
Dziś, gdy czytam rodowód Jezusa, gdy czytam o Abrahamie, Izaaku, Jakubie, Dawidzie i innych bohaterach Izraela, gdy poznaję imiona tych, którzy należą Kościoła i wiem, że poprzez mój wybór wiary w Jezusa zostałem w tę wielką rodzinę włączony, napełnia mnie duma i radość. I choć w życiu biblijnych bohaterów były też wątpliwości, walka, grzechy i grzeszki, a niektórzy z nich, jak choćby Tamar, Rachab, Rut i Betszeba, mogą być zaliczeni do postaci kontrowersyjnych, to jednak wiem, że najważniejszy jest Jezus, który zamyka ten rodowód. On zupełnie świadomie wplątuje się w tę dziwną historię zmagań wiary z niewiarą, sprawiedliwości z grzechem, zdrady i wierności.
Czytając rodowód Jezusa i myśląc o Jego rodzinie, zastanawiam się również, co w tym kontekście może znaczyć osobiste przyjęcie Jezusa do swojego życia jako Pana i Zbawiciela, tak często podkreślane przez wielu dzisiejszych chrześcijan z każdej tradycji kościelnej. Myślę, że jest to przede wszystkim przejście od „wiary przodków” do mojej osobistej wiary z moim doświadczeniem i moją relacją z Jezusem. Myślę, że jest to również zgoda na to, że razem z Jezusem „ożywieni” zostają ci wszyscy, którzy byli przed Nim. Zgoda nie na to, by pozostali w grobach, ale zabranie ich do swojej „pamięci”. Poprzez te wszystkie postaci również nasze zmagania, nasza sprawiedliwość i grzech, a także nasza wiara wymieszana z wątpliwościami, stają się ogarnięte przez Boga.
Lektura rodowodu Jezusa zachęca mnie do refleksji nad tym, czym jest i czym może być rodzina w XXI wieku. Bóg jako rodzic wszystkich pokoleń ludzi stwarza ich wolnymi i tę wolność w nich pielęgnuje, a nawet można powiedzieć inaczej – pomaga ludziom dojrzeć do korzystania z wolności (i może właśnie dlatego – w jakiś sobie tylko zrozumiały sposób – toleruje błędy popełniane przez Jego dzieci, pozwalając im czasami na błądzenie). Stary Testament, a wraz z nim historia wszystkich pokoleń, był przygotowaniem na przyjęcie Chrystusa, którego misją miało się stać wyswobodzenie nas do wolności (por. Ga 5,1). Myślę więc, że jednym z zadań rodziny – zresztą nie tylko rodziny rozumianej dosłownie – jest wspieranie siebie nawzajem w wolności i wzajemne wychowywanie siebie do wolności. Święty Benedykt w swojej regule wspólnotę zakonną nazywa Dominici schola servitii (szkoła służby Pańskiej) i często porównuje ją właśnie do rodziny. Co więcej, możemy powiedzieć, że Benedykt we wspólnocie zakonnej widzi po prostu rodzinę, na czele której stoi opat, czyli ojciec rodziny.
W przypomnianym dzisiaj rodowodzie Jezusa wymienione są osoby, które uczyły się tego, jak służyć Bogu. A przecież służba, której chce od nas Bóg, ma być sprawowana w duchu i prawdzie, i dlatego może się rozwinąć tylko wtedy, gdy poprzedza ją miłość i wolność. Rodzina jest więc dla mnie szkołą służby Pańskiej, szkołą wolności i miłości. Jeśli tych warunków nie spełnia ta podstawowa grupa społeczna, jaką jest rodzina, to wtedy – piszę to z głębokim przekonaniem – nie spełnia ona również prawidłowo swoich zadań. Można wydać majątek na dobre szkoły, korepetycje, kursy i całą masę przydatnych rzeczy, ale jeśli nie pójdzie się za tym, co jest istotą rodziny, czyli drogą uczenia się wolności i miłości, to może w następnych pokoleniach będzie wielu wybitnych naukowców, którzy będą zarabiać rewelacyjne pieniądze, ale nie będą potrafili korzystać z wolności i nie będą rozumieli, co to znaczy kochać i być kochanym. Dziś coraz trudniej znaleźć rodziny, które właśnie tak wychowują dzieci i chyba na tym polega kryzys rodziny w naszych czasach. Sam też muszę wyznać, że choć moja rodzina nie należała do idealnych, to jednak – przede wszystkim za sprawą mojej matki – nauczyła mnie wolności i miłości. Dla tych, którym trudno ten ideał osiągnąć, takim szczęściem i taką szkołą miłości i wolności mogą być zdrowe, chrześcijańskie wspólnoty, które stają się w ten sposób jakby „zastępczymi” rodzinami. Muszę przyznać, że osobiście bardzo wiele dobra otrzymałem i otrzymuję od moich wspólnot. Właśnie w nich uczę się rozumieć, czym jest miłość i wolność.
To już ostatni tydzień przed świętami Bożego Narodzenia. Znów będziemy mieli okazję uświadomić sobie, że w środku naszej rodziny może być Jezus. Jeśli tak się stanie, wtedy i my dołączymy do rodowodu Jezusa, zostaniemy zaliczeni do Jego krewnych, zgodnie z tym, o czym On sam nas zapewnił: Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Bożą, ten Mi jest bratem, siostrą i matką. (Mk 3,34-35). Jako rodzina Jezusa jesteśmy zaproszeni, by podczas najbliższych świąt nie świętować „gwiazdki”, ale urodziny jednego z „naszych” – Jezusa Chrystusa.