Miesięcznik "Znak"

Demitologizowanie granicy.

Spread the love

Demitologizowanie granicy. Polska wchodzi do strefy Schengen

Wojciech Lubowiecki

W taki dzień jak 21 grudnia 2007 roku nie sposób nie wychylić symbolicznej lampki już nieradzieckiego szampana na pohybel tym, co przez lata terroryzowali Bogu ducha winnego obywatela, który usiłował przewieźć przez granicę – o zgrozo – buciki dla dziecka czy dwa kilo pomarańczy.

Zniesienie kontroli granicznych pomiędzy Polską i czterema jej sąsiadami jest wydarzeniem symbolicznym i pożądanym. Jest logiczną i opóźnioną konsekwencją aktu jednoczenia się Europy sprzed niemal czterech lat. Oznacza odzyskanie naturalnego prawa człowieka do wałęsania się po świecie i jest ciosem w szczękę cywilizacji Ausweisu, stworzonej przez państwa narodowe. Przyniesie ogromne ułatwienia obywatelom i da im poczucie wolności. Paradoksalnie jednak następuje w czasie, gdy ośrodki władzy uzyskują dostęp do coraz to doskonalszych metod monitorowania każdego naszego ruchu. Dla władzy zatem akt swobodnego przekroczenia granicy przez obywatela stracił już na znaczeniu, dla niego samego szybko spowszednieje.

Dzisiaj łatwo powiedzieć, że wjazd do Niemiec bez zatrzymywania samochodu to nic specjalnego. Zwłaszcza jak człowiek pomieszkał sobie parę lat w Brukseli i przyzwyczaił się do małych wypadów na zakupy czy kawę do Maastricht lub Akwizgranu, przekraczając granice z prędkością dozwoloną tylko na autostradach. A przecież sam fakt przekroczenia granicy dla mojego pokolenia, pokolenia stanu wojennego, był czymś równie magicznym jak dla Kapuścińskiego w roku 1956, kiedy pierwszy raz opuścił mury PRL-u.

Kto z wyjeżdżających dziś do (legalnej) pracy w Holandii czy we Włoszech dwudziestoparolatków z dowodem osobistym na kawałku plastyku w kieszeni wie o tym, że ten sam dowód (tyle że książeczkowy) nie wystarczał, żeby dojechać z Krakowa do Zakopanego po 13 grudnia 1981 roku? Kto pamięta, że parę razy po drodze trzeba było okazać specjalną przepustkę? Być może w dobie usuwania szlabanów granicznych warto by postawić symboliczny szlaban-pomnik w Lubniu i innych miejscach, gdzie reżym polskich generałów wprowadził wówczas granice wewnętrzne. W taki dzień jak 21 grudnia 2007 roku nie sposób więc nie wychylić symbolicznej lampki już nieradzieckiego szampana na pohybel tym, co przez lata terroryzowali Bogu ducha winnego obywatela, który usiłował przewieźć przez granicę – o zgrozo – buciki dla dziecka, czy dwa kilo pomarańczy. Cytując niezapomnianego Jana Kaczmarka, można by podsumować, że „warto było czekać na te piękne czasy, by na własne oczy cuda te zobaczyć”.

Wolfgang Schaeuble, minister spraw wewnętrznych Niemiec powiedział, że otwarcie granic kończy proces rozpoczęty upadkiem muru berlińskiego. Do szerszej symboliki zamknięcia granicznych budek nawiązywali też przed Bożym Narodzeniem inni unijni politycy. Trudno jednak nie zauważyć, że ta swoista liberalizacja granic, przybliżając Polskę do pewnej części Europy, oddala ją od obywateli krain bliskich i swojskich, w tym Polaków na Ukrainie, Białorusi
i w Rosji. Zdejmuje resztki „żelaznej kurtyny”, ale stawia inne kurtynki tam, gdzie ich prawie nie było. Polska po 1989 roku prowadziła przyjazną politykę wizową i bezwizową dla obywateli byłych państw ZSRR i przystąpienie do układu z Schengen oznacza, że przyjezdni ze Wschodu będą teraz słono płacić za unijną wizę i czekać na nią w polskich konsulatach dłużej niż dotąd. Kwota 60 euro za wizę schengeńską, czyli choćby za krótką wizytę w Siemiatyczach, to dla Białorusinów opłata astronomiczna. Dla czteroosobowej rodziny to już 240 euro, czyli kwota, która mogłaby odstraszyć przeciętnego Szkota od wyjazdu na „tanie” rodzinne wakacje do Hiszpanii.

Podwyższanie wizowej poprzeczki dla wschodnich sąsiadów to zjawisko godne ubolewania i protestów, ale nie powinno przeważyć pozytywnej oceny demontowania szlabanów na Zachodzie, Północy i Południu. Samo usuwanie biurokratycznych ograniczeń w podróżowaniu po zjednoczonej części Unii nie skutkuje przecież automatycznie wzrostem biurokracji na unijnych granicach zewnętrznych. Prawdziwe przyczyny uszczelniania tych granic leżą gdzie indziej. Podróżujący na Zachód Ukraińcy czy Białorusini padają teraz ofiarą imigracyjnych fobii – żeby nie powiedzieć paranoi – społeczeństw w najbogatszych krajach Unii na punkcie niekontrolowanego napływu taniej siły roboczej.

Niepokój „starej Unii” jest w dużej mierze wypadkową problemów imigracyjnych, ekonomicznych i politycznych na własnym podwórku. Rząd brytyjski, otwierając swój rynek pracy w 2004 roku dla „nowej Unii”, oczekiwał, że rocznie przyjedzie 13 tysięcy obywateli tych krajów. W ciągu trzech lat dotarło ich ponad 600 tysięcy, nie licząc osób towarzyszących, dzieci i pracowników czarnorynkowych. Polski robotnik budowlany i pielęgniarka zdominowali tu tytuły prasowe, ale nie mają monopolu na imigrację, bo według danych brytyjskiej Izby Lordów napływ z nowych krajów Unii stanowi mniej niż jedną piątą ogólnej liczby imigrantów. Co więcej, urzędnicy imigracyjni na Wyspach rejestrują wszystkich wjeżdżających, ale już nie tych, którzy wyjeżdżają. W rezultacie brytyjski gabinet przyznał, że nie ma pojęcia, ile osób naprawdę znajduje się w tej chwili w Wielkiej Brytanii.

Rząd premiera Gordona Browna przekonuje, że lekarstwem będzie wprowadzenie skomputeryzowanego systemu kontroli, który pozwoli władzom na monitorowanie każdego kontaktu obywatela i imigranta z urzędem: zatrudnienia, granicznym, podatkowym, policją itd. Elektroniczne karty identyfikacyjne otrzymają na początek obcokrajowcy spoza UE. Ponadto Londyn zapowiada powrót do notowania danych osób opuszczających Wyspy Brytyjskie – zarzuconego ze względów oszczędnościowych. W czasie gdy europejski kontynent wewnętrznie się otwiera, Wielka Brytania jeszcze szczelniej się zamyka. W obecnym klimacie politycznym całkowite zniesienie granicy z resztą Unii Europejskiej byłoby tu nie do pomyślenia. A przecież na takie otwarcie przystały równie przerażone masową imigracją Francja, Niemcy czy Luksemburg, których granice przecinają się w miejscu, gdzie nad malowniczą Mozelą leży wioska Schengen.

Można powiedzieć, że Wielka Brytania to przypadek wyjątkowy, bo przecież – podobnie jak Irlandia – nie przyjęła układu z Schengen, przystępując tylko do ograniczonej współpracy. Polacy, przylatujący na londyńskie lotniska Stanstead czy Luton, będą więc nadal pokazywali paszporty lub dowody, nawet po 1 marca 2008, kiedy to kontrole graniczne na polskich lotniskach przed wylotami do Paryża czy Budapesztu znikną na dobre. Poza Schengen znajdą się jeszcze trzy unijne kraje: Cypr (który ma nadzieję na szybkie dołączenie) i dwa państwa nowo przyjęte – Bułgaria i Rumunia. Natomiast do schengeńskiego klubu należą dwa kraje spoza Unii Europejskiej: Norwegia i Islandia. Po wielu wahaniach i specjalnym referendum w sprawie Schengen do układu ma dołączyć Szwajcaria, a z nią Liechtenstein, ociągając się w obawie przed niekontrolowanym ruchem pozaunijnych imigrantów, azylantów czy przestępców wszelkich kategorii. Szwajcarskie nerwy ma ukoić wprowadzenie udoskonalonej wersji SIS (akronim Systemu Informacyjnego Schengen), który, m.in. za pomocą danych biometrycznych, pozwoli ustalić na każdej granicy czy posterunku policji, czy dana osoba nie weszła w konflikt z prawem w jakimkolwiek kraju strefy Schengen.

Olbrzymie inwestycje w dziedzinie ochrony granic zewnętrznych, systemów baz danych i kontroli przyjezdnych, w tym turystów, a także zacieśnianie współpracy państw unijnych w wymianie informacji – to wszystko wynika z realnego zagrożenia importowanym i domorosłym terroryzmem. Stanowi jednakowoż gwarancję – na przykład dla Polski – choćby pośredniej kontroli nad własnym obywatelem, który przekroczył niepilnowaną narodową granicę i zapuścił się gdzieś w „schengeńskie knieje”, a także nad obywatelem innego kraju strefy, który postanowił szukać przystani nad Wisłą. W tej dziedzinie pomoże już funkcjonujący Europejski Nakaz Aresztowania. Innym instrumentem „ponadgranicznym” będzie prawo kontynuowania gorącego pościgu przez policję poza własną granicę państwową. Policja słowacka będzie więc mogła pogonić Janosika (polskiego czy słowackiego, pozostaje – jak wiadomo – sprawą sporną) w jego jeepie przez stare przejście pod Chyżnem aż do Czarnego Dunajca.

Ograniczanie swobód obywatelskich – a każde poszerzanie zakresu przechowanych danych czy poszerzanie dostępu do nich stanowi powolne uszczuplanie naszej wolności – dokonuje się zazwyczaj dzięki gwarancjom władz, że obiektem ich zainteresowań jest przestępca, a nie przysłowiowy Kowalski. Bogobojni obywatele nie mają się czego obawiać – słyszymy zapewnienia w europejskich stolicach. Nie zmienia to jednak faktu, że wyjazd za granicę, choćby tę niepilnowaną, nie będzie już takim skokiem w anonimowość, jak bywało to dotąd. Polski turysta w polonezie mógł jeszcze niedawno – gestem niekaralnego dyplomaty – śmiało wyrzucać do kosza mandat za ignorowanie parkometru w Amsterdamie. Dziś mandat odnajdzie go nawet w Grójcu, po trzech miesiącach, z podwojoną karą.

Nie można też sobie wyobrazić legalnej podróży po Europie, z której „Big Brother” nie będzie sobie zdawał sprawy. Kowalski teoretycznie może wyciągnąć z garażu poloneza i cichaczem przejechać kontynent od Gibraltaru po Tallin, z dowodem osobistym, prawem jazdy i dowodem rejestracyjnym w schowku, których nigdy nie wyjmie; i ubezpieczeniem Zielonej Karty, z którego nigdy nie skorzysta. Za benzynę, jedzenie i nocleg zapłaci gotówką wymienioną w polskim kantorze, nie zdradzając szczegółów swojej podróży kartą kredytową; a w domu zostawi komórkę i odbiornik GPS. Wszystko na nic. Wytropią go niezliczone kamery przemysłowe, niektóre wyposażone w system rozpoznawania i notowania numerów rejestracyjnych. Czujne oko władzy nie ma totalitarnego charakteru drogowego patrolu na „zakopiance” w czasach stanu wojennego, ale nigdy nie zasypia.

Oczywiście Kowalski nie będzie się przejmował kamerami; dla niego najważniejsze jest to, że od teraz może dojechać do siostry w Dortmundzie bez okazywania dokumentów. Będzie jednak w coraz większym stopniu obserwowany. W Wielkiej Brytanii testuje się nowy system podatku drogowego naliczanego za każdą milę (według stawki zależnej od drogi, którą się wybrało, i pory odbywania podróży) za pomocą chipa umieszczonego we wszystkich pojazdach. Innymi słowy „Wielki Brat” będzie wiedzieć w każdym momencie, jakie samochody znajdują się na drodze, gdzie są i w którą stronę zmierzają. Podobne pomysły już dawno przeszły z fantastyki i domeny teorii spiskowych do gabinetów rządowych i korporacyjnych strategów. W tym kontekście budki graniczne pomiędzy krajami o zbliżonej stopie życiowej to kompletny anachronizm.

Powołuję się często na przykład brytyjski nie bez kozery. Jest to kraj pod pewnym względem wyjątkowy, bo nie ma tu ani obowiązku meldunkowego, ani obowiązkowego dokumentu tożsamości. Jeśli ktoś nie prowadzi auta, a nie każdy musi być kierowcą, to nie ma prawa jazdy. Jeśli nigdy nie wyjeżdżał za granicę, a w końcu nie musiał, to nie ma paszportu. Taki obywatel nie ma wówczas żadnego dokumentu ze zdjęciem i – jak dotąd – mógł tu spokojnie żyć i pracować. Władza zakładała, że tutejszy Kowalski (Joe Bloggs) jest uczciwy i nie potrzebuje dokumentów, bo nie musi na każdym kroku udowadniać swojej niewinności. System ten, szokujący w XXI wieku, w dobie islamskiego terroryzmu, nie rozsypał się jakoś mimo wieloletniej kampanii terroru IRA i „przedszkolnej”, papierkowej, niekomputerowej biurokracji. Przede wszystkim jednak dawał mieszkańcom – nadal daje, ale w coraz mniejszym stopniu – niezwykłe poczucie wolności, oczywiście wewnątrz granic Zjednoczonego Królestwa. Coś podobnego byłoby nie do przyjęcia w schengeńskiej Europie i Wielka Brytania, nawet gdyby miała ochotę do niej w pełni dołączyć, nie otworzy swoich granic bez kompletnej rewolucji w dziedzinie administracji.

Gdyby brytyjski model swobód dało się przenieść na teren całej Unii, byłoby to czymś pięknym i znacznie atrakcyjniejszym niż obecny system, do którego dołączyła Polska. Jednak lepszy schengeński wróbel w garści niż brytyjski gołąb na dachu. To Polacy, a nie Brytyjczycy, mają od grudnia większe poczucie wspólnoty z lwią częścią kontynentu europejskiego i wolności w europejskim wymiarze. Mają też inną świadomość historyczną, która pozwala im doceniać symbolikę tego wydarzenia. Przez jakiś czas będą przejeżdżać granicę bez budek strażniczych z radością; dłużej – z satysfakcją; aż wreszcie emocje opadną i rodacy przejdą nad całą sprawą do porządku dziennego. Granice pozostaną, ale nieco spowszedniałe i pozbawione tej otoczki, o której pisał Kapuściński. Transcendentalnego aktu przekroczenia granicy trzeba będzie szukać w innym miejscu lub w innym wymiarze.

WOJCIECH LUBOWIECKI, ur. 1965, dziennikarz, były korespondent RMF FM w Londynie, były wiceszef Polskiej Sekcji BBC, w latach 2003–2005 korespondent BBC w Brukseli.

Źródło: Miesięcznik „Znak” (styczeń 2008)

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code