania Krytyki czystego rozumu). „Witam emigranta z obszaru ogólności – odparł Kierkegaard i dodał – Paradoks wiary na tym właśnie polega, że jednostka wznosi się ponad ogólność. Wiara jest rzeczą najbardziej podniosłą i niemożliwe są pretensje filozofii do jej zastąpienia lub do lekceważenia. Filozofia nie może i nie powinna dawać wiary. Wiara właśnie tam się zaczyna, gdzie myślenie się kończy.“ Rozmowa się jednak nie kleiła. Niby zgodzili się ze sobą w kwestii wolności, a przecież Kant czuł się źle zrozumiany. Andersen, chcąc ratować sytuację, zacytował Swedenborga: „Nikt nie rozumie, czym jest życie człowieka, skoro nie wie, że jest nim miłość. Ale to, że miłość jest życiem człowieka, mędrzec pojmuje nie z wiedzy, lecz z doświadczenia.“ Kierkegaard zaś dodał od siebie: „Jeśli bowiem kochasz, jesteś wolny.“ Kant zarzucił mu wówczas, że chyba miesza miłość praktyczną z patologiczną, po czym Kierkegaard uraził Kanta uwagą: „A cóż Pan praktycznie możesz wiedzieć o miłości“. Na dodatek Andersen nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem.

Jeszcze bardziej frontalnie mędrcy starli się przy interpretacji Królowej Śniegu. Jak wiadomo, Królowa Śniegu zwabiła filozofię rodem z Południa do Sztokholmu i tam zmroziła. Toteż do dziś w obiegu bywa najczęściej pod postacią mrożonki. Działo się to w wieku XVII, wieku, u którego schyłku ten sam Sztokholm obdarzył świat Swedenborgiem. Następny wiek to wschód filozofii Północy. U jego schyłku filozofowie pielgrzymują już do Królewca. Wspomniany spór bałtyckich mędrców był, oczywiście, sporem o arche. Jego ślady odnaleźć można nawet w literaturze polskiej. I tak, Iwaszkiewicz opowiada się za interpretacją arche jako wieczności, natomiast Szelburg-Zarembina za interpretacją jako miłości. Skołowany Kay do dzisiaj jeszcze nie wie, jakie principium ma ustawiać, by stopić lód, jak też nie wie, co właściwie w ten sposób zdoła ocalić.

Niemożność porozumienia się dwóch panów K miała charakter konstytutywny. Dialog niepoznawalnej rzeczy samej w sobie z niekomunikowalną pojedynczością nie był możliwy. Misja Kanta zakończyła się fiaskiem. Kierkegaard brnął dalej i to w szybszym tempie niż jego ateński poprzednik. Kant postanowił wracać do Królewca, a że w porcie nie było statku, czas oczekiwania spożytkował na odrabianie zaległości w lekturze. Przestudiował wszystkie dzieła obu wielkich Duńczyków, a następnie – sprowadzone z Piotrogrodu przez profesora Brandesa – dzieła Dostojewskiego. Był wstrząśnięty. W końcu odpłynął statkiem do Rygi, gdzie spodziewał się spotkać i przedyskutować pewne kwestie z Nicolaiem Hartmannem.

Mimo niepowodzenia nie sposób jednak nie uznać filozoficznej doniosłości owego twarzą w twarz dwóch gigantów bałtyckomorskiej myśli. Bezsprzecznie było to pierwszorzędnej wagi wydarzenie filozoficzne, które jako wyzwanie czekać będzie na podjęcie przez godnego go śmiałka. Wtajemniczeni mówili nawet, że już taki się znalazł i że spływa właśnie Niemnem do Zatoki Fińskiej, mianowicie, Levinas z Kowna. Być może na pełnym morzu statek Immanuela minie się ze statkiem Emmanuela.

W ostanim z serii moich snów północnych stanął przede mną wielkich rozmiarów obraz przedstawiający Szkołę Bałtycką. Sposób kładzenia plam mógłby wskazywać na rękę Mistrza z Christianii, ale kompozycja całości była bardziej w stylu Mistrza z Witebska. Na pierwszy rzut oka obraz zdawał się przedstawiać Swedenborga w otoczeniu Aniołów na tle Królewskiej Akademii Sztokholmskiej. Gdy jednak bliżej się przyjrzeć, twarze Aniołów okazują się dobrze znane. Pośrodku zwróceni ku sobie idą Immanuel Kant z Królewca i Soren Kierkegaard z Kopenhagi. To nad nimi unosi się postać Emanuela Swedenborga ze Sztokholmu w rozwianym płaszczu-chmurze. Kierkegaard stąpa po ruinach ksiąg, na których grzbietach odczytać można nazwisko Hegla. Nieco z boku, potykając się o porozrzucane tomy kroczy ubrany z hinduska Artur Schopenhauer z Gdańska. Za Kantem na rowerze jedzie Nicolai Hartmann z Rygi. Nieco z przodu z głową w książce – Nadzieja w beznadziejności Nadieżdy Mandelsztam (dedykacja nie do odczytania) – przystanęła Hannah Arendt z Królewca. Dalej z prawej osobliwa grupa: pogrążony w rozmowie z Fiodorem Dostojewskim, petersburskim pisarzem i filozofem, absolwent petersburskiego uniwersytetu, Michaił Bachtin, oraz wsłuchujący się w rozmowę Emmanuel Levinas z Kowna. Z lewej „przyrodnicy“, wśród których rozpoznałem: nobliwego Alfreda Nobla ze Sztokholmu, dziarskich Nielsa Bohra z Kopenhagi i Maxa Plancka z Kilonii oraz młodszego od nich Carla Friedricha von Weizsäckera także z Kilonii. Z pozostałych osób zwrócił jeszcze mą uwagę Otto Bollnow ze Szczecina.

Nie mogłem oderwać oczu. Jeszcze długo po przebudzeniu trzymałem je zamknięte i rozkoszowałem się powidokiem. Na śniadaniu kaowiec przyjmował zapisy na wycieczkę do Fromborka. Boże, jęknąłem, zdrój jest tu, w Basenie Morza Bałtyckiego, tu wszystko się zaczęło. W drodze na plażę próbowałem wytłumaczyć synowi objawiającą mi się prawdę. Nie dał wiary. Podejrzewał, że chcę się wykręcić z obietnicy rejsu po Morzu Śródziemnym i zadowolić go przejażdżką po portach Bałtyku. Za to kiedy po powrocie do Krakowa z udzielonego mi objawienia zwierzyłem się w pracy koledze, już po kilku miesiącach przeniósł się do Gdańska. Jakby nie było dość, że woda w Bałtyku w Krakowie święcona.

Dodaj komentarz

Tekst pochodzi z książki J. Filka “Tajna wielkość twego życia”<

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code