Radość ze spotkania

 
 Rozważanie na Poniedziałek II tygodnia Adwentu, rok C2

tezeusz_adwent_2015.jpg
 
 
Dzisiejsza Ewangelia mówi o spotkaniu z Jezusem, który naucza. Wokół Niego zgromadzone są tłumy ludzi. Przyszli ze wszystkich miejscowości Galilei, Judei i Jerozolimy.
 
Wśród tłumu są faryzeusze i uczeni w Piśmie. Oni przyszli na spotkanie popisać się swoją wiedzą i znajomością Prawa Mojżeszowego. Przysłuchują się uważnie każdemu słowu Jezusa, porównują, oceniają, krytykują. Sprawdzają, czy to, co mówi, jest zgodne z literą Prawa. Zastanawiają się, dyskutują, przekonują, udowadniają. Przyszli tu całą gromadą. Jeden drugiego utwierdza w przekonaniu. Bacznie wszystko obserwują. Do tej pory Jezus tylko mówił. Aż tu nagle ni z stąd ni z owąd ląduje z góry przed Nim łoże ze sparaliżowanym człowiekiem. Kto go tutaj przyniósł? Czego on tu chce? I jak Jezus w ogóle na to wszystko reaguje? Przecież powinien się zdenerwować. Przecież poruszane są tu takie ważne tematy. A On nic. Popatrzył przez chwilę w górę, a potem powiedział, że odpuszczają się grzechy sparaliżowanego. No, teraz to Mu się dostanie! Jest ich przecież tylu. Powiedzą Mu, co o tym wszystkim myślą. Głośno i wyraźnie, odważnie oskarżają, że Jezus postępuje wbrew zapisom Prawa, że czyni rzeczy, które tylko sam Bóg może czynić. Toć to przecież bluźnierstwo. Jak człowiek może odpuszczać grzechy? Tymczasem On ze spokojem tłumaczy: łatwiej powiedzieć, że odpuszczają się grzechy sparaliżowanemu, niż żeby sparaliżowany wstał i chodził. W końcu i to nakazuje choremu. Cóż za dziwne rzeczy? Przecież tak może tylko Bóg. A On? Kim On jest?
 
Wśród tego tłumu ludzi znalazł się człowiek sparaliżowany. On nie ma nic do powiedzenia, nie krzyczy, nie narzeka, nie roztrząsa słów Jezusa. Sam nawet nie umie już prosić o pomoc. Został przyniesiony przez braci. Owszem…, słyszał o Jezusie. Ale czy On będzie miał czas dla takiego kogoś? Słyszał, że naucza i uzdrawia. Jakaś nadzieja błysnęła. Zwierzył się koledze, a ten podjął działanie. Opowiedział o wszystkim przyjaciołom i poprosił ich, aby pomogli. Tak, oni też słyszeli. Jednemu nawet opowiadał ktoś, że widział, jak Jezus nauczał i pochylał się nad chorymi. Przyszli zatem do człowieka sparaliżowanego i postanowili zabrać go do Jezusa. Na początku się wzbraniał, no bo czy jego można uzdrowić? Ale oni byli zdecydowani: zaniosą go. Zgodził się, no bo co ma do stracenia? Pozna tego Gościa i już. Najwyżej. No i ta ich wiara, że jednak Jezus może dokonać takiego cudu. Nadzieja znów zabłysła. Ale… co to? Tylu ludzi? Czego oni tu szukają? Czyżby też przyszli zobaczyć Jezusa i prosić Go o uzdrowienie? Jak się dostać do Niego? Co tu zrobić? No przecież słychać Jego słowa, więc On jest tu. Co robić? I nagle jeden z kolegów wpada na pomysł, aby spuścić go razem z łożem przez właz w dachu do domu, w którym jest Jezus. Raz, dwa, trzy. To są przyjaciele. Jak powiedzieli, tak i zrobili. Nie zdążył się nawet obejrzeć. Bał się tego spotkania. Nie wiedział, czego może się spodziewać. Może wymówek, krytyki, wyśmiewania się? Ech… a tu? Krótka chwila. Spojrzenie w oczy. Poczucie bliskości, miłości, jedności. Jakież zadziwienie… Jezus mówi tylko, że odpuszczają mu się grzechy, a później nakazuje wziąć swoje łoże i chodzić. Jaka radość! Wielka radość. Wszystko sprawne, nogi chodzą, ręce się poruszają. Może żyć i wielbić Boga za tak wielki cud i dar. Idzie do domu opowiedzieć wszystkim, jakie szczęście go spotkało.
 
Wśród tłumu są osoby, które z wiarą przyszły prosić o uzdrowienie dla chorego brata. Nie mogą się do Jezusa przedostać. Słyszą strzępki Jego nauczania. Jest tutaj. Jak się do Niego dostać? Nie przecisną się przez ten tłum. Za dużo ludzi. Pokonali taki szmat drogi, aby pomóc koledze. Nie dziwią się, że inni też tu przyszli. Wierzą, że Jezus może uzdrowić. On jest dobry, jest w Nim moc Pańska. Przez całą drogę opowiadali sobie o Jezusie, o Jego nauczaniu, o czynach. Jeśli nie On to kto? Chcieli zanieść kolegę przed Jezusa i prosić o jego uzdrowienie. Ale jak to zrobić? A może przez dach? O jest nawet właz.            
 
– Hej… szybciej, idziemy na dach i spuścimy z łożem sparaliżowanego przed Jezusa.                        
 
Jeszcze tylko mocna linka. No i udało się. Zauważył, dostrzegł. No i nie tylko sparaliżowanego. Jakaś radość i pokój ogarnął ich serca. Przez chwilkę mieli wrażenie, że to ich dotyka Jezus, jednoczy się z nimi w wysiłku, w nadziei, utwierdza w wierze, dotyka ich serca miłością. Wysiłek się opłacił. Jezus nie krzyczy, że przyszli nie w porę, że nie ma czasu, jest zajęty. On jest obecny w tym spotkaniu, nie goni nigdzie. Ma czas. Ma czas, aby dostrzec wszystko, co się dzieje, wysłuchać, zrozumieć, współczuć. Ma czas, aby odpuścić grzechy i nakazać chodzić. Dostrzega pokładaną nadzieję i radość. Ma czas, aby rozmawiać i tłumaczyć… nawet tym, którzy są Mu niechętni. Wie przecież, że ich serca są niespokojne. Będą krytykować i oceniać. Osądzą Go.
 
Wśród tłumu są też ludzie, którzy przyszli po prostu zobaczyć. Słyszeli o Jezusie. Widzieli już, jak nauczał. Zastanawiają się, o co tu właściwie chodzi. Co tu się dzieje? Kim On jest? Co robi? Do kogo tak mówi i mówi? O kim tak rozprawia? Przyszli sprawdzić osobiście. O, nawet z tymi uczonymi dyskutuje. Dla wszystkich ma dobre słowo. Jezus jest otwarty na wszystkich, do wszystkich mówi, wszystkich dostrzega i zauważa. Pomaga nawet tym, którzy nie mają odwagi Go o to poprosić. Oni wszyscy stoją z boku. Przyglądają się. Trochę się nawet przepychają. Chcieliby coś więcej zobaczyć, coś usłyszeć, dowiedzieć się. Trochę się boją. Może to do nich mówi? Nadstawiają ucha. Ale ostrożnie…. On nawołuje do zmiany, do podążania za Nim, mówi, że jest Drogą, Prawdą i Życiem. Iść tak w nieznane? Zaufać? Uwierzyć? Zostawić to wszystko, co mają? No i jeszcze to: przynieśli do Jezusa sparaliżowanego. Spadł przed Niego. Jakby zleciał z nieba. Wszyscy się wystraszyli, zdenerwowali. Jak on śmie zakłócać porządek spotkania? Co on sobie w ogóle myśli? Jak tak można? A co zrobił Jezus? Ano zachował spokój. Twarz Jezusa zajaśniała, ucieszył się spotkaniem ze sparaliżowanym, dostrzegł w jego oczach nieśmiałe prośby o uzdrowienie. Nie pytał o nic, nie wyśmiewał, nie krytykował. Zatrzymał sie na chwilkę w ciszy. Później powiedział, że odpuszczają mu się grzechy, kazał wstać i chodzić. Nie… to już przekracza ludzkie pojęcie. Tego się nie da zrozumieć. Cóż za dziwny człowiek! I takie przedstawienie. Może magik jakiś…..
 
Różne postawy możemy zaobserwować u osób, które spotykamy w swoim życiu. Sami przyjmujemy te postawy w zależności od sytuacji i spotykanych osób, w zależności od tego, czy jesteśmy nastawieni na to, co aktualnie przeżywamy, czy też na spotkanie, na drugiego człowieka. Z reguły ma nam to przynieść satysfakcję i przyjemność.
 
Nierzadko tak jak ci faryzeusze i uczeni w Piśmie wymądrzamy się i popisujemy swoją wiedzą czy umiejętnościami. Wiemy lepiej, co kto powinien myśleć, czuć, zrobić. Nie słuchamy, ale wszystko obserwujemy, oceniamy i krytykujemy. Znajdujemy rady i rozliczamy, czy ten ktoś zrobił tak, jak mówiliśmy. A jak nie zrobił, to wtedy powiemy dosadnie, co o tym myślimy. Czy słyszymy się nawzajem wtedy? Czy rozmawiamy w tej sytuacji ze sobą?
 
Nierzadko też niby jesteśmy wśród ludzi, wokoło tłum. Ale wydaje się, że jesteśmy sami. Nikt nas nie rozumie. Coś się dzieje, ktoś coś robi. Z kimś się spotykamy, nawet rozmawiamy i wydaje się, że słuchamy. Ale co nas to obchodzi? Niech sobie robi, niech sobie mówi. On mnie nie rozumie, więc po co ja mam się starać zrozumieć jego? Ale pójdę, popatrzę. Czas szybciej zleci. Ja się do nikogo nie wtrącam, więc co komu do mnie? Możemy porozmawiać o pogodzie, pośmiać się. Stop. Tyle wystarczy. Nie, no za dużo chciałby wiedzieć, poszukam kogoś innego. Nie mogę ufać. Wszyscy wykorzystują. Trzeba granice postawić i bacznie pilnować.
 
Nierzadko też jesteśmy jak ten sparaliżowany. Tak już mamy dość wszystkiego, że nic się nie chce. Nie cieszą spotkania z ludźmi. Nie cieszy otaczająca przyroda. Coś by się zrobiło, ale po co? Dla kogo? Z kimś by się spotkało. Ale o czym z nim rozmawiać? Lepiej usiąść w domu. Nigdzie nie wychodzić. No, może do pracy i z powrotem. Zrobić swoje i mieć spokój. A później jest przecież komputer, Internet, telewizja. Możemy pograć w jakieś gry, posiedzieć na portalach społecznościowych. Coś tam napisać. Komuś coś odpowiedzieć. Ale tak naprawdę nic nie jest w stanie nas zadziwić. Spotkanie z drugim człowiekiem? No przecież spotykamy tysiące ludzi. Każdy ma swoje życie, gdzieś biegnie, dokądś goni, nie ma czasu. Bóg, wpisując w nasze serce tęsknotę za Nim, ale też za drugim człowiekiem, wzbudził iskierkę nadziei. Wystarczy spróbować się odrobinę otworzyć, zawierzyć tej nadziei, zaufać Bogu. I wtedy nic nie trzeba już robić, tylko być. Tylko trwać przy Nim. Bóg zdziała resztę.
 
Dobrze, jeśli potrafimy się zatrzymać, spotykając drugiego człowieka. Dobrze, jeśli uśmiechamy się do niego, witamy się z nim. Dobrze, jeśli potrafimy spojrzeć w oczy, zadziwić się jego pięknem, pochylić się nad jego nieszczęściem. Dobrze, jeśli potrafimy się zatrzymać tu i teraz, wysłuchać, zrozumieć, wspomóc dobrym słowem, czułym gestem, czasem pomysłem i dobrą radą, innym razem drobnym podarkiem czy wspólnie spędzonym czasem, a może po prostu wyświadczamy drobną przysługę. Niby nic, a tak wiele. Wystarczy chwila. Otwartość na innego, bo każdy z nas jest inny, a przez to piękny i zadziwiający. Krótka chwila. Spojrzenie z miłością. Wtedy tak jak w Jezusie jest w nas moc Boża, Boża moc Jego miłości. Boża moc uzdrowienia. Wtedy też może ogarnąć nas zdumienie i zaciekawienie, bo przedziwne rzeczy się dzieją. Wtedy pełni bojaźni Bożej możemy wielbić Boga, bo wielkie rzeczy nam uczynił. Wtedy możemy się cieszyć bliskością drugiego człowieka i bliskością Boga. On nas odkupił. Możemy wielbić Go radosnym śpiewem wraz z innymi. Możemy być wiecznie szczęśliwi, bo ustąpił smutek i wzdychanie.

Jesus-paralytic_A_N_07_12_.jpg

Rozważania Rekolekcyjne

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code