Jan Paweł II

Nieme cierpienie Papieża

Spread the love

Nieme cierpienie Papieża

Dariusz Piórkowski SJ

Przez kilka lat, a zwłaszcza w ostatnich dniach byliśmy świadkami dramatycznego zmagania Jana Pawła II z cierpieniem – człowieka symbolu, który nadal nie przestaje być dla nas i świata znakiem od Boga.

Kiedy niedawno rozmawiałem z kilkoma ludźmi na temat choroby Papieża, wyrazili oni zdziwienie tym, że nawet tak prawy i dobry człowiek musi tak wiele cierpieć. Pytali: „Dlaczego Bóg nie oszczędza mu tych cierpień? Dlaczego go tak doświadcza? Przecież zupełnie na to nie zasługuje. Raczej wprost przeciwnie.

Sprawiedliwy cierpi, tak jak cierpiało wielu proroków, świętych, a w najwyższym stopniu sam Jezus Chrystus. W Papieżu uwidoczniło się Hiobowe cierpienie, którego sens nam się wymyka.

Nie jest przypadkiem, że to powolne umieranie Papieża dokonało się w okresie wielkanocnym. To nie przypadek, że zwłaszcza dzisiaj, w naszym świecie, który ucieka od śmierci i cierpienia, Jan Paweł II głosił największą tajemnicę Ewangelii: cierpienie, które może prowadzić do życia. Papież za Bożym zrządzeniem odsłaniał nam tajemnicę, którą trudno pojąć tylko z czysto ludzkiego punktu widzenia. Tak, można powiedzieć, że jego twarz przeorana grymasem bólu i bezradności jest swoistą prowokacją dla świata, w którym liczy się zewnętrzna jakość życia, produktywność, wydajność, sukces za wszelką cenę, pragmatyzm. Jest prowokacją zwłaszcza dla tych, którzy za bardzo zadomowili się w tym świecie, zapomnieli o kruchości swojej egzystencji, zapomnieli, że wszyscy zmierzamy ku śmierci, która wszakże nie jest ostatecznym końcem. Sztuki odurzania się i duchowej autohipnozy uczymy się łatwo i szybko.

Myślę, że ten znak czasu wzywa nas do ponownej i pogłębionej refleksji nad tajemnicą życia i śmierci, nad sensem tego życia, nad tym, czym ono tak naprawdę jest. Może coraz bardziej gubimy transcendentny wymiar życia – nieuchwytny ani dla ekonomicznych wskaźników, ani dla jakichkolwiek przyrządów i dla ludzkiego oka. Może dla zmierzchającej Europy to cierpienie i śmierć papieża jest jednym z największych wyzwań, które domaga się głębszej odpowiedzi, a nie tylko zagłuszenia potokiem pustych słów.

Media często gonią jedynie za sensacją. Działo się tak przed śmiercią Papieża, kiedy z jednej strony wyczuwałem pełne napięcia oczekiwanie na ten „kluczowy” moment, a z drugiej łagodzenie tegoż napięcia przez ciągłe spodziewanie się bardziej „optymistycznych” informacji.  W gruncie rzeczy media nierzadko wcale nie są zainteresowane głębszym przesłaniem tego Bożego znaku czasu. Chodzi tylko o to, kto pierwszy dotrze do najświeższego newsa – taki wyścig o odbiorcę i widza. Aczkolwiek trzeba przyznać, że i pośrodku tej pogoni, docierają do nas głębsze treści. Niemniej swoista ambiwalencja i mieszanina różnych interesów w podążaniu minuta po minucie za umierającym Papieżem była dostrzegalna.

Jest jeszcze jeden aspekt cierpienia Papieża, który chciałbym tutaj poruszyć. Zastanawia mnie także sposób, w jaki umarł Ojciec Święty. Nie chciał pójść do szpitala, ale odchodził wśród bliskich. Po prostu pogodził się ze śmiercią. Znamienne, że często w naszych rodzinach starsi i chorzy umierają nie w domu, lecz na szpitalnym łóżku w samotności. Chodzi oczywiście o tych chorych, o których można śmiało orzec, że nie zanosi się na żadną poprawę. Jednak najbliżsi do końca łudzą się, że medycyna jeszcze coś pomoże, że może się coś polepszy i  I zostawiają chorego w tej najtrudniejszej chwili samego. Istnieje jakaś granica w chorobie i cierpieniu, której przekroczenie oznacza wejście w inny obszar nadziei – już nie na wyzdrowienie, ale na spotkanie z Bogiem.  

Rozmawiałem kiedyś z siostrami w hospicjum. Zwykle, kiedy nadchodzi agonia chorego na raka nie podejmuje się już żadnych kroków zaradczych, poza podawaniem środków przeciwbólowych. Nie reanimuje się, nie przewozi do szpitala. Pozwala się choremu umrzeć. Ale rodzina nieraz bywa oburzona, że nic się nie robi, że ktoś umiera, a pielęgniarki tylko czuwają i są “bierne”.

Różne czynniki grają tutaj rolę: ludzka bezradność, ale w głównej mierze lęk przed śmiercią, odsuwanie cierpienia z dala od swoich oczu, niemożność poradzenia sobie w trudnej sytuacji. Myślę, że częściej trzeba dzisiaj mówić o tym i uczyć się umierania, towarzyszenia najbliższym do końca, dopuszczania pełnej prawdy o śmierci do siebie. Jednakże umieramy tak, jak i żyliśmy. Myślę, że warto się zastanowić także nad tym, jak dzisiaj oswajać się z pewną naturalnością umierania i cierpienia. Jak żyć, abyśmy my sami i nasi bliscy nie musieli umierać w samotności? Skąd czerpać odwagę i światło do rozeznania, kiedy powinniśmy pozwolić bliskim umrzeć w gronie rodziny, w domu, a nie poddawać się iluzji, która dla chorego może okazać się największą próbą i pokusą życiową?

Cierpienie razi. Trudno nam było oglądać człowieka, który kilkanaście razy objechał cały świat, tryskał energią i witalnością, spotkał setki milionów ludzi, był niezwykle aktywny, a z wolna choroba kompletnie go unieruchomiła i zamknęła mu usta. Czy można w tym zauważyć jakiś sens? A jeśli tak, to jaki? Jak przemawiało i przemawia do nas to milczące cierpienie papieża? Do czego nas wzywa?

Zapraszam więc wszystkich do wspólnej refleksji – właśnie na progu okresu wielkanocnego – nad tym, jak postrzegamy to Boże przesłanie, które dociera do nas poprzez cierpienie papieża i cierpienie tysięcy innych ludzi, którzy opowiadają się za dobrem, a jednak zamiast spodziewanej “nagrody” doświadczają bólu i bezradności. Co mówi nam cierpienie w naszym dzisiejszym świecie, w naszym codziennym zagonieniu? Jak podjąć ten konkretny Boży apel, tak bardzo niezrozumiały dla współczesnej mentalności, apel prorocki, który milcząco i niemo interpretuje współczesność? Co robić, aby nie uciekać przed śmiercią w jakieś irracjonalne i dziwne zachowania?

Dyskusja na Forum

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code