Książka

Poczucie godności jako sojusznik zła

Spread the love

Poczucie godności jako sojusznik zła

Jacek Filek

Jest coś w interweniowaniu wobec panoszącego się zła, co sprawia, że „wyższe duchy” się tego imać nie będą. Niby uczciwi i z wyżyn swej moralnej wyższości potrafią okazać dezaprobatę, ale wystąpić publicznie z oskarżeniem nie pozwala im poczucie smaku.

Co jakiś czas publiczność poruszona zostaje gromem z sinego nieba mediów, donoszących o jakimś kolejnym horrendum. Oto ci, co ratować mają życie, wezwani na pomoc jedynie udają, że je ratują, a tak naprawdę właśnie je odbierają. Oto ci, co świętości pasterzami są, molestują seksualnie baranki. Oto ci, co… – darujmy sobie dalsze przykłady. Mimo całej bowiem odmienności poszczególnych afer, jest coś, co wszystkie je podobni: trwają, a nawet nabierają rozmachu, jedynie dzięki tolerancji środowiska, któremu brak determinacji, a często i strukturalnych możliwości, by rodzącemu się i panoszącemu złu zdecydowanie się przeciwstawić.

Owa znikoma zdolność niektórych środowisk do napiętnowania i eliminowania patologii we własnych szeregach jest, sądzę, głównym sojusznikiem zło-dziejstwa. Ci porządni pracowacze – albo już zadowalająco „urządzeni” w swej zawodowej niszy, albo dopiero o takie „urządzenie się” skrzętnie zabiegający – wolą nie wiedzieć, nie widzieć, nie domyślać się, a kiedy już nie sposób nie wiedzieć, wolą milczeć, nierzadko znajdując dla swego milczenia „wyższe” racje.

Nie myślę tu o tych, co normalnie się boją, bo zależni są od czyniących zło, bo ci ostatni zwykle możni są na tyle, że szarak nawet jeśli mówić zacznie, to i tak nic z tego nie będzie. Rekin się nie boi, że szprotki coś wiedzą, bo nawet jeśli powiedzą – choć głosu nie mają – to przecież szprotka w sądzie nie siądzie.

Najgorsi natomiast zdają mi się tacy jak ja, co to niby uczciwi i z wyżyn swej moralnej wyższości potrafią okazać swą dezaprobatę, ale wystąpić publicznie z oskarżeniem nie pozwala im poczucie smaku.

Tymczasem, jeśli coś jesteśmy winni ofiarom owych skandali zła, to przede wszystkim zrozumienie lekcji, jaka w ich cierpieniu zostaje nam udzielona. Cierpienie to bowiem zwiększy się niepomiernie, kiedy nie potrafiąc spożytkować tkwiącego w nim pouczenia, uczynimy je dodatkowo bezsensownym. Otóż sądzę, że zrozumieć tę lekcję, znaczy zrozumieć, iż główni aktorzy owych skandali, skupiający na sobie uwagę wstrząśniętej publiczności, zasłaniają swymi zwalistymi postaciami winowajców gorszych jeszcze, bo doskonale ukrytych – nawet przed własnym sumieniem – w swej oczywistej niewinności.

Jeśli ja tego nie zrobiłem, ale zrobił to ten, z którym pracuję, to niechybnie jestem winny. Współtworzę bowiem zawodową wspólnotę, która umożliwia to zło. Współtworzę – choćby godząc się na nie – warunki, w których to zło nie dość że staje się możliwe, to jeszcze czuje się w nich bezpieczne. Przecież doskonale wiem, co jest chore w moim środowisku zawodowym. Wiem nawet, co konkretnie sprzyja możliwym nadużyciom. Więcej nawet: jeśli uderzy grom i będzie wielki wstyd, nie zdziwi mnie, że to właśnie, na przykład, Iks. Może nawet powiem wówczas: wiedziałem, że to się tak musi skończyć. No właśnie, sam widzisz, że jestem owym cichym sprzymierzeńcem zło-dziejstwa.

Piszę na siebie donos, bo łatwiej mi to przychodzi niż pisać donos na Iksa. Ale to też wykręt. Można by bowiem zostawić owego Iksa w spokoju, a zwrócić przede wszystkim uwagę na okoliczności, które sprzyjać mogą złu, do jakiego Iksy wydają się zdolne. Tu sprawa się komplikuje. Bo tak jak nie będę się kalał pyskówką z jednym z tych zadziwiających stworzeń boskich o inicjałach BB (czyt. Bezczelna Baba), kiedy na przykład wpycha się do kolejki, ani jak nie będę się przecież zniżał do skarżenia kasjerce, że ta pani, proszę pani, tu nie stała, tak też i nie wstanę na Wysokiej Radzie, i nie powiem, żeby już dłużej nie patrzeć na Iksa przez palce, ale jednak może mógłbym zaryzykować (co zaryzykować? śmieszność?) i wystąpić z inicjatywą wprowadzenia pewnych regulacji, dzięki którym niektóre „nadużycia” (nawet ten cudzysłów cuchnie) będą w mniejszym stopniu możliwe. Ale nie występuję. Zajmuję się niby wyższymi sprawami.

Jest coś w interweniowaniu wobec panoszącego się zła, co sprawia, że „wyższe duchy” się tego imać nie będą. Być może nie chcą obejść się niesmakiem, jaki niechybnie wywołać w nich musi cała bezczelność przewidywanej odpowiedzi, czy też nie chcą wywoływać owej zdumiewającej w takich sytuacjach solidarności osób funkcyjnych. Poza tym czytają Spinozę i wiedzą, iż każde bezpośrednie zwrócenie się przeciw złu niechybnie wikła się w zło. Tymczasem nie to jest straszne, że złodziej kradnie, tylko to, że tak zwany „porządny” stanowi jego obstawę.

Próbuję zrozumieć lekcję. Pracuję w szkolnictwie wyższym. Czy sprzyjam złu? Czy mam coś wspólnego z owymi aferami? Odpowiem: ależ skąd! Tymczasem demoralizacja niektórych środowisk, szczególnie właśnie tych, w których najbardziej nas oburza – mam na myśli przede wszystkim służbę zdrowia i sądownictwo – zaczyna się właśnie na studiach. Nie moja sprawa, pracuję na innym wydziale. Ale przecież nietrudno wyobrazić sobie takie regulacje, które ową patologię będą minimalizować. Przede wszystkim idzie o to, by władze uczelni wiedziały to, o czym dobrze wie spora część studentów.

Pamiętam, jak bodaj podczas pierwszej Wysokiej Rady, w której przyszło mi jako przedstawicielowi tzw. „młodej kadry” uczestniczyć, przyznano nagrodę dydaktyczną jednemu z owych Iksów. Oczywiście, siedziałem cicho, choć – z drugiej strony – nie potrafiłem do końca ukryć zdumienia. I wtedy ktoś życzliwy i lepiej poinformowany wyjaśnił mi, że po prostu Iks ma rekordową ilość godzin dydaktycznych. Co drugi mniej więcej student dobrze wiedział, jak skandalicznym dydaktykiem jest Iks. Potrafił osiągać wynik trzech odbytych zajęć w semestrze (nie mówiąc już o innych rzeczach). Zniżam się do pisania o tym, bo chcę potraktować ten przykład jako paradygmatyczny. Dlaczego Iks mógł otrzymywać nagrody za wzorową pracę dydaktyczną? No dlatego, że jego przełożeni nie wiedzieli tego, co wiedzieli studenci. A dlaczego nie wiedzieli? Bo nie chcieli wiedzieć, tzn. nie mogli wiedzieć, bo nie mieli skąd wiedzieć. No bo przecież nie od studentów, ci – jak wiadomo – za głupi są, żeby pojąć, kto faktycznie dobrym dydaktykiem jest, a kto żałosnym, nie mają przeto prawa (na szczęście już nie wszędzie) oceniać swych nauczycieli. I jeszcze coś! Nie tylko przełożeni Iksa nie wiedzieli o jego rzeczywistych „osiągnięciach”, ale i studenci Iksa nie wiedzieli o jego wyróżnieniach. Nie wiedzieli, albowiem wyróżnienia takie są tajne. Studenci nie powinni wiedzieć, kto jest wyróżniany za swą dydaktyczną wybitność – nie powinni wiedzieć, bo mogliby się śmiać, a to nie przystoi.

Siedzę na Wysokiej Radzie obok wybitnego uczonego, człowieka ze wszech miar godnego szacunku, który kieruje znakomitym instytutem, gdzie za niemałe pieniądze mogą również studiować ci, dla których brakło miejsca na studiach nieodpłatnych. Siedzę i nigdy mu nie powiem, że mniej więcej piętnaście procent owych sowicie opłacanych zajęć się nie odbywa. On o tym nie wie, no bo skąd miałby wiedzieć.

Powtarzam jeszcze raz: piszę o tym nie dlatego, bym chciał zbawiać wyższe szkolnictwo (temu i tak już nic nie pomoże, nie jest już bowiem naprawdę „wyższe”, bo musi być masowe), ale dlatego, że są to przykłady mi najbliższe i na nich chcę ukazać prawidłowości ogólniejsze. Sądzę bowiem, iż w wielu środowiskach funkcjonują te same mechanizmy sprzyjające złu i sprawiające, że wszyscy zamieszani jesteśmy w owe wielkie skandale.

O co mi chodzi? Czy chcę zainicjować jakiś powszechny system wczesnego meldowania o kiełkującym złu, czyli donosicielstwa? Czy owo widmo nieuchronnie musi się tu pojawić? A gdyby nawet nie, to przecież nie tylko donosiciel, ale nawet skarżypyta nie jest postacią sympatyczną, a w pewnych przypadkach jest on wręcz podejrzany o różne niecne intencje, a niezależnie od tego jest także niewiarygodny. I sam absolutnie nie chcę nim być.

Mało tego. Sam nie tylko nie chciałbym o czymkolwiek kogokolwiek „informować”, ale nie byłoby mi też miło, gdybym wiedział, iż na każdym kroku jestem kontrolowany i regularnie przekazuje się, gdzie potrzeba, odpowiednie o mnie informacje. Praca moja, jak wiele innych rodzajów pracy, polega w dużym stopniu na zaufaniu przełożonych. To, że nie będąc sprawdzany, wykonuję ją jednak z pełną odpowiedzialnością, jest dla mnie źródłem pewnej satysfakcji. Inaczej mówiąc, możliwie jak najlepsze spełnianie swych obowiązków posiada wówczas pewną dodatkową wartość. Wprowadzenie systemu powszechnej kontroli pozbawia mnie owej satysfakcji, a mą pracę owej dodatkowej wartości. Czego więc chcę?

Przyznaję się do bezradności. Zastanawiając się nad tym, co w owych skandalach zła daje do myślenia, spostrzegam, iż nie jestem bez winy. Nie mówię publicznie, co widzę, a co uważam za złe, i nie mówię tego nie dlatego, że boję się jakichś „możnych” mego środowiska zawodowego, lecz dlatego, że czuję przed takim mówieniem pewien rodzaj wstrętu. I nie jestem w tym osamotniony, jest nas takich więcej. Uważamy pysznie, że jesteśmy ponad to. Niech oni tam wyrywają sobie owe prerogatywy, z których chichotać musi każdy robak cmentarny, my wyniośle przechodzimy obok.

Otóż, teoretycznie nie akceptuję takiej postawy, praktycznie jednak tak żyję.

Co zrobić z tym fantem, widzisz jakieś rozwiązanie? Jak zapewnić naturalny obieg informacji i nie cierpieć niesmaku skarżypyctwa? Jak sprawić, by tego, co wiedzą jedni, dowiedzieli się drudzy i by ci pierwsi nie tracili przy tym swej godności, a ci drudzy umieli i chcieli wyciągać wnioski?

Przecież tak jak pojawienie się wielkiego artysty umożliwione zostaje przez funkcjonowanie środowiska pełnego nie tylko artystów pomniejszego rzędu, ale całego stada miernot artystycznych i różnego rodzaju pseudoartystycznych hochsztaplerów, tak też „wielki” złoczyńca wyrasta w sprzyjającym jego wzrastaniu środowisku, które i my, hochsztaplerzy moralni, współtworzymy. Myślisz, że przesadzam? Sądzisz, że głoszę jakąś podejrzaną zbiorową odpowiedzialność środowisk zawodowych? Być może przesadzam, ale rzeczywiście głoszę w tym przypadku pewną zbiorową odpowiedzialność, która jednak nie jest odpowiedzialnością zbiorowości, lecz zawsze pojedynczych osób, tę zbiorowość współtworzących.

Zobacz komentarz na Forum

Tekst pochodzi z książki Jacka Filka “Tajna wielkość twego życia”.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code