Wiara głupców, intelekt martwych.

Piszę aktualnie esej związany z fundamentami człowieczej egzystencji jako rozumnego zamieszkiwania w świecie. Esej krótki, około 60 stronicowy, podzielony na kilkanaście – kilkadziesiąt artykułów, które być może pojawią się w którymś z czasopism, a w przyszłości – jako niewielka książeczka przeznaczona dla ludzi inteligentnych, "ale jednak ludzi" – jak rzekłą moja dziewczyna. Nie wiadomo, czy pojawi się na rynku polskim, ponieważ niewiele jest czasopism dobrze płacących za propagowanie niezbyt modnej dziedziny myśli wysokiej, a nie ukrywam, że zależy mi na tym, aby zacząć utrzymywać się z publikowania tekstów. Oprócz wersji polskiej, przygotowuję więc wersję czeską – może stanowić to łatwiejszą drogę do zainteresowania Czytelnika.

Celem powstającego eseju jest propagowanie filozoficznej refleksji bez konieczności obarczania czytelnika filozoficzną terminologią dla specjalistów i odwołań do setek nazwisk przyciężkawych filozofów. Mam wielką nadzieję, że uda mi się go gdzieś opublikować – aktualnie jest w stanie na wpół surowym. Pracuję nad nim codziennie około godziny – dwóch; Bez pośpiechu i spokojnie, ponieważ zależy mi na jak najwyższej jakości merytorycznej i edytorskiej tego nieskomplikowanego tekstu. W jednym z rozdziałów – artykułów odnoszę się do rozgorzałego ostatnimi czasy sporu między obozem teistów i ateistów, porównując go do historycznego i malowniczego, acz pozbawionego głębszego uzasadnienia sporu ikonodułów z obrazoburcami. 

Mierzi mnie niski etycznie i estetycznie ordynarny poziom dyskusji rozpostartej pomiędzy wulgarnym "wykopywaniem Boga z fizyki tak jak wykopał Boga z biologii Darwin" jak sugeruje przereklamowany w swojej paranaukowej, erystycznej polemice z wierzącymi prof. Richard Dawkins, a paniczną wręcz kontrreakcją wierzących, próbujących wskrzesić niemożliwe już do obrony, ontologiczne dowody na istnienie Boga. Richard Dawkins naraża na śmieszność Rozum, w sposób dosć arogancki i pozbawiony afirmatywnego podejścia do hermeneutycznej symboliki kultury, której spoiną obok nauki, techniki i sztuki zawsze były wielkie narracje obrazowane i kultywowane w świetle wielkich religii, redukując go do jednej struktury aksjomatów, które stanowić ma rzekomy światopogląd naukowy.

Często dochodzi dziś do tego, że powołując się na heterogeniczność wielkiego rozumu, radykałowie opozycyjnych obozów intelektualnych oskarżają antytetyczne stanowiska o absolutyzująco – homogeniczną wizję rozumu. Jest tak w przypadku irracjonalnych, prasowo-salonowych postmodernistów, którzy zapominając o racjonalnym podłożu dekonstrukcji, dokonują pozbawionej alternatywy destrukcji, w przypadku "naukawców", czyniących ze swojej scjentologii religię, a także epigonów gorliwej wiary jako jedynie słusznej wytycznej człowieczej egzystencji, którzy demonizują światopogląd naukowy, jak diabeł święconej wody unikając wszystkigo, co kreację traktuje jako metaforę.    

Tymczasem nie ma powodu do kłótni. Nie ma powodu do polemiki w ogóle. To zupełnie, diametralnie odmienne płaszczyzny rozumowania, których mierzenie ze sobą w ogóle świadczyć może o niskim poziomie logiki rozumowania, o logicznych ekwiwokacjach i paradoksalnie – o niskim poziomie racjonalności samego rozumu. Bóg nie jest bytem egzystującym pośród pozostałych bytów tak jak szopa pośród pól czy tboret pod stołem na innej zasadzie niż paradoks Bogoczłowieka. Paradoks stanowi tutaj jedną z dopuszczalnych możliwości logicznych, natomiast subsystencja, czyli niematerialna egzystencja wszelkich czynników alegoryzowanych w dziejach kultury jako Absolut – jedną z logicznych konieczności, czego dowodzi m.in. Joseph Simon za pomocą znaku Ultra-Z jako semantycznej idei regulatywnej, a zarazem lokomotywy rajonalnej działalności człowieka w ogóle.

Głód tego, co mistyczne, jeden z francuskich filozofów, Michel Onfray, nazywa naiwną tęsknotą za bajką, z afektywnym, dziecinnym wręcz oburzeniem reagujac na potrzębę wielkiej narracji jako na dziecięcą naiwność, z której ludzkość rzekomo jeszcze nie wyrosła i zamiast przyjmując dzielną, dorosłą postawę wobec nagiej, faktualnej egzystencji, wciąż omamia się swoistym opium, jakim jest religia. Tymczasem z dziecinnością walczy tylko rozum niewielki, naiwny i niedojrzały jeszcze do zrozumienia i zaakceptowania natury rozumności, oddany scjentystycznemu brutalizmowi tak jak zacietrzewiony absolwent hitlerjugend był oddany fetyszystycznej wizji jedynej poprawności aryjskiej dominacji.

Dziecko, snujące wielkie, fantastyczne narracje podobne symbolicznym tworom "naiwnych" poetów, podnoszących muzę do rangi nadrzędnej instancji losu, powraca według Charlesa Baudleaire’a i Friedricha Nietzschego w umyśle człowieka dorosłego jako Geniusz. Nie jest szczytem rozumu ustawić rozum w poprzek tak, że nie jest w stanie odnieść się do samego siebie i posunąć dalej. Szczytem rozumu jest Geniusz. Geniuszem jest ten, który najbardziej wyrachowaną kalkulację z faktogrtaficznej tkanki nagiej wiedzy naukowej jest w stanie zderzyć z subtelną, nieraz bardzo emocjonalną strukturą symboliczną religijnej fantazji w taki sposób, aby powstała z takiego splotu osobna, indywidualna opowieść, z wielkim szacunkiem odnosząca się do naukowego nomos z jednej strony i do subiektywnego caritas – z drugiej strony.

Rozum odrzucający bajkę jest płytki, ograniczony. Zadufany w sobie i twierdzący – jak Michel Onfray – że fantazja jest szkodliwa dla mózgu. Jest rozumem lichym, pozbawionym rozumności i niedojrzałym, zbyt sobą przejętym, a przez to – niezdolnym do abstrahowania od nagiego faktu w kieunku alegorycznej narracji, powstającej zawsze w zderzeniu obiektywnego faktu z indywidualnym praxis, będącym przeciez zastosowaniem tego faktu we własnej egzystencji. Najbardziej rozbudowana rozumowo abstrakcja polega na łączeniu najmniejszej miary z największą, atom z kosmosem, tan świat – z tamtym światem. Podobnie łączy człowieka z kosmosem i snuje holistyczną, całościową opowieść o indywidualnej egzystencji człowieka, strukturalnie modyfikującej zbiór suchych faktów. Wielki Rozum pozostawia granice, niszcząc zbędne bariery.

Rozum abstrakcyjny uwikłany jest w działalnosć sensotwórczą. Główną domeną sensu jest narracja, czyli indywidualna opowieść pojedyńczego człowieka rzuconego-w-świat faktów. Jedno drugiemu nie przeczy. Nadmierne akcentowanie subiektywnosci polega na idealizacji emocjonalnej strony egzystencji. Mamy wówczas do czynienia z irracjonalną wiarą głuców. Z drugiej strony mamy do czynienia – jakby ów symptom sklasyfikował Erich Fromm – z nekrofilską tendencją do klasyfikowania indywiduum zgodnie z wytycznymi martwego, tzn. zamkniętego na subiektywne przekształcenia intelektu; intelektu bezrozumnego.

Osobiście nie ufam wierze w Boga, która nie jest przepuszczona przez sito i pryzmat intelektu. Nie wierzę w gorliwy, serdeczny sposób, jaki był możliwy przed ekspansją spopularyzowanego światopoglądu naukowego. Obrona wiary jest moim zdaniem czymś koniecznym, ale wymagającym zaangażowania intelektualnego na poziomie o wiele wyższym niż dotychczas. Zdecydowana większosć ludzi próbujących innych nakłonić do wiary w Boga zaspokajaja tylko moc twórczą własnego ego albo próbuje zwerbować do własnej instytucji, zapewniającej im poczucie tożsamości i inne potrzeby symboliczne.

Pośród "szerzących ewangelię" specyficzne jest także dążenie do uzyskania przewagi nad wolą drugiego człowieka i nakłonienia do dołączenia do własnej grupy wyznaniowej, co zaspokaja głód panowania nad drugim człowiekiem, a także utwierdzenia słuszności własnej przynależności. Gwiżdżę na to, gwiżdżę na zbory i przynależność inną niż anielska, ludzka i zwierzęca. Współczesni epigoni wiary przypominają opisanego przez Friedricha Nietzschego ślepca, który po śmierci Boga wybiegł z latarnią w środku dnia na plac, wieszcząc ludziom prawdę, co do której nie mieli już złudzeń.

Gorliwym teistom odpowiadam, że Bóg, którego próbują mi zaprezentować, jest autosugestią człowieka. Niestety na pewnym poziomie myślenia filozoficznego wskrzeszenie dawnego wizerunku Boga, który dawno już umarł, ponieważ niemożliwy jest powrót pewnych form życzeniowego myślenia człowieka bez radykalnego przekształcenia rozumu jako instncji otwartej na snucie fantazji i jej hermeneutyczno-fenomenologiczną analizę, nie jest możliwe. Bóg jest fikcją, odpowiedziałbym niby przytakując Richardowi Dawkinsowi, zarazem jednak pozbawiając jego ateizmu mocy przekonywania, ponieważ dodałbym, że jest to fikcja potrzebna, tylko wymagająca od człowieczeństwa znacznego przemyślenia dotychczasowego rozumu.

Otóż – być może nie tylko moim zdaniem: Wierzący powinien przestać się łudzić, że się nie łudzi, a zarazem nie powinien przestawać wierzyć. Trudne to zadanie, prawda? Ale nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Bóg łatwizny i dobrobytu, który błogosławi protestantów dobrami materialnymi, a wystraszonym katolikom mówi, aby się nie lękali, bo jest miękki niczym płyn perwool, jest złotym cielcem. Czymś, czego nie da się bronić… Człowiek wierzacy powinien radykalnie przekształcić swoja wiarę w kierunku jasnej, świadomej, racjonalnej analizy samego pojęcia wiary. Powinien dojrzeć emocjonalnie i dopuszczać wszelkie argumenty przeciwko jego obecnej wierze. Natomiast skrajny, ateistyczny "racjonalista" powinien poszerzyć swoje horyzonty myślowe i dopuścić do siebie analizę hermeneutyczną fenomenu wiary jako swoistą konieczności dla rozumnej egzystencji. Jaką wizję człowieka jednak tutaj przedstawiam? Być może wizję Nadczłowieka, do której sam na pewno jeszcze nie dojrzałem.

Sam bardzo potrzebuję Boskości i tęsknię za tym, co mistyczne. Niestety mój rozum w obecnym, zbyt niskim jeszcze i podatnym na afekty stanie rozwoju zawsze znajduje jakiś "naukawy" argument, wytłumaczenie stanów, w których czasem znaduję się myśląc, że jestem w niebie, a czasem w piekle. Nawet Małgorzata pisze, że Jezus nadejdzie bez trąb archaniołów i gromów, i błyskawic; Moim zdaniem to tylko specyficzna dla wieku przygasłej fantazji i braku entuzjazmu i mocy wiary próba złagodzenia zbyt bajkowej wizji, w którą nikt już nie wierzy, próba racjonalizacji mitu za pomocą rozumu współczesnego, rozumu, który jeszcze nie dojrzał, ponieważ wymaga nadejścia Geniusza…

Jeśli rozum byłby pełen wiary, tzn. afirmatywny, byłby właśnie w stanie przywitać króla pośród anielskich trombitów i gromów – wystarczy trochę artystycznej fantazji – a nie jako ćwoka wystraszonego szkiełka i oka. A może Jezus przyjdzie z wielkim wygarem, będzie miał glany, długie włosy i gitarę. A może będzie słuchał satanistycznego black metalu? Może właśnie będzie tym, który przełamie wszelkiego rodzaju estetyzujące wyobrażenia człowieka na jego temat? Dlaczego miałby być średnio lotnym, wystraszonym żebrakiem, pobożnym jak babcia w konfesjonale? Nie przeczę, może być i tak – należy miec otwarte oczy i spodziewać się wszystkiego, ale zarazem nie wydawać antycypujących Jego nadejście – a może właśnie ciągłe nadchodzenie? – sądów. 

W świetle współczesnego, małego jeszcze, ale – wyczuwam to jakoś tak intuicyjnie – stojącego u wrót dwóch możliwości: albo totalnej katastrofy, albo jakiejś nowej wielkości – Bóg jest metaforą… Być może wkrótce przebijemy się przez zwoje rozumu i ujrzymy jego światło. Wówczas rzeczywiscie będziemy mogli mówić o nawróceniu ludzkości. Aktualnie jesteśmy na tropie zastąpienia pojęcia wiary – które w żaden sposób nie jest w stanie przemówić do filozofów – afirmacją. Być może coś to da…  

Ludzkość potrzebuje wielkiego intelektu na miarę Platona i Arystotelesa. Wielkiej filozofii, być może teologii, a może nawet teogonii, będącej zarazem hermeneutyczną, fenomenologiczną i egzystencjalną narracją budującą pomost pomiędzy współczesną nauką i fenomenami wiary religijnej w taki sposób, aby zachowując granicę poszczególnych dziedzin rozumnego zamieszkiwania człowieka na świecie, zlikwidować bariery budowane przez bezrozumnych "epigonów rozumu", których być może Ortega’Y’Gasset zaklasyfikowałby jako inteligentnych, ale jednak barbarzyńców, którzy znalazłszy się na starej, szacownej scenie cywilizacji, szafują przerastającymi ich pojęciami z tak wysokich dziedzin intelektu jak teologia, filozofia i fizyka, na kloacznym poziomie wyrostka z Bronksu "wykopując Boga za drzwi" czy naśmiewając się z dziecinności wierzących. Zbyt małe to bowiem rozumy, aby były w stanie w ogóle rozumność pojąć.  

Potrzebne jest nowe, lepsze pojęcie wiary, nie kojarzące się z ograniczeniem rozumu na rzecz irracjonalnego transu, będącego w istocie autosugestią. Potrzebna jest wybitna hermeneutyka, racjonalizująca nawet najbardziej niezykłe mity chrześcijaństwa w taki sposób, aby pogodzić intelekt nie tyle z wiarą nie jako z wierzeniem-w-coś, tylko z afirmacją, podnoszeniem, radością, szlachetnym, wysokim, radosnym szacunkiem do przeszłości, w żaden sposób nie przeczącej przyszłości. Sztuka nie szkodzi nauce. Podejrzewam, że religia tym bardziej nie. Potrzebny jest wybitny filozof, mędrzec, który pogodzi rozum z wiarą, nomos – z caritas.

W innym wypadku wiara pozostanie domeną głupców, a intelekt – bezlitosnych nektofili Urizena, a ludzkość będzie ujadała, zamiast z podniesioną głową i jakimś wysokim, majestatycznym, choć świadomym własnej maluczkości tonem wędrując po ogrójcu ziemi. Tej ziemi.

 http://www.youtube.com/watch?v=d9_-4–4wes

 

Komentarze

  1. quqzar

    Tęskniąc za jednością

    Polemizując z tak erudycyjnie napisanym tekstem można już pewnie wyjść tylko  na naiwnego barbarzyńcę, który miota się bez sensu na opustoszałych scenach cywilizacji i strzela swoimi prywatnymi autosugestiami na prawo i lewo. A jednak podejmę to ryzyko i powiem, że usilnie wprowadzany przez Autora dualizm pomiędzy intelektem a fantazją wydaje mi się być mocno przesadzony. Powyższy tekst przypomina trochę pod tym względem encyklikę Fides et Ratio – z tą różnicą, że "przegina" w drugą stronę, próbując na siłę zantagonizować ze sobą wiarę i rozum, podobnie jak JP II próbował na siłę dokonać ich syntezy. Podkreślanie takiego, rzekomo fundamentalnego, rozdarcia pomiędzy współczesną nauką i współczesną religią jest bardzo wygodne – zdejmuje bowiem odpowiedzialność ze zwykłych śmiertelników i zwala ją na barki enigmatycznego "wybitnego mędrca", który przyjdzie i naprawi filozoficzne rany tego świata, gładząc przy tym zagubioną ludzkość po główkach. Może i zresztą tak się kiedyś stanie, kto wie… ale osobiście mocno w to powątpiewam.

    Jeśli wolno mi tu wyrazić garść moich własnych autosugestii na ten temat, to ta granica pomiędzy wiarą a rozumem wydaje mi się być sztuczna, a w najlepszym (najgorszym ?) wypadku mocno niewyraźna. To, co bywa dziś nazywane "światopoglądem naukowym", jest, jak Autor słusznie zauważa, oparte na pewnej liczbie aksjomatów, które przyjmuje się – zawzyczaj po cichu i z niejakim wstydem – właśnie na wiarę. Z drugiej strony, żaden dostatecznie rozgarnięty system religijny (za taki uważam miażdżącą większość religii współczesnych, z chrześcijaństwem na czele) nie daje się tak po prostu obalić rozumowo. Być może jest to kwestia mojej ignorancji, ale nigdy w życiu nie widziałem argumentu intelektualnego, który obaliłby jakąś ważniejszą kwestię religijną (np. wiarę w Boga), podobnie jak nigdy nie widziałem argumentu, który by jej dowiódł. Osobiście podejrzewam, że jedne i drugie po prostu nie istnieją.

    Tak naprawdę więc cały ten nadmuchany konflikt sprowadza się do wojny pomiędzy dwoma różnymi systemami myślenia, wychodzącymi od różnych aksjomatów i używającymi (co dostrzega się nieco rzadziej) także różnych reguł rozumowania. Charakterystyczną cechą obu tych systemów jest ich "totalność", to jest dążenie do wyjaśnienia  k a ż d e g o  zjawiska naszej rzeczywistości. Każdy natomiast rozwinięty system "totalny" musi być (to moja subiektywna opinia) odporny na falsyfikację i zarazem odporny na konfrontację z innymi systemami "totalnymi". Zawarte w jego wnętrzu mechanizmy rozumowania są bowiem skonstruowane tak, aby wyjaśnić i "unieszkodliwić" każdy potencjalnie możliwy fakt empiryczny, łącznie z ewentualną próbą obalenia danego systemu. Pozwala to np. kreacjonistom lekceważyć wszelkie naukowe dowody na istnienie ewolucji (z góry przewidziane i wyjaśnione przez ich metodę rozumowania, nazywaną krótko ‘wiarą’), a ich oponentom zbywać machnięciem ręki doniesienia chociażby o cudach w Fatimie (z góry przewidziane i określone jako mistyfikacja przez ich metodę rozumowania, nazywaną krótko ‘nauką). Systemy "totalne" nie mają tak naprawdę żadnych punktów wspólnych, więc nie mogą rywalizować ze sobą bezpośrednio. Mogą to czynić – i czynią – jedynie za pośrednictwem swoich wyznawców, którzy, w obliczu niemożności przekroczenia intelektualnych barier pomiędzy swoimi ojczystymi systemami, odwołują się do argumentów emocjonalnych. A czasem, niestety, do czysto fizycznych czy militarnych.

    Co można zrobić w tej sytuacji ? Autor tekstu wydaje się dążyć do zbudowania jakiegoś nad-systemu, który wchłonąłby dzisiejszych oponentów i stał się dla obydwu z nich pewnego rodzaju uogólnieniem, dającym swoim użytkownikom bezpieczeństwo intelektualne i emocjonalne. Od tej wizji robi się cieplej na sercu i właśnie dlatego budzi ona moje wątpliwości. Być może jestem teraz zgorzkniałym cynikiem, ale nie wierzę w taki happy end dla tej historyjki. Sądzę raczej, że konflikt pomiędzy tymi systemami będzie trwał z rozmaitą siłą i w rozmaitych wariantach – dopóki wiatr historii nie wymiecie obu zawodników i nie zastąpi ich jakimiś innymi, bardziej odpowiednimi dla nowych czasów. Póki co jednak rywalizacja będzie trwała – nie dlatego, że oponenci fundamentalnie się ze sobą w czymś nie zgadzają, ale właśnie dlatego, że tak naprawdę mogliby się ze sobą zgodzić we wszystkim. I to ich chyba przeraża najbardziej.

    Pozdrawiam

     
    Odpowiedz
  2. ahasver

    Potrzebny jest wybitny filozof.

     

    Zgadzam się z przedmówcą w zupełności. Konflikt jest sztucznie rozdmuchany i moją intencją było to rozdmuchanie obnażyć. Spór między teizmem i ateizmem mocno jednak oddziałuje na życie społeczne w sferze ideowej i nie należy go lekceważyć. Wystarczy iść do księgarni i zobaczyć imponującą ilość porażająco płytkich niezbędników ateisty, ustawionych obok kiczowatych egzemplarzy papistycznego bełkotu. Realny jest natomiast konflikt między rozumem i wiarą. Dotyczy życia wielu ludzi, którzy nie chcą zgodzić się na ograniczenia zideologizowanego intelektu scjentystycznych dogmatyków z jednej i tępej, niczym poza niskimi, archetypicznymi emocjami gorliwości nie motywowanej wiary ślepców, z drugiej strony.

    Nie potrzebny jest nad-intelekt jak sugeruje przedmówca. Nie poszukuję wyidealizowanego, mitycznego myśliciela jako przeciwwagi dla zdemonizowanych stron konfliktu. Uważam tylko, że w którymś spośród wybitnych filozofów, artystów, pisarzy, może ludzi nauki, znajdzie w końcu swoją kulminację dobrze i zrozumiale wyrażona idea Nowego Człowieka, która pogodzi duchowość z oświeceniem, a głupie, gnuśne wierzenie-w-coś, prowadzące do apatycznego i odrzucającego życie oczekiwania-na-coś (najlepiej na jakiś cud) zastąpi rozumną afirmacją. Jeśli ktoś potrafi czerpać energię z afirmacji, sam jest sobie panem, natomiast ja pisałem o autorytecie dla ludzkości albo o jakiejś wielkiej narracji.  

    Do tego potrzebny jest wybitny talent. Ortega Y Gasset pisał w Buncie Mas o tym, że upadek autorytetu nigdy nie nastąpi, że to jedynie jednostki przeciętne, zdobywszy władzę decyzyjną i opiniotwórczą, dążące do mainstreamu jak świnie do koryta (tego nie napisał), swoje duchowe lenistwo, intelektualną gnuśność i brak dążenia do twardego ideału wyniosą do rangi postawy domagającej się prawa do przeciętności i jedynie przeciętność uważającej za słuszną. Najgorsze jest pośród ludzi to, że okrzykując upadki autorytetów, tak naprawdę zarzynają kozły ofiarne swoich własnych frustracji, którymi obarczyli upadające gwiazdy, uwypuklając tylko te cechy, które są ich własnymi, spotęgowanymi w imię linczu…

    Potrzebna jest nieugięta, mocna postawa, intelektualnie piękna i otwarcie prawdziwa, a ludzie powinni podnieść głowy, chodzić dumnie, wysoko i szczodrze. Z wielkim miłosierdziem, lecz bez litości. 

    http://www.youtube.com/watch?v=46GhUrtrklM&feature=related 

     

     
    Odpowiedz

Skomentuj ahasver Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code