Publicystyka

Chrześcijanin. Rozmowy z Stefanem Wilkanowiczem

Spread the love

Chrześcijanin. Rozmowy ze Stefanem Wilkanowiczem

Tomasz Ponikło

Mówi się, że wiara to łaska. Niewątpliwie ją otrzymałem, a nawet w pewnym sensie byłem uprzywilejowany.Tylko ile razy słyszę to pytanie, zawsze zwracam uwagę, że jest okaleczone, jeśli nie brzmi w swojej pełni: “dlaczego i j a k wierzę?”(…) Kiedy pytanie jest sprowadzone tylko do pierwszej części, do “dlaczego?”, na myśl przychodzą mi filmy łatwe i przyjemne, które
po wielu trudnościach największej skali kończą się happy end’em. Tymczasem wiadomo, że to, co najtrudniejsze, rozpoczyna się właśnie wtedy, kiedy widz już ma przed sobą tylko napisy końcowe.

Tomasz Ponikło, „Chrześcijanin. Rozmowy ze Stefanem Wilkanowiczem”, Znak, Kraków 2009

Jest rok 1946, ma Pan 22 lata i zastanawia się, jak spędzić wakacje: na obozie szybowcowym, czy może wyjechać z duszpasterstwem akademickim. Decyduje się Pan na duszpasterstwo. Z dzisiejszej perspektywy wybrałby Pan tak samo?

Oczywiście, że tak! Co najwyżej postarałbym się tylko, żeby chociaż raz w życiu polecieć szybowcem. (śmiech)

Ale wtedy nie było mi do śmiechu. Tuż po wojnie nie miałem żadnych wątpliwości, że będę konstruktorem lotniczym. Dopiero co obroniłem w szkole technicznej pracę dyplomową, którą przygotowaliśmy razem z kolegą: konstrukcję silnika do motoszybowca. Więc obóz szybowcowy, na który miałem możliwość wyjechać, to było nie tylko spełnienie jednego z marzeń, ale też wybór zupełnie zgodny z moją dotychczasową linią rozwoju.

Z drugiej strony związałem się z grupą młodzieży, która działała przy jezuitach na Mokotowie. Formalnie stanowiliśmy część Sodalicji Mariańskiej, mieliśmy wybitnego zakonnika za opiekuna i zgrany zespół.

Ostatecznie, chociaż nie potrafię dzisiaj dokładnie powiedzieć dlaczego, wybrałem obóz sodalicyjny. I faktycznie, był to moment przełomowy, który zadecydował o całych dalszych losach.

Więc: tak, na pewno bym to powtórzył, chociaż nawet dzisiaj, kiedy o tym pomyślę, korci mnie, żeby poczuć smak lotu szybowcem; ale na to chyba już jest za późno…

Czyli w gruncie rzeczy był to wybór powołania.

Nie wiem, czy powołanie można sobie wybrać. Można natomiast podejmować takie decyzje, które będą nastawione na rozwój. I można to robić w taki sposób, żeby nie odcinać się od tego, co było wcześniej.

Zresztą samo słowo “powołanie” też nie jest zbyt fortunne: ma dziś zabarwienie albo mocno dewocyjne, albo kojarzy się z komunikatami medialnymi o “powołaniu kogoś (mniej, a czasami w ogóle niekompetentnego) na stanowisko”. Według mnie chodzi o wezwanie, o siłę przyciągającą, która czasem prowokuje do wyjścia niejako poza swój los. Równocześnie pobrzmiewa też nutą tęsknoty do czegoś lepszego – przy czym lepszego nie oznacza ani łatwiejszego, ani przyjemniejszego.

W moim przypadku wybór nie oznaczał porzucenia inżynierii. Jeszcze prze kilka następnych lat pracowałem na budowie, w warsztacie samochodowym czy na etacie w “Ursusie”… Cała edukacja inżynierska, którą odebrałem, wszystkie lata, które spędziłem pracując w tym zawodzie, niezwykle pomogły mi się rozwinąć. Bardzo sobie cenię ten czas. Jednak potrzebowałem też czegoś więcej.

Więcej wiary?

Wiary mi nie brakowało. Brakowało mi tylko jej pogłębienia.

Bo wiara to proces. Stale się zmienia, rozwija albo karleje. Nie jest wyborem, albo raczej nie tyle wyborem, co konsekwentnym podążaniem za tym wyborem i realizowaniem go. Więc jeśli gdzieś na samym początku życia ten wybór zapadł, to musiałem w następnych latach – i muszę do dziś – dotrzymać kroku własnej wierze.

Wiara jako łaska

Przypominając tytuł Pańskiej książki: dlaczego Pan wierzy?

Mówi się, że wiara to łaska. Niewątpliwie ją otrzymałem, a nawet w pewnym sensie byłem uprzywilejowany.

Tylko ile razy słyszę to pytanie, zawsze zwracam uwagę, że jest okaleczone, jeśli nie brzmi w swojej pełni: “dlaczego i j a k wierzę?” Bo nie tyle motywy, ale konsekwencje są tym, co liczy się w życiu. Kiedy pytanie jest sprowadzone tylko do pierwszej części, do “dlaczego?”, na myśl przychodzą mi filmy łatwe i przyjemne, które po wielu trudnościach największej skali kończą się happy end’em. Tymczasem wiadomo, że to, co najtrudniejsze, rozpoczyna się właśnie wtedy, kiedy widz już ma przed sobą tylko napisy końcowe. Podobnie było kiedyś z rekolekcjami, w których brałem udział. Po kilku dniach przekonywania, że wierzyć należy i warto, poszliśmy wszyscy z powrotem w świat nie wiedząc, co z tą wiarą zrobić, bo przecież nikt się o tym nawet nie zająknął!

W każdym razie, najpierw muszę stwierdzić, że wiara była dla mnie czymś najbardziej naturalnym i prostym ze względu na środowisko, w jakim się wychowywałem, czyli na dom rodzinny i szkołę, szczególnie gimnazjum prowadzone przez ojców marianów. Natomiast inne pytanie brzmi, jaka to miała być wiara? Jak miała się rozwijać? Zasadniczo biorąc, nie przeżywałem większych wstrząsów, gwałtownych załamań, radykalnych poszukiwań…

Nawet w osławionym wieku dojrzewania?

Nie, nic takiego się wówczas nie działo.

Nie miał Pan żadnego kryzysu wiary w swoim życiu?

Nie.

Zwątpienia w sens?

Przepraszam – ale nic takiego nie miało miejsca. Moja wiara spokojnie się rozwijała, począwszy od formacji tradycyjnej, ale otwartej. Do niej dobudowywałem w trakcie życia rozmaite elementy, które się nawarstwiały, wciąż dochodziły nowe…

Podobno co nie jest chwiejne, jest nietrwałe, jak głosi tytuł książki księdza Tomasza Halika.

Jeżeli coś jest chwiejne, to znaczy, że sprawia problemy, stawia pytania, ale zarazem prowokuje do myślenia, wymaga wysiłku, zakłada twórczość i zaangażowanie. Bez tych elmentów postawa człowieka przeradza się w mechaniczną bierność, a ta zazwyczaj źle się kończy. Stąd ten akcent na nietrwałość. Nietrwałość rodzi się z bierności.

Jakie to ma szersze znaczenie? Przecież laicyzacja w Polsce nie polega na tym, że ludzie dramatycznie tracą wiarę. Oni się po prostu od niej odzwyczajają, nie myślą, nie szukają, nie stawiają pytań. Są bierni, jakby z góry nastawieni tylko na przyjmowanie wiedzy, ale już nie na jej zdobywanie. Więc mogłoby się zdawać, że w przypadku takich osób trwałość ich wiary faktycznie jest związana z brakiem chwiejności w tym sensie, w jakim tu o niej mówimy.

W rezultacie człowiek nabiera wręcz maniery bezmyślności, kiedy normalna wydaje mu się “kasza w mózgu”, czyli koegzystencja i poplątanie wszystkiego ze wszystkim; stan pluralizmu chaotycznego, gdzie rozmaite poglądy wprawdzie funkcjonują, ale zupełnie nie są ze sobą powiązane, a zazwyczaj wręcz wewnętrznie sprzeczne.

Mam rozumieć, że w Pańskim życiu chwiejność prowadzi do jakiejś twórczości. A ta jest z kolei nakierowana na utrzymanie trwałości, tak?

W moim życiu ma miejsce nieustanna konfrontacja. Konfrontacja nie w potocznym sensie, nie jako zderzenie, w wyniku którego pozostają tylko strzępy, ale konfrontacja rozumiana jako stawanie przed nowymi problemami, elementami, które jakoś trzeba syntetyzować, przyswajać i łączyć z tym, co człowiek osiągnął do tej pory. Więc owszem, rozwój był, ale nie dramatyczny, nie na zasadzie przeskoków czy rozbijania wszystkiego, co było wcześniej, nawet nie było większych zygzaków. Raczej polegało to na stałym, mozolnym dodawaniu, modyfikowaniu, uzupełnianiu i łączeniu kolejnych elementów.

A więc jeszcze raz: krok po kroku, po trosze dojrzewałem i rozwijałem się. Tylko, że to – i tu dotykam drugiej istotnej kwestii – było mi dane w sposób zupełnie niezwykły: poprzez ludzi. Dopiero teraz, całkiem niedawno, zdałem sobie sprawę, że to była łaska – łaska spotkania w tych wszystkich latach życia tylu znakomitych ludzi!

Ojciec Leon rąbie drwa

Uważa Pan, że co jakiś czas “trzeba wracać do spraw już dawno załatwionych, trzeba swoją wiarę przemyśleć na nowo”. Czy to wtedy wspomina Pan tamtych ludzi?

Powiedziałbym inaczej: przykład tych osób jest we mnie stale obecny, a zależnie od konkretnej sytuacji, odczytuję te obrazy kolejny i kolejny raz. Ale bywa też tak, że dopiero po wielu latach potrafię zrozumieć właściwy sens jakiegoś spotkania, które wówczas, jak się zdawało, nie miało większego znaczenia. Ale powiem o tych najistotniejszych.

Takim pierwszym wyjątkowym spotkaniem był kontakt z duszpasterzem akademickim, ojcem Leonem Szelągiem, marianinem, który po wojnie był moderatorem warszawskiej Sodalicji Mariańskiej Akademików. Kiedy wyjechaliśmy z nim do Zakopanego-Jaszczurówki, zostałem kierownikiem obozu. Pamiętam, że wprowadziłem zwyczaj wstawania o siódmej rano, ale siódma wybijała dopiero wtedy, kiedy ja się budziłem.

Raz zdarzyło mi się wstać przed innymi. Wyszedłem z namiotu, patrzę przed siebie, a ojciec Leon rąbie drzewo. “Ależ co ojciec robi?” – mówię zupełnie zaskoczony. “Rąbię drzewo – odpowiedział przytomnie na moje nieprzytomne pytanie. – Potrzeba ognisko za niedługo rozpalić, żeby było na czym śniadanie przygotować”. “To ksiądz to musi robić?”. “No, ktoś musi”. I to u niego było zupełnie proste i spontaniczne. Jeszcze dziś rzadko się takie zachowanie księżom zdarza, a to było na dwadzieścia lat przed Soborem Watykańskim II!

Pozytywne podejście do ludzi i świata?

Ojciec Leon był w tym momentami wręcz niepoprawny. Bo przecież to, że rąbał drzewo nie wskazywało na niesamodzielność jego podopiecznych, ale było szczerym wyrazem troski o nas. Myślę, że czasami ojciec Leon okazywał się zbyt ojcowski, a to nie zawierało w sobie wszystkich pożądanych walorów pedagogicznych. (śmiech)

Ale był też wielkim optymistą. Pamiętam bardzo dobrze jego dwa powiedzenia, które przywoływał zależenie od sytuacji. Kiedy wszystko się układało jak należy, mawiał: “Dobra sprawa – Pan Bóg pomaga”; a kiedy szło pod górkę: “Dobra sprawa – szatan przeszkadza”. To kwintesencja jego postawy.

Czy ten wyjazd był legalny – formacyjny obóz młodzieży katolickiej z zakonnikiem w Polsce roku 1946?

Wtedy była jeszcze taka sytuacja, że chyba nikt nic nie wiedział i korzystając z tej niewiedzy, mogliśmy zorganizować obóz formalnie rzecz biorąc “kościelny”. Poza tym komuniści potrzebowali czasu, nie chcieli od razu stwarzać sytuacji konfliktowych. Dlatego kiedy zaraz po tak zwanym wyzwoleniu został reaktywowany Katolicki Uniwersytet Lubelski, jedyna za żelazną kurtyną uczelnia katolicka, to jeszcze na jej inaugurację przyjechał sam marszałek Nikołaj Bułganin, późniejszy premier ZSRR! Ale co tu dużo mówić, jeśli w procesji Bożego Ciała szedł Bierut…

W każdym razie był to niestety pierwszy i ostatni raz, kiedy oficjalnie wyjechaliśmy na obóz sodalicyjny. Później takie rzeczy organizowano potajemnie, półjawnie. Tak działało na przykład słynne duszpasterstwo Karola Wojtyły.

Ale w 1946 mogliśmy jeszcze wynająć dla naszej grupy cały wagon PKP, który doczepiany doczepiany do różnych pociągów jechał z Warszawy do Zakopanego dwa dni!

Pewnie podczas obozu zaczął Pan zdobywać swoje doświadczenie organizacyjne.

Oczywiście doświadczenie organizacyjne także, ale przede wszystkim pewną formację intelektualną i duchową. Dlaczego?

Wówczas w Warszawie wśród młodzieży katolickiej krążyło powiedzenie: “I laikat nie pomoże, gdy kler niszczy dzieło Boże”. To dobrze oddaje atmosferę pewnego klerykalizmu, który panował w Kościele. Natomiast na obozie tego nie było – wszystko odbywało się dosyć swobodnie, na partnerskich zasadach, z dużą dawką poczucia humoru i jednocześnie zdrowego krytycyzmu. Zarówno w kontakcie z ojcem Leonem, ale też w samym sposobie formacji: Msze święte stanowiły najistotniejszy punkt programu, to na pewno, ale później przygotowywaliśmy konferencje, prowadziliśmy dyskusje, a wtedy było to nową jakością.

Żeby lepiej opisać charakter tego obozu, mogę panu pokazać szerszy kontekst: otóż, jakie możliwości miała wtedy katolicka młodzież w Warszawie? Zasadniczo działały trzy organizacje akademickie. Sodalicja, Caritas Academica, w której najpierw się pracowało charytatywnie, a potem dopiero przechodziło do formacji intelektualnej, oraz Iuventus Christiana, grupa nawiązująca do organizacji przedwojennej, która skupiała się na regularnej lekturze Pisma Świętego i dyskusji na jego temat. Tylko że szybko wyszedł dekret o zasadach działania organizacji i wszystkie grupy, żeby zostać zarejestrowanymi, musiały poddać się kontroli. Cel był jasny. Prymas Wyszyński zdając sobie sprawę, że również organizacje katolickie będą w ten sposób stopniowo przejmowane przez państwo, doszedł do wniosku, że najlepiej będzie zawiesić ich działalność. “To wszystko idzie w złą stronę”, mówił nam, kiedy wraz z grupą znajomych, z którymi blisko wtedy współpracowaliśmy z Prymasem, chcieliśmy go namówić do przynajmniej próby dalszego legalnego działania. “Nie, to nie ma sensu, będziemy bezradni, a oni pewnie zamkną naszych ludzi i podstawią swoich” – tłumaczył. Faktycznie, jak tylko organizacje zakończyły oficjalnie działalność, zaczęły się śledztwa, wezwania, aresztowania ludzi. Na dodatek w miejsce Caritas Academica komuniści powołali “swoją” Caritas: kontrolowaną i ograniczaną.

Najważniejsze zdanie

Mniej więcej w tym samym czasie miałem okazję uczestniczyć w rekolekcjach prowadzonych w Warszawie przez księdza Władysława Lewandowicza.

Ksiądz Lewandowicz, zresztą też marianin, to bardzo ciekawa postać – miał Pan z nim bliższy kontakt, czy był Pan tylko słuchaczem rekolekcji?

Owszem, znaliśmy się, ale raczej na zasadzie sporadycznych spotkań. Ksiądz Lewandowicz był marianinem, więc jakieś okazje do przelotnego przywitania się zdarzały się nam na Bielanach. Miałem to szczęście, że wziąłem wtedy udział w jego rekolekcjach.

Rzeczywiście, to postać niezwykła. Urodził się pod koniec XIX wieku w Łodzi. Zaczął studiować filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale dosyć szybko postanowił studia kontynuować we Fryburgu. Przyszła jednak pierwsza wojna światowa, którą przeżył jako prywatny nauczyciel. Po jej zakończeniu przeniósł się do Warszawy, gdzie na Uniwersytecie dalej studiował filozofię. I jakoś natknął się na marianów. Z ich inspiracji zajął się pracą wśród młodzieży. Szybko został prezesem stowarzyszenia “Odrodzenie”. Powołał też pismo chrześcijańskie “Prąd”. Dopiero po tych wszystkich działaniach, mając lat 27, wstąpił do marianów. Ale już po roku opuścił zakon i kształcił się dalej na księdza diecezjalnego. Dopiero w roku 1927, kiedy przyjął święcenia kapłańskie, ponownie wstąpił do marianów. Przez szereg lat zajmował się młodzieżą i działalnością społeczną, zdaje się, że dość skutecznie, ponieważ natychmiast po ataku Hitlera na Polskę, został obsadzony na stanowisku wicedyrektora Stołecznego Komitetu Samopomocy Społecznej – a roli tego komitetu w przetrwaniu mieszkańców Warszawy nie da się przecenić.

Po wojnie zajmował się głównie kształceniem kleryków mariańskich. Zaczął też chorować. I kiedy w 1949 roku na Bielany przyszła po niego Służba Bezpieczeństwa, od kilku dni ksiądz Lewandowicz leżał już w szpitalu. Skoro tak, odczekajmy – postanowiła SB. Następnym razem przyszli po niego prosto do szpitala – i znów za późno. Ksiądz Lewandowicz już nie żył.

Fakt że mogłem uczestniczyć w tych rekolekcjach, które odbyły się na niedługo przed śmiercią księdza Lewandowicza, a które nie były skierowane do szerokiego grona, to dla mnie kolejny znak tej łaski wiary, której doświadczam.

Powtarzam to już setki razy: właśnie z jego ust usłyszałem wtedy zdanie, które gruntownie wpłynęło na moje życie. Najważniejsze zdanie. Ksiądz Lewandowicz powiedział wówczas: “Chrześcijanin to taki człowiek, który czuje się osobiście związany z Chrystusem”.

I Pan się czuje osobiście związany z Chrystusem?

Tak.

Co to znaczy?

To znaczy, że moje życie jest stale w jakimś odniesieniu do Chrystusa.

Od jak dawna?

Chciałem powiedzieć “od zawsze”. Ale oczywiście byłoby to mylące. Chodzi przecież o bardziej świadomy i głębszy sposób przeżywania tej relacji.

Trudno mi powiedzieć. Ale od kilkudziesięciu lat. Od czasu mojej “wczesnej dorosłości”. Przełomem były tu między innymi te dwa doświadczenia i spotkania, o których przed chwilą mówiłem.

Jaka jest zależność między byciem związanym z Chrystusem a naśladowaniem Chrystusa?

Naśladowanie Chrystusa wynika ze związania z Nim. Jeśli jest się związanym, to w gruncie rzeczy nie można Go nie naśladować. Oczywiście na swoją miarę, zawsze bardzo fragmentarycznie i ubogo – ale nie można Go nie naśladować.

Na pewno już wcześniej starał się Pan jakoś naśladować Chrystusa, więc nie jest tak, że naśladowanie przychodzi dopiero po “głębszym i świadomym” związku z Nim.

Ale proszę zwrócić uwagę na jedną rzecz: wcześniej, przynajmniej u mnie, to naśladowanie polegało przede wszystkim na stosowaniu się do przykazań. Dopiero razem ze zrozumieniem tego związku, pojawił się nowy element, przekroczenie zachowawczej postawy.

Samodzielności?

Pogłębienia. Innego rozumienia tego związku z Chrystusem.

Czyli moment, w którym przestaje się być biernym? Dobrym, ale biernym.

W zasadzie tak, tylko że jest tu też problem właściwego rozumienia aktywności. Można być przecież duchowo aktywnym. Dlatego to, w jaki sposób to się przejawia na zewnętrz, jest inną sprawą. Czasem może to być wręcz życie w pustelni…

To fragment książki Tomasz Ponikło, „Chrześcijanin. Rozmowy ze Stefanem Wilkanowiczem”, Znak, Kraków 2009

List Stefana Wilkanowicza do czytelników książki

Przez wiele godzin Tomasz Ponikło zadawał mi wiele pytań. Starałem się na nie odpowiadać, ale nie tylko po to, by opowiadać o sobie. Ważniejsze jest to, aby na te czy podobne pytania odpowiadało sobie bardzo wielu ludzi i aby dzielili się oni z innymi swoimi doświadczeniami i przemyśleniami. Dlatego proszę o listy, które by innym mogły pomagać.

Niekoniecznie trzeba pisać o sobie – to może być krępujące, nawet jeśli wypowiedź jest anonimowa. Dlatego proponuję opisanie kogoś (bez nazwiska), kogo uważam za dobrego chrześcijanina. Będzie to równocześnie wskazanie na to, co w życiu chrześcijanina dziś (w dzisiejszych warunkach) jest konieczne, co jest najważniejsze.

Dobrze będzie pamiętać o tym, że jest się chrześcijaninem wobec współmałżonka, wobec dzieci, wobec innych członków rodziny, wobec sąsiadów, w miejscu pracy – jako dobry pracownik, jako dobry kolega, w parafii, w społeczności lokalnej, w świecie…

Wasze wypowiedzi będą mogły być wprowadzane na strony internetowe. W ten sposób chcemy rozwijać współpracę pomiędzy chrześcijanami. Myślę tu nie tylko o katolikach, lecz o wszystkich, którzy się za chrześcijan uważają. I na różne sposoby starają się iść za Chrystusem. Możemy się różnić, ale powinna nas łączyć miłość do Chrystusa i chęć pomagania sobie nawzajem.

Listy można przesyłać pocztą elektroniczną na adres: wilkano@znak.com.pl
lub pocztą zwykłą na adres: Fundacja Kultury Chrześcijańskiej Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Tomasz Ponikło

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code