Parking pod Le Havre / ver.II

 Parking pod Le Havre (wersja poprawiona)

 
 
– Stary, ja się ostatnio zastanawiałem, ile kilometrów zrobił mój kutas. 
– Ruchem posuwistym?
– Ruchem posuwistym albo podczas brandzlowania. 
– No ja myślę, że sporo. Policz se. Dwadzieście centymetrów razy dajmy na to…
– Razy pięcet. I razy 365 razy całe usrane życie.
– No ja myślę, ża równik na kutasie objechałeś. 
– Kutasem dookoła świata.
– A tym grzmotem smokiem jak jeździsz, to nie czujesz się jakbyś jechał wielkim kutasem?
– No jasne, że tak. To taki wielki kutas jest i czuję się w nim jak maczo. Ale nie bardzo mi się już chce jeździć. To cholernie ciężka robota. I do tego ta przeraźliwa samotność… Jak o tym myślę, to mi się już nie chce. Nie chce mi się jechać tym razem okrutnie, mówię ci.
– No ja ci się bratku nie dziwię. A nie boisz się?
– No właśnie, że się boję. Mam lęki, stary. Podświadome jakieś. Że z przodu śmierć, a z tyłu prokurator. 
– Nie myśl tak. Takie myślenie sprowadza złe skutki. Po prostu. 
– Ech, pewnie masz rację… Mimo wszystko to gdzieś tam po głowie chodzi… Ech.., nic to, no ja muszę lecieć.
– No, trzymaj się i dawaj znać jak wrócisz z trasy, to pójdziemy się najebać.
– No jasne. Dobra, trzymaj się.
Ależ mi się nie chce… Strasznie mi się nie chce telepać tirem po tych poboczach obrzęplonych i serpentynach śliskich. Autostrada to pół biedy, ale pchać się na te wioski tirem to nic specjalnego. No jest wolność, jest. Bo nikt nad uchem nie marudzi. Trzeba tylko zrobić swoje i tyle. Dowieźć towar i już. Dobra, co ja muszę spakować. Kuchenka na naboje jest, latarka wisząca, nawigacja, atlasy, dwie komórki, żarcie, woda, zbiornik z wodą w ciężarówce zostawiłem, ubrania, kołdrę, bo jednak pod kołdrą lepiej się śpi niż w śpiworze. Fajki. Cały karton fajek. No kurzy się fajki, bo stres jest. Dobra, no to jadymy.
– Mobile jak tam ścieżka na Wrocław? 
– Czysto masz kolego, tylko uważaj, bo mgła przymarzła.
– No dzięki, dzięki. Szerokości.
– Powodzenia kolego, miłego dzionka życzę.
– Wzajemnie.
– Koledzy, wiecie może gdzie tutaj jest tesco w Tychach?
– Zjeżdżasz kolego z tego odcinka remontowanego od razu na taką strefę przemysłową, to jest tam dobrze oznakowane.
– Z esjedynki?
– Dokładnie, kolego.
– No dzięki, dzięki, szerokości.
– Wzajemnie, miłego dnia.
– Koledzy, kierowca do zabrania z Pszczyny. Jedzie ktoś?
– A skąd?
– Na krzyżówce koło kauflandu.
– Acha, no ja tu jadę tą wanną niebieską, mogę podrzucić. To ja się tam zatrzymam.
– Dobra, to kolega tam przejdzie.
– No dobra.
– Mobile, co wy tam kombinujecie?
– No co kombinujemy, nie kombinujemy, tylko stąd wyjechac się nie da.
– Ale tutaj nie możesz dżira wywinąć, bo jest zakaz.
– A wiesz jak jechać?
– No dalej jedziesz kolego, tam masz za stacją banzynową miejsce, ale tutaj cię pały spiszą, bo jest kamera.
– Tam za orlenem?
– Tak.
– No dobra, dzięki kolego.
Na razie sobie wyłączę radio, pchają się. Gdzie się pchasz tą osobówką! Zawsze się tak pchają, a potem hamują tak, że ja nie mam szans przed nimi wyhamować. Kiedyś kurde przywalę jakiejś osobówce w tył i to nie będzie moja wina. Ja zawsze staram się zachować dystans. Tjararara. Zachowaj dystans, żebyś zdążył wyhamować. Zachowaj dystans, byś miał cały nos. Zachowaj dystans, żebyś zdążył wyhamować. Tjararararara. Lusterko muszę chyba trochę podnieść, nie wiem, ściemnia się, a ja obrysówki nie widzę. Jest? Jest. No ile jeszcze? Jeszcze mi cztery godziny jazdy po pauzie zostały, znów dymać pół nocy, a zmęczony jestem. A nie wiem, czy dam radę dziś Polskę opuścić, raczej chyba nie. W sumie to nawet dobrze, bo na aczwórce dobre są parkingi, jedzenie jest, to sobie zjem. Jest w tym dużo piękna, jest… Człowiek obcuje sam z sobą. Jest sam jak palec. Płynie jakby tym okrętem. No i trzeba to lubieć, trzeba. Jeśli ktoś robi to tylko dla pieniędzy, ten długo nie wytrzyma w tej robocie, bo to bardzo ciężki kawałek chleba jest. Bardzo. Uczy się człowiek pokory. No dobra, jest rajka wolna. Jest rajka, dosyć na dziś. Dosyć… Iść tam? Tak zimno jest, właściwie to tylko spać pozostanie. Webasto włączę i idę spać, jutro na południe Niemiec. 
– Mobile, jak czwórka po niemieckiej stronie? Mobile? Jest ktoś na dwudziestym ósmym kanale?
– Słychac cię kolego, słychać. Dróżkę masz czystą.
– Na Wrocław to samo póki co, ale dopiero godzinę temu wyjechałem. 
– No, dzięki kolego, szerokości i miłego dnia życze.
– Wzajemnie, wzajemnie.
– Mobile, na A8 Stuttgart sztau pod Boschem.
– Tam na Ulm jak jedziesz?
– Tak. Coś się zdarzyło chyba, bo nigdy tutaj nie było ształów ani remontów.
– Oni kurwa wiecznie będą jebać te drogi sztaumachery pierdolone. Jebana faszyzlandia kurwa. Jeżdżą jak pizdy, a nie marynarze.
– Eee, mi tam kolego nie przeszkadza. Roboty mniej, tacho to tacho. Chuja na to kładę. 
– Koła do góry i mniej dymania.
– I bingo. Ale jak ja patrzę jak te pizdy jeżdżą to mnie kurwica tutaj wpierdala. Norrrmalnie kurrrwa już wpierrrdala mnie jakaś kurrrwica pierrrdolona!!!
– Za dużo kawy, kolego.
– Za dużo kurwa gonitwy, chłopaki.  
– Racja, cie pierdolę. Jak dalej będziemy pozwalać traktować siebie jak szmaty tak na szmatach dalej będziemy szmatami. Jak rumuny kurwa czy inne czarne psy ukraińskie.
– Na cysterny trzeba iść. Co tam wieziesz, kolego za adeery? Ośma klasa.
– Kwas mrówkowy do basfa. Guadalajara. Czyszczą tym instalacje chemiczne po lakierach samochodowych. 
– Buja?
– No buja na zakrętach. I jak się z górki wychodzi. 
– To wy zimą macie przekurwione na tych beczkach.
– Nie tylko zimą, kolego.
– Taa, ale cysterki to tylko węża podłączyć, wypompować, dekeln ofnet i ci sami leją, tylko odkręcasz i zakręcasz, żadnej sztauerki i pierdolenia się z pasami i ujebaną szmatą.
– No nie do końca jest tak różowo, kolego. Jak wieziesz kurwa fenol po serpentynach z Freyusa albo przez jakieś pizdowice w Hiszpanii, to nie jest to do końca przyjemne. Sam jeździłem w tej firmie.
– A czemu odszedłeś, kolego?
– Bo gonitwa jest. I nie lubię faszystów pierdolonych. Na zakładach w rajchu to cię traktują jak niższą rasę kurwy jebane. 
– Ale przecież wszędzie jeździ ta firma, w całej Europie was widać.
– Tak, ale dojczland przeważa, bo szef też aryjski. 
– Skurwiel jest. Rotwajlery na dywanie w biurze leżą i łażą pilnując wystrachanych spedytorów i polskie dispo jak w obozie, a kierowcy czekają w deszczu na walizkach cały dzień aż poprzednik auto podstawi.
– I jeździcie w tym syfie po poprzedniku, nie macie swoich samochodów?
– Nie.
– Cie pierdolę, chahaha, a jaki system?
– Cztery tygodnie w trasie po 18 godzin bakania, bo dziewięć jazdy to nic. A potem kurwa półtorej dnia do domu autobusem, zostaje cztery dni w domu i znów półtorej dnia gnicia w autobusie.
– Cie pierdolę… To jak się poprzednik zesra po wódce i narzyga na łóżko, to ty potem w takim gównie musisz spać? Jak walił konia i się wycierał w materac, to ty w tym syfie tam potem śpisz. A jak miał świerzba, to masz go w pakiecie z wypłatą, kurwa, chahahahaha, macie w ogóle świerzba wliczonego w ubezpieczenie?
– No tak to wygląda, koledzy, nie ma to kurwa jak własne auto.
– Dokładnie. 
– Cie! Ja bym tym pierdolnął takim obozem pracy.
– A wy jak macie, koledzy?
– Jak wszyscy. Jedną nogą w grobie, drugą w kryminale. Wszędzie jest taka robota kurwa. Bo kurwa bez nas nie będzie nic, kurwa. Nic, kurwa. A i tak mają człowieka w dupie chuje pierdolone. 
– Wiecie koledzy jak wygląda prawdziwy kierowca ciężarówki? 
– Dawaj.
– Jest po operacji plastycznej. Ma wyrżnięte powieki, podłączoną kroplówkę, cewnik i siedzi na kiblu, a nie na fotelu.
– Cie pierdolę, chahahahaha!
– Taka jest kurwa prawda, kolego. By zajechali człowieka jak szkapę pokurwy z biura. 
– No nie jest to sztau, koledzy.
– A co tam się dzieje, kolego?
– No tutaj widzę że się Portugalec rozjebał.
– Jak się rozjebał?
– Kurwa mać, ale się rozjebał. 
– Jezus Maria…
– O kurwa. O kurwa…
– Boże…
– Świeć Panie nad jego duszą, ale trzeba jechać dalej mobile. Ech… No trzymajcie się chłopaki i dojedźcie do domu cali.
– Szerokości kolego, no co zrobisz…
– Ech, mobile… Się odechciewa przez takie widoki. Jezus Maria, ale my robotę mamy…
– Boże… Mi się już nie chce jeździć… Jak coś takiego widzę…
– O Jezu… 
Kabina leżącej na boku ciężarówki została całkowicie zgnieciona przez naczepę. Strażacy wycinali spomiędzy blach krwawe resztki kierowcy. Wokół leżały mandarynki. Również garnki, sztućce, butla gazowa i ubrania. Koniec włóczęgi. Nie będzie powrotu do domu.
Z A8 jest zjazd na Tubingen. Potem zbliża się rondo. Retarder należy włączać stopniowo, aby zbyt obciążone siodło nie złamało zestawu na śliskim dojeździe. Pada. Hamulców używa się w ostateczności. Zwalniacza nie powinno się używać na deszczu i w zakrętach, ale to zależy jak się nim operuje. Chodzi o to, żeby tylnej osi nie wprowadzić w poślizg, bo naczepa zgniecie kabinę. No teraz przy pięćdziesięciu można retarder włączyć mocniej, tak na cztery stopnie, no i redukcja biegu. O cały. Stop, stop, auta jadą. Zaciągnę hamulec postojowy, bo jak tą kołyskę spuszczę z hamulca, to ma metr wyhyłu do przodu, a potem do tyłu. I skasuję auta za sobą albo przed sobą. Pod górkę cholera, to trzeba będzie ruszyć z połówki jedynki. Przełącznik, jedynka, hamulec, jazda, dwójka, czwórka i o połówkę w dół, za małe obroty. Ma być tysiąc dwieście obrotów, a mi tu na osiemset spada, gaz, gaz. Prosto, prawe lusterko, redukcja biegu o cały, w prawo i stały gaz, trzeci bieg i pół, wyłączyć retarder, co ja, na retarderze chcę jechać?, lewe lusterko, kwas mrówkowy kołysze na prawo, więc kontra w lewo, kontra w prawo, kontra w lewo, redukcja do trzech, gaz, prawe lusterko i wydłużyć, żeby siodło pociągnęło. Kontra w prawo, bo znosi w lewo. Czwarty bieg. Rondo pokonane. I but. Mam trasę na Guadalajarę, muszę jeszcze tylko skoczyć do Tubingen po nowego węża odpompowującego, bo poprzedni się przetarł i nie dostanie homologacji na wjazd przy kontorli adr. Potem planuję A8 na Karlsruhe i A5 via Basel. A36 na Bescancon i Beaune. A6 via Lyon, A7 – A9 Montpellier, Barcelona. AP 7 i AP 2 Zaragoza. A2 do Guadalajary pod Madrytem. Mam nadzieję przejechać dziś jakąś część Francji, ale zobaczymy jak mi tachograf pozwoli. Zostało jeszcze siedem godzin jazdy, to może pięćset kilometrów zrobię, wliczając przypadki ształów w Rajchu i bramki we Francji. Pirenejów dziś na pewno nie zdążę przejechać, ale może uda się wyrobić do Perpignan tuż pod górami. Zobaczę, jaka pogoda będzie, w Niemczech non stop leje, mokro, ślisko, pogoda gangrenowata jak na faszystowską jesień przystało. No nie chce się po prostu. W ogóle to Niemcy są fajnymi ludźmi, uśmiechniętymi, pomocnymi. Są okej. Nie wiem, co im się stało z tymi wojenkami. Zdziczenie jakieś ich dopadło… Ale ogólnie to taka pogoda nastawia człowieka negatywnie. Może na południu Francji tchnie jeszcze Hiszpańskimi stepami – tam zawsze jest trochę cieplej i bardziej sucho. Czy mam wszystkie dokumenty, mam, ceemery, adeery, karty paliwowe i kody, tablice, redukcję francuską, węże, zaślepki, klucz do zaworów i dekli, śrubki do tablic są, kranik w razie zbiorników tysiąclitrowych jest. Wolę odpompowywać kompresorem do pojedynczego zbiornika niż do kilkudziesięciu tysiąclitrówek, które trzeba jeszcze wózkiem widłowym odstawiać i podstawiać. 
– Ej, ej, ej! Co ty, kurwa! 
Zawsze sztaumachery hamują bez potrzeby. Potem człowiek nie wie, czy hamować, bo się zatrzyma, a to zawsze jest ryzyko, że w niego wdupię, bo mam czterdzieści rozkołysanych ton, nie ma szans wtedy. A że jest ślisko, to jeszcze się zdarzy tak, że mi naczępę ściągnie albo się złamie podczas gwałtownego hamowania. Sztaumachery pierdolone. Zapomniałem wysłać raportu trzynastki, więc muszę położyć satelitę na kolanach i wpisać, że rozpocząłem dzień jazdy. Tylko tutaj ciasno po tym zjeździe, to może przed tankowaniem, tam i tak z resztą raport też trzeba wysłać. Znajdę shella, to może jeszcze kawy się zdążę napić, bo tak to o piątej pobudka i człowiek nie zjadł, nie wypił, tylko papierosa odpalił i jazda, bo z wyliczeń trasy wynikło, że od razu jak mi rano wysłali zlecenie muszę jechać. Z resztą pada, w taką pogodę jeszcze z kuchenką gazową, żeby parówki zrobić to za dużo roboty, bo okna zaparują, no i czasu nie było. A chleb się skończył parę dni temu, póki co na stacjach benzynowych chleba albo nie ma albo po prostu za drogi. Wolę kupić szlugi. 
– Moblile, jest ktoś na tej landówce? Mobile, jest ktoś?
Nie lubię dojazdów do jakichś małych firm, bo potem człowiek nie dość, że musi mieć oczy dookoła głowy, dwie ręce zajęte, nawigacja całkowicie się gubi, objazdy, kategorie tuneli, zakazy, z mapy nic nie wynika, a tabliczka z nazwą firmy ledwo widoczna, ukryta gdzieś. I tak człowiek wdupia się w jakieś pipidówy z zestawem na dróżce, gdzie ledwo da się wyminąć, nie ma poboczy i nie wiadomo jak zawrócić. Trzeba czasem zatarasować ruch i trudno, światła awaryjne i koniec języka za przewodnika. 
– Szulidung, wer ist dize firma? – Krzyczę przez otwarte okno do pieszego, pokazując mu list przewozowy.
– Sie müssen zurück. Am Kreisverkehr nach rechts. Und für fünf Kilometer geradeaus. Das Unternehmen ist auf der linken Seite.
– Ja! Nach rondo recht und gradeaus, ja? Und dize firma linkst, ja?
– Ja, ja.
– Danke szun!
Gdzie ja tu kurwa zawrócę do chuja w tych badylach? Jakiś plac, wjeżdżać, nie wjeżdżać, bo jak plac nieutwardzony, to się zakopię tym grzmotem i będą mnie musieli dźwigiem wyciągać albo co gorszego się stanie. A zrobię dżiro tu, czy się zmieszczę? Ciasno jak chuj, zmieszczę się. No, nie zgrzytaj, co jest. O. O tak, no jedź kurwa, puszczam cię tym fordem, jedźże panie drogi. No ruchy chłopie!  
– Dojczland, dojczland iber ales, dojczland dojczland iber ales! Dojczland! Doooojczlaaaand! 
Człowiek po trzech tygodniach jazdy chce już do domu, ale jeszcze tylko tydzień, to się zrobi Hiszpanię i do domku. Bo już w trzecim tygodniu odpierdala człowiekowi. Ze zmęczenia, z samotności, z tego życia w transie i w imadle czasu. Między kurwa beczką z wybuchowym, łatwopalnym kwasem zakaźnym a rzeczywistością drogi. I te pobocza pierdolone. Ja pierdolę, jak tu ciasno, retarder, nie, nie zdążę, po hamplach. 
– Po hamplach, kurwa, jedź! jedź! jedź kurwa! A kierunkowzkaz to gdzie kurwa! Gaz. I tak kurwa krawężnik. I co! I co kurwa planiści rond na to?! 
Nie da się czasem nie wjechać na krawężnik, a opony cierpią przy tym bardzo. Ja pierdolę, gdzie ta firma jebana, jakiś barak w krzakach czy co? Pierdolone wiochy, no! O, jest.
– Morgen!
– Morgen.
– Ajne ten, wężen, wąż kurwa. Ajne szlauch zu mir! 
– Was Schlange?
– Szlauch cu mir kamraden! Majne szef habst in dize firma szlauch zu majne elkawi!
– Bitte fünf Minuten warten.
– Oki. Funf minut warten. 
Zawsze jest te funf minuten warten, a potem podchodzi i znów mówi funf minuten warten. W tym czasie to ani zapalić papierosa, bo na zakładzie, ani zaparzyć kawy, ni nic się nie da innego robić poza patrzeniem przez szybę, czy nie idzie. Idzie. Okej, nawet miły jest ten gostek, uśmiechnięty.
– Sie müssen tragen Overalls, Stiefel, Helm, Schutzbrille und eine reflektierende Weste.
– Helme und szucbrile, ja? 
– Ja.
I znów się przebierać w pełny rynsztunek tylko po to, żeby z zakładu odebrać węża. Ordnung mus zajn, całkowicie to wszystko jest prawdziwe u tych faszystów. Ale dobra, odbiorę węża i pizda na Guadalajarę. Tyle dobrze, że może w końcu opuszczę pogodę ponurą. W Polsce gangrenowata paćka, na rajchu to samo. Deszcz pada, nasiąknie znów ten materiał antyelektrostatyczny, kombinezon uwalony acronalem i butyldiglikolem, nie poddał się odplamiaczowi. No dobra, szutsbryle są na kasku, chyba nie każesz mi włożyć okularów przeciwchemicznych tylko dlatego, że mam węża odebrać? Nie? No to dawaj, ej, ale pomóż mi go zanieść do auta, toć dziesięć metrów ma.
– Oka?
– Ja, oki.
– Danke szun.
– Bitte schön!
Nawet miły jak na nazistę, cóż, geny aryjskie się mieszają, ten też jakiś folksdojcz tureckiej prowienencji. Szpas, szpas. Żart znaczy się. To się przebrać i jadę dalej, byle by się wyrobić w tą pogodę. Boże, co za cholera czarna wisi w powietrzu. Nie cierpię jazdy w taką pogodę, a jeszcze lada moment zacznie się ściemniać. Dobrze, jedynka, dwójka, trójka, ale czwórkę to już sobie dolną włączę, górną i tak z każdym biegiem na górnej skrzyni biegów. O połówki. Światła. Jadę na Stuttgart, potem tak jak to zaplanowałem. Czy mam wszystkie papiery, mam, tacho ok., instrukcja adr na podszybiu. Gaśnice mają plomby i daty, tuv naczepy zrobiony, no, to można jechać. Zawsze, kiedy jestem w tunelu, uchylam okno, żeby bawić się dźwiękiem. Dodaje gazu, zmieniam biegi, ujmuję gazu, aby intercooler zagwizdał z echem – jakby piłeczka pingpongowa była wewnątrz tłumika. Potem włączam retarder, aby zasyczał zintegrowany układ pneumatyczny i zagwizdała turbina układu hydrokinetycznego. Dodaję gazu, żeby sześciocylindrowy, rzędowy kolos zahuczał między ścianami tunelu, gwiżdżąc dodatkowo turbosprężarką. Wszystkie te odgłosy w połączeniu z wysokim hukiem obciążonych opon są niewiarygodnie bogate na tle zwykłego samochodu osobowego. Często jest tak, że kiedy się bawię, obok w tunelu mija mnie jakaś osobówka. Ktoś zwalnia i też uchyla okno, aby wsłuchać się w dźwięki pracującej maszyny. Wyjazd z tunelu, but w podłodze, wzgórze. Trzeba się rozpędzić do odcięcia, może i na górnej szóstce uda się wyjechać, chodź to wątpliwe. Osiemdziesiąt pięć, siedem, huczy. Gaz w podłodze, ale i tak załapie cug dopiero za chwilę. No nie, no i od razu redukcja. Kołysze do przodu i do tyłu. Piątka. Cztery i pół, cztery. Trzy i pół. Gaz w podłodze, turbina świszczy. Jedzie. Kołysze i jedzie. I sapie, ale jedzie. Dwie godziny. Trzy i pół. Trzeba będzie szukać miejsca na przerwę, bo nie wyrobię. Muszę się odlać, zjeść coś, bo mi zaraz żołądek zaśsie gdzieś do środka. Kawę może z automatu na tankszteli, może i wystarczy, bo zaraz zasnę. Oczy mi się zamykają, a tu trzeba jechać w tym transie. A zjadę tutaj na parking, retarder. Może i będzie miejsce, pauza 45 minut. Ale nie ma miejsca, całe Niemcy tak potrafią wyglądać. Dalej jest parking za 20 kilometrów, może uda się doczłapać. Gaz. No ale już jest 4:15, jeszcze tylko 15 minut w tych korkach i już będzie przegięcie tacho i po przerwie, chyba, że ściemnię coś na poboczu, ale gdzie jak nie ma miejsca. Pierdolę, o głodzie i chłodzie bez kawy, oczy mi się zamykają, a ty tkwij w tych deszczowych sztauach, hamulec, gaz, zmiana, redukcja, hamulec, gaz, kołysze do porzygania, hamulec, gaz, zmiana, redukcja, górka, retarder, gaz, kołysze. Spać się chce, ssie w żołądku, jest tu miejsce na tym parkingu, no musi być, do chuja, nie ma, to co ja kurwa zrobię, czy wytrzymam kolejne 4:30? Może na Francji będzie luźniej? Zaraz zasnę… Zaraz zasnę… Drap się w brodę, żeby nie zasnąć, okno uchyl. Zimno, mokro. Oddychaj głęboko. Papieros. Jadymy. Jadymy nach dojcze rajch! Herclisz jawol! Ja! Zig hail! Ja! Majne obeszturmbanfirer, hercliś jawol aus autoban! Jiiijjjjaaa! No i jest A5, troszkę większy luz już poza Karlsruhe na południe. Częś wali na Basel, a część na południe, jeszcze inna część chce dołączyć do portugalki po odbiciu na zachód. Nie cierpię jazdy portugalką, bo to landówka typowa, niezbyt szeroka, miękkie pobocza, ronda pod górę. Wolę bez emocji jechać autostradą i dobrze, że mam trasę autostradami. Za A5 już będzie Francja, tam ruch jest niewielki, za to dużo bramek. Może uda mi się dziś dojechać na parking w Nimes pod Montpellier. Zawsze tam się zatrzymuję, kibel za darmo, można nabrać wody do kanistrów. W rajchu za wszystko się płaci, nie ma wody za darmo. We Francji dbają o kierowców, bo to ludzie, a nie woły robocze. Ale w rajchu wszyscy to numerki w obozach pracy, to się akurat tutaj nie zmienia, takie rzeczowe traktowanie człowieka, a już zwłaszcza obcokrajowca i kierowcę ciężarówki, na którego patrzy się jak na potencjalnego kryminalistę, który po spowodowanym z własnej winy wypadku, będzie wypełniał idiotentest, czy aby nie jest debilem i może dalej jeździć na zestawach. Jawol, herzliś generalen Rudolf Hes, jawol! Dojczland, dojczland, iber ales! Jjiiiiiijaaaaa!!! Jjiiijjaaawoool, her obeszturmbanfirer nach Berlin, cigareten pause gejen nach Berlin!!! Zig hajl! Zaraz zasnę, nie zasypiaj. Nie zasypiaj! Heeej! Łueeeeej! Nie zasypiaj!!! Nie zasyyyyypiaaaaaaj! Ło Jeryna, Jeryna, Ło Jeryna, hej, hej, hej!!! Ło Jeryna, hej, hej, hej!, Zig hajl! Zig hail! Ło Jeryna, ło zig hail, ło Jeryna, ło zig hail, und herclisz jawol! Und herzlisz jawol! Kurwa, spierdalaj tym peugeotem, na chuj hamujesz? Dobra, jest A36, ale chyba pod Montpellier dziś już nie pociągnę, czasu zabraknie, z resztą spać muszę… Muszę się wyspać. Zjeść coś muszę. Ale nie mogę jechać krócej, bo już zaczną dzwonić, co i jak. Odpowiem im, że jestem zmęczony i muszę się wyspać i coś zjeść, to zaczną kręcić nosami. Z drugiej strony powinienem mieć ich w dupie, to ja jestem kierowcą, ja odpowiadam za bezpieczeństwo i ja wiem, kiedy mogę jechać, a kiedy nie. A oni siedzą w bezpiecznych biurach i kalkulują czasy przejazdów jakby za sterami siedziała maszyna.
– Jesteście tylko łącznikiem między kierowicą i pedałami. Kierowca to najtańcza część wymienna w ciężarówce, a jeśli komuś się to nie podoba, może zmienić firmę – powiedziała kiedyś na zebraniu logistka, odpowiedzialna za planowaie pracy i tras kierowcom. Pięciu z nas wyszło wówczas z pomieszczenia bez słowa.
Tak właśnie jest. Kierowca jest nikim. Zwykłym robolem, najniższą warstwą społeczeństwa. Jestem nikim i nie chce mi się jeździć tirem. Nie lubię jeździć. Wogóle nie cierpię jazdy samochodem, komunikacji. Nie wiem, po co się w to wepchałem. Trochę szkoda kwitów i tyle zachodu, żeby tym teraz rzucić, ale ja naprawdę nienawidzę już jeździć. Mam tego dosyć. Mielenie przestrzeni wokół komina zwanego Europą. Chciałbym wsiąść w swoją własną ciężarówkę z domkiem na pace, napęd na cztery i można śmigać tam, gdzie i kiedy się zechce. A nie, że jadę, bo muszę i nawet jeśli miałbym kogoś zabić, to dyspozytor ma to w dupie, bo to nie on będzie winny wypadku. A ja zaraz zasnę u diabła. Zaraz zasnę… 
No ale będzie Nimes, aire całkiem niedaleko. Korków nie ma. Czas tacho się kończy, tylko nie wiem, czy zdążę. Na poboczu na dzikusie stać nie chcę, bo to nigdy nie jest przyjemna świadomość, że mogą człowieka z paliwa opędzlować. Pod uszczelkę wstrzykują gaz, kierowca zasypia jak po opium w błogostanie, a z baków znika zapas paliwa na kilka tysięcy kilometrów. I potem się człowiek modli, żeby przy dojeździe do najbliższej tankszteli mu auto nie zgasło, bo wtedy śmierć na miejscu, przecież tutaj hamulce są pneumatyczne i układ kierowniczy, weź wyhamuj czterdzieści ton z kwasem trąc butami o asfalt, nie, nie, wolę jednak parkingi bliżej stacji. Przegnę znów tacho, ale cóż, przecież nie zatrzymam się dwóch minut przed parkingiem. Zrobię wydruk, paragraf 12 WE, że niby sztau był na tej A36. Kto mnie sprawdzi wstecz, czy był, czy go nie było. Trzeba uniknąć mandatu na kilka tysięcy ojro. Zaraz zasnę, tacho przegięte, ale jest. I jest nawet miejsce… Jest miejsce… Jest… Wjechać w rajkę – trochę wyprostuję, podciągając naprzód. Dobra. Dobrze jest. Postojowy zaciągnąć. Poczekać minutę, aż turbina się wychłodzi. Zgasić… Nie mam w tej błogiej, piszczącej w uszach ciszy siły na zrobienie kawy, herbaty, jedzenia. Obudziłem się obolały na siedzeniu. Zasnąłem, opierając głowę na kierownicy. Niedziela, dziś nie trzeba jechać. I dobrze, bo mnie sśie w żołądku. Trzeba coś zjeść. Wypić kawę. Odsłaniam zasłony. Dobrze, że świeci słońce. Co to za zjazd, aaa, pedały! Na pedalski parking trafiłem, liżą się i rżną po krzakach. Pełno takich umownych miejsc w Europie. Często paradują przed kabinami i patrzą, czy nie ma jakiegoś chętnego. Często proponują obciąganie, są tacy, którzy sami za to płacą, ale zdarzają się też męskie dziwki. Wolę burdele z damskimi dziwkami. Z parkingowych dziwek nie korzystam, bo to zdezelowane kurwy. Często pijane, zużyte jak szmaty, po czterdziestce wyglądaja na sześćdziesiątkę, tanie kurwy z pomarszczonymi twarzami, rozmytym makijażem i pretensjami do facetów, którzy boją się załapać jakiegoś syfa. Bywa, że ledwo wysiądzie z jednej kabiny, już idzie do następnej. A potem puka do twojej. Odmawiasz, bo wiesz, że zaciaprało ją dwóch, a może i więcej poprzednich. Robi wówczas minę jakbyś ją uderzył. Stare, śmierdzące, zużyte, brudne, pijane i zaćpane kurwy. Strasznie mi szkoda tych kobiet, naprawdę im współczuję, ale jednak trzymam się z daleka, bo mnie obrzydzenie bierze. Wolę rzadziej, ale jakąś młodą i świeżutką. Wydać więcej pieniędzy, ale móc sobie wybrać jakąś ładną. Rzadziej, ale przyjemniej. Przecież nie może sperma do głowy uderzyć. To bardzo niezdrowe. Dobra dziwka powinna być szanowana. To zawód, który ratuje psychikę spragnionego rżnięcia samotnika. Ponoć onaniści są bardziej psychicznie skrzywieni niż faceci korzystający z usług prostytutek. Nie wierzę księżom, zakonnikom, w ogóle – instytucji celibatu. To nie są eunuchy. Pewnie jeśli taki masochista zmusi się jednak do ascezy, ma nocne zmazy. Ja wolę iść na dziwki niż mieć polucje. Lubię młode, jędrne, tuż po osiemnastce. Jest w tym jakieś perwersyjne, przyjemne uczucie, że ta młoda i piękna dziewczyna poszła drogą samodestrukcji, pewnego uzależnienia od przyjemności, perwersyjnego uzależnienia. Być może ma chłopaka, który o tym nie wie. Albo wie, ale w zazdrości odczuwa skrzywioną formę podniecenia. Lubię bawić się z młodą, namiętną dziwką. O tak, pod Madrytem albo w Bilbao pójdę do burdelu.
Wychodzę z kabiny i staram się nie zwracać uwagi na wlepiających we mnie swoje gały pedałów, którzy przed chwilą lizali się i obejmowali pod sosną. Powietrze intensywnie pachnie żywicą i rozgrzanym igliwiem. Suche trawy i od bieli aż po ultramarynę rozpostarty błękit nieba. Wyciągam butlę i pod cysterną smażę ekspresowe placki ziemniaczane. Kawa i trzeba mi jeszcze prześledzić w cieniu niskich sosen i cyprysów dalszą część trasy. Coś cyka jak jakieś gigantyczne świerszcze. Okazuje się, że nie są to świerszcze, tylko zamieszkujące drzewa żaby. Nocą ciche, w ciągu dnia reagują na wzmożony ruch. Hiszpanki. Bardziej gorące od Francuzek, niekoniecznie w sensie estetycznym, ale erotyzmu, który z nich emanuje. W kontekście rozgrzanego powietrza robi to niesamowite wrażenie. Siedzę w cieniu. Przysiadła się do mojego stolika para Hiszpanów z pieskiem.
– Camione?
– Si, kamionero – odpowiadam.
– Uno?
– Si, uno kamionero. Scania. – Pokazuję palcem swoją ciężarówkę.
I tak zleciał dzień leniwie. Powietrze nad rozgrzanym asfaltem drży, przesiągnięte eteryczną wonią nadmorskiego igliwia, trochę piasku. Na obiad usmażyłem ryż z curry z sosie chińskim z grzybami, do tego kostki z kurczaka i kolejna kawa. Jutro trzeba wstać wcześnie rano, żeby wyrobić się przed świtem i podjechać do klienta już w Guadalajarze. Na kolację trzeba będzie zjeść coś ciężkiego i mocnego, bo na śniadanie zdążę tylko kawę przełknąć. No więc robię kolejny raz dziesięć parówek z musztardą i chlebem tostowym, pożyczonym od ukraińskiego kierowcy. I kawę. Jakiś pedał podchodzi pod kabinę od przodu i ściąga dżinsy. Wypina dupę w moją stronę, ukazując męskie stringi. Chociaż nie, bo zza nitki dyndają jaja i kutas. Ogląda się w moją stronę. Pokazuję mu środkowy palec i zasłaniam zasłonę. Niech spierdala. Zaryglowuję drzwi specjalnymi śrubami. Pora spać. Pobudka o czwartej trzydzieści. 
– Jak nie wstaniesz, to już nie wstaniesz, kolego. Zaśpisz. Dlatego jak dzwoni budzik, to trzeba wstać nieprzytomnie i trzasnąć się po twarzy. Ale wstać trzeba, bo inaczej to od razu zaśniesz aż do południa i się nie wyrobisz, wyjebią cię z firmy i tyle. 
– No tak to jest. A dokąd jedziesz, kolego?
– Ja do Paryża, jutro w Saragosie mam załadunek stali i do Paryża.
– A kabotaże robicie?
– Też, bo firma jest hiszpańska. Od mandarynek po stal, wszystko wozimy, nawet ziemniaki.
– Całą Europę robicie?
– Ba, Europę. Rosję i Kazachstan też się zdarzało. Ale bardziej lubię jeździć na wschód. To są inne klimaty, nie ma takiej spiny jak w Europie, nie da się nic pokombinować, bo cię od razu namierzają na satelicie i dzwonią skurwysyny.
– Ano tak to wygląda. Nic to, trzeba iść spać, bo jutro na Guadalajarę. No. Szerokości.
– Szerokości, kolego, cześć.
Pobudka w ciemnościach, ale dzień przychodzi szybko. Kawa. Odpalam. No i w drogę, na Pireneje. Po lewej stronie morze intensywnie błyszczy w świetle wschodzącego słońca. Ociepla się coraz bardziej, roślinność staje się wyraźnie uboższa. Wspinam się przez spalony fragment lasu pod górą Canigou przed Gironą. Niesamowita siła przetrwania – drzewa są zielone, mimo wciąż czarnej kory. Dotankowuję paliwo na tortudze i ruszam dalej przez jakieś nieznane mi góry. Nigdy nie potrafiłem określić, co to za góry. Pozostają bezimienne, ale nie są to Pireneje. Rozległe, preriowe, wysuszone wzgórza z zabarwionej czerwonym, żółtym i pomarańczowym iłem gliny i z wapieni, we znaki daje się zmęczenie, bo trzeba cały czas w skupieniu zwalniać, przyspieszać tak, żeby nie przekroczyć z rozpędu prędkości i redukować biegi pod górę. Portugalczycy zawsze wjeżdżają pod górę na światłach awaryjnych. Jest trochę serpentyn, więc ciecz wpływa negatywnie na stabilność zestawu. Trzeba mocno się koncentrować. Nie lubię tego. Takiego braku luzu. Właściwie to powinni zakazać ciężarówek. To jest igranie z granicami fizyki. Jeśli ktoś nie jest ich świadom, tym lepiej – będzie szybciej wykonywał zadania dla spedytora, a jeśli się wypierdoli, to i tak będzie to jego wina. Ludzie bardziej świadomi tego jakie prawa fizyki działają na kilkadziesiąt ton substancji żrącej, nie są w stanie psychicznie wcisnąć gazu do oporu. A i tak wciskają. Nie ma innego wyjścia. I gdzie ty Bartosz tak jedziesz? Gdzie zmierzasz w tym swoim życiu, taki pogubiony, w wiecznej obcości. W ciągłym, chłodnym uścisku niewiadomej i bezcelowej tułaczki. W tym natrętnym bezsensie i pustce jałowienia przez zmęczenie. Dlaczego aż tutaj doszedłeś, aż tak zagłębiłeś się w obcą sobie tkankę, zamiast pracowac gdzieś na taśmie w Cieszynie, pozostać tam, gdzie co wieczór mógłbyś wracać do swojego domu, do kobiety, jeśli byś ją miał? Co takiego wydarzyło się w twojej głowie, że wciąż się nie odnalazłeś, że od dzieciństwa nadal siebie szukasz, bez tchu, w ciągłym napięciu i zmęczeniu przemierzając czasoprzestrzeń obcą twojemu ciału, w obcym sobie ciele, pośród obcych, rozrywających, niedokończonych myśli? Dotarłem do Guadalajary. Jutro rano zrzutka kwasu. Kładę się do snu.  
Euro pięćdziesiąt kawa. Kafos americanos. Cztery euro osiemdziesiąt czerwone marlboro. Kombinezon, buty, hełm, szucbryle, rękawice. 
– Grawitacjon?
– Ne, ne. Uno kompresor.
– Maj kompresor, camionos kompresor, si?
– Si.
No więc podłączam kompresor od silnika do czoła cysterny i idę na górę podłączyć węża powietrza tuż przy deklu. Otwieram zawór powietrza i włączam kompresor, aby ciśnienie wzrosło do jednego bara dwie dziesiąte. Potem otwieram zawór denny i podchodzę do klapkowego. Wąż dobrze założony? Chyba tak, więc powoli otwieram klapkowy. Ciecz zaczyna płynąć wężem, ale ciśnienie spada, więc podkręcam obroty silnika na tempomacie, do siedmiuset. Teraz jest dobrze. Jest zresztą kilka metod załadunku i rozładunku. Czasem kompresor podłącza się do pomoy, czasem bezpośrednio do cysterny. Przy spuście grawitacyjnym dekle na górze należy odkręcić, również podczas odpompowywania zakładową pompą, a jak mają gaspende, to nie. Prosta robota, ale trzeba uważać. Jedna kropla fenolu może zabić. Trzeba założyć gumowego kondoma na siebie, z pełną maską gazową przykrytą pleksą, rękawicami po łokcie i osłonami na buty. A potem najczęściej jest odkażanie w parze wodnej, żeby w razie czego ani śladu po tym syfie nie było. Jeszcze tylko spojrzeć pod dekle, czy wszystko zeszło. Najpierw należy spuścić powietrze z cysterny, bo jak dekiel wypierdoli, to polecę z nim na kilka metrów albo mi twarz rozwali. Ok., wszystko zeszło. Można zrzucić kombinezon i jazda dalej. Na myjkę pod Bilbao, potem jak mi piszą w tym samym porcie załadunek glysantiny, na szczęście nie jest to adr, więc nie muszę tych tablic kręcić. Potem z Bilbao to jest E 62 do A 714, A 71, N 79, N 70  na Dijon, A 6 i A 36 na Besancon, potem na Mulhouse, gdzie się rozładowuję i A5 na myjkę w Mutterstadt u tego faszysty, co drze rano ryja na kierowców, że resztki makaronu pod podwoziami zostają. W ogóle to bywa, że ciężarówki cuchną. Ja nie szczam na opony, bo potem to strasznie wali na placu. Ciężarówki często cuchną szczyną. Place śmierdzą gnijącymi resztkami żarcia, czasem też gównem. No bo nie wszędzie jest zaplecze, a bywają place ogrodzone jak jakieś Auschwitz. No więc srają pod płot, a bywa, że jakiś najeb nawali pod własną naczepą. No to jedziemy. Port w Bilbao jest spory, stąd po zagrodzeniu drogi z powodu powstałego osuwiska skalnego, trudno było trafić do bramy rozładunkowej z nalewakami dla cystern. A co tam, przejadą obok po rondzie. Awaryjne i stop, muszę kogoś zapytać.
– Maestro, kłe ez la puerta 89? – Pokazuję numerek dozorcy przy bramie 47.
– Recta, la otra a la derecha, hacia delante, tercero izquierda.
– Rekta, otra dereha, haća delante, terczero izkwierda, si?
– Sí, señor.
– Gracjas senior! Gracjas!
– No hay problema, camino ancho!
Koniec języka za przewodnika. Z resztą Hiszpanie są bardzo pomocni. Nie tak dzicy jak Portugalczycy, ale to również ciepli ludzie. Dotarłem pod ladersztelę. Dekeln ofnen, nalewaki leją. Upał, powietrze drży, mewy wrzeszczą. Atlantyk spokojny, pod urwiskami plaże pełne wygrzewających się ludzi. Jadę jutro na północ, może uda się dotrzeć do rajchu już jutro, kto wie. Dziś kończy mi się tacho, muszę się gdzieś zatrzymać, choć pewnie będzie problem z miejscem w tym Bilbao. Ale przynajmniej na dziwkę pójdę jakąś młodą. Zostawiłem ciężarówkę na portowym parkingu z wyjściem w kierunku miasta. Trzeba było pokonać kilka wzgórz, ale co to dla mnie, górala. W muzeum Guggenheima już byłem, przechodziłem pod pająkiem, a blachy odbijały błękit nieba. Lubię sztukę współczesną, ale dziś wolę dziwkę. Jest tu jakaś dziwka? Jak zapytać o burdel w ogóle? Przechodnia będę pytał, gdzie jest burdel? Trochę głupio tak. Z resztą z hiszpańskiego potrafię tylko kierunki drogi. Nie wiem jak jest dziwka ani burdel. Czika? Seniorita? Dum-dum? No nie wiem, kurwa. A dupczyć się chce. Idę się najebać i spać. Nic dziś już nie wymyślę.
No to jazda. Na Maastricht A 61, A 73, A2, Na Liege, A 25, A 15 na Namur i Charleroi, A 7 i A 2 na Valenciennes, A 29 na Amiens, A 29 na Rouen, z ekstraktem do czyszczenia odpadów fenolowych z Basfa. Ogólnie to nie lubię basfa, nie lubię tam załadunków, bo wszystko takie skostniałe i sproceduralizowane. Poza tym ludzie są tam, jacy są. Różni. Są mili, ale większość, jakich spotkałem, to naziści. 
– Open dekiels, yes?
– Das ist Deutschland! Sie müssen Deutsch sprechen!
– Iś bin internacjonal elkawi szofier und iś szpreś english. Do you speak englisz?
– Nein! Das ist Deutschland!
– Jawohl, das ist kurwa dojczland! 
– Was?
– Nic, kurwa. Dekeln ofnen, ja?
– Ja! Schneller, schneller, ein bisschen.
Sznela, sznela, sznela, kurwa! Tylko kurwa to potraficie faszyści jebani. Sznela, kurwa, sznela. Warten sznela warten sznela warten sznela jak psy wytresowane z kijem kurwa w dupie. Faszyzlandia jebana. Szwabskie owczarki niemieckie zaszczekane. Sztaumachery pierdolone.
W Rouen rozładunek był miły, a Francuz – bardzo pomocny. Spotkałem tam również Hindusa, z którym porozmawiałem angielszczyzną o buddyźmie i kuchni indyjskiej oraz o Krakowie i Tatrach, gdzie wybierał się na wycieczkę. Na myjce oddalonej o jakąś godzinę drogi spotkałem Tadżyka, który w pełni, bez mojej ingerencji w przeciwieństwie do sztaumacherów, całkiem sam obsłużył cysternę, umył mi kabinę i koła.
– Spasibo, ochen khorosho sdelano. 
– Eto ne problema. My vsegda khoteli vodit’ gruzovik. Kak i voditeley, osobenno slavyanskikh brat’yev. 
– Eto ne khoroshaya rabota. Khotite torgovat? Ya khotel by rabotat vkholostuyu , chtoby byt doma kazhdyy den.
– Zdes’, vo Frantsii ne bylo doma. Eto ne moy dom. Moy dom Tadzhikistana. Vot tol’ko toska.
– Nu, ya tozhe skuchayu. Mesyats roboty, neskol’ko dney doma. Ya khotel by izmenit’ yego, yesli ya znal, chto. Kto u tebya na puti, na etot raz. Nichto tak teplo i udachu.
– Schastlivogo puti.
No to jadę na Veronę. Do Soresiny. Po parafinę. Przejeżdżam tunelem pod Frejusem. Staję 10 km przed Veroną na parkingu przy autostradzie. Warunki są tutaj spartańskie, ceny wysokie. Nie ma tutaj żadnego truckstopa z wyjściem do miasta, tylko plac pełny odpalonych agregatów na chłodniach, nie zasłonięty przed słońcem i cuchnący jak kloaka, bo dawno padający deszcz nie zmył całego tego syfu na asfalcie. Italia, ogólnie jest tu syf, śmieci, bałagan. Wczoraj miałem jeszcze jeden rozładunek i czuję ogólne zmęczenie, bo po przyjeździe na pauzę o 4:00 spałem do 8:00, a o 10:00 rozpocząłem odpompowywanie łatwopalnych cieczy w fabryce lakierów pod Lyonem, co wraz z przełączaniem pompy i węży do czterech zaworów spustowych, przepełnieniu głównego zbiornika zdawczego i konieczności oddania reszty cieczy do zbiorników 1000l na paletach zajęło prawie cały dzień. Praca kompresora około pięciu godzin. Norma spalania na pewno wzrosła. Potem miałem na trasie przepinkę z cysterny kontenerowej na zwyczajną, czterokomorówkę. Ciężarówka z cysterną to zestaw trudny do opanowania. Ruchy są wzdłużne, co zdecydowanie negatywnie wpływa na drogę hamowania, bo zmienne są przez to naciski osi. Prócz tego występują ruchy poprzeczne, co sprawia, że bardzo łatwo wypaść z zakrętu albo wyłożyć taki zestaw. No więc dotarłem do Soresiny. Mała miejscowość, ale przynajmniej można na zakładzie ściemnić, bo Włochom z reguły za bardzo się nie speszy. Nie musiałem nawet zakładać kombinezona. Trzeba kupić chleb, wodę mineralną i coś do chleba. I dwa gotowe budynie. Słoik nutelli i kilka czekolad. Dostałem od Włochów kawę. Nie potrafiliśmy porozumieć się inaczej niż w języku migowym. Przyszło nam to łatwo, więc w milczeniu, bez pośpiechu robiliśmy swoje. Potem wyjazd na Cholet, przejazd pod tunelem Mt. Blanc. Gigant widoczny był z serpentyny niestety już o Zachodzie słońca, intensywnie czerwony, więc niestety po wyjeździe z tunelu zapanowały już ciemności. Podgrzana do 80 stopni parafina jest na szczęście lżejsza od innych cieczy, więc cysterną nie kołysało tak bardzo, niemniej nocny zjazd 40 tonowcem ze skalnych półek graniczył z koszmarem. Nie lubię. Następnego dnia w Getyndze rozładowałem parafinę i udałem się na myjkę pod Nantes. Niestety wosk zastygł w rurach przewodów spustowych wylotów przelewowych kopert przy deklach, przez co conajmniej trzy godziny grzebałem pod podwoziem, stalowym prętem i gumowym młotem próbując przetkać wyloty. Potem załadunek w Exxonie i jazda wzdłuż Francji na odprawę celną w Bazylei. Zurich. Werona. Rzym. Neapol. Sztutgart. Frankfurt. Kopenhaga. Sztokholm. Oslo. Amsterdam. Beneluks. Bruksela. Paryż. Praga. Płock. Gdańsk. Ateny. Barcelona. Madryt. Gibraltar. Lizbona.
No i gdzie jesteś, Bartosz? Parking, 200 km od Le Havre. Autostrada z dala od zabudowań. I ten niespodziewany moment: Kompletna ciemność, gdzieś w dali tylko światełka i przygłuszone rozmowy kierowców ciężarówek. Najgłośniejsze były świerszcze. Spojrzałem w górę. Roziskrzyła się mleczna droga, księżyc schował się za lasem i tylko ciemna sylwetka ciężarówki widniała w tle miriadów gwiazd. Nie ma Bartosza. A może jest w tym wszystkim? Gdzie jesteś, Bartosz? Nie chcę… Nie chcę już dalej jeździć… Jestem tylko jeszcze bardziej kompletnie zagubiony, choć wciąż nie potrafię siebie odnaleźć. Jak ja mogłem wpaść na taki pomysł? Przecież jestem całkowicie zagubiony. Czy zagubiony człowiek może sobie pozwolić na sprzyjanie dalszemu zagubieniu? Jesteśmy – my kierowcy – psami. Nadzy i bezsilni, z podkulonymi ogonami przemierzamy życie, obsikując rewir w obawie przed jego utratą – przed zatratą siebie. Nikt, kto idzie prężnie naprzód, nie jest psem szczerym. Psy zawsze czają się z podkulonymi ogonami, a jeśli szczekają – to ze strachu. Nie chcę być kierowcą ciężarówki. Chcę się skulić i zasnąć. Odnaleźć siebie we śnie. A może przebudzić się z tego snu? Zasnąłem, ale wierciłem się intensywnie. Jakieś sny, dziwne wizje.
Otworzyłem usta w bezsilnym krzyku, aby naryczeć na bozię. Drewniana twarz, coraz bardziej wyblakła i popękana, zarazem wiecznie istniejąca w moim życiu. Kawałek drewna. Bozia. Nigdy wszechpotężna i obecna, raczej umarła bądź zaśnięta w zmęczeniu. Jak to tak, że niby ten kawałek drewna miałby zniknąć, wrzucony przeze mnie w ogień? Sacrum nie jest żadną zniewalającą mocą. Sacrum to właśnie ten kawałek drewna, który, choć niezmienny, zmieniał się przez całe życie. Odbierał wszystkie rozpacze i niemoce. Wszelkie zniewagi odbierał i zwątpienia. Bywał przeklinany, nieraz opluty. Przesycony całym złem, które przelał nań człowiek. Jakby już pociemniały i choć nieruchomy, to z twarzą zmienną, za każdym razem patrzącą nieruchomo w sposób odmienny. Bozia. Mały bóg, który, choć niezauważalny, zawsze obecny, przemykający w życiu i przez życie. Bozia, nad którą pochylamy się z litości i z sentymentu. I co to niby za Bóg? Nieobecny w swej potędze, lecz potężny w swej obecności zdanej na naszą łaskę. Zdany na ludzką litość i bezsilny. Oczekujący podniesienia i miłości. Bozia, na którą człowiek przelewa swoje frustracje. Kawałek drewna, na który psy szczekają, czasem obsikują. Czy byłoby to bałwochwalstwo, czcić taką bozię? A może w bozi jest on, Duch Lasu? Czy bozia to Duch Lasu, a on – czy to Bóg, czy szatan?   
Nie wiem, czy kocham starocerkiewne chóry oraz prawosławne ikony, a  zwłaszcza Anastasis, dlatego, że wybawiają mnie ze stanu nieobecności, czy może tylko z powodów estetycznych. Pod ich wpływem najmniej mnie nie ma. Wówczas są czymś dla mnie boskim, ponieważ wybawiającym z braku. A może nie myślę wtedy, że mnie nie ma? Wówczas pozostają diabelską sztuczką. Mój Boże? Mój szatanie? Uwielbiam słuchać muzyki Arvo Parta, fińskiego kompozytora zafascynowanego ortodoksyjną mistyką. Lubię też literaturę skandynawską, zwłaszcza Para Lagerkvista. Jest surowa i wyniosła. W ich wielkiej sztuce tkwi odwieczna dwoistość, niczym na Weselu w Kanie w obrazie Hieronima Boscha. Kielich Pański wypełniony jest jakby diabelską trucizną, przez której spożywanie od wczesnego dzieciństwa mam zawiasy. Nie ma mnie, ponieważ spożywam z Kielicha Pańskiego i kielicha demonów – a jak wiadomo, nie jest to możliwe. Jestem więc tym, co niemożliwe. Niemożliwy jestem. Nie ma mnie. To wszystko tworzy taką epicką mozaikę, gdzie nie musi mnie być, ale kiedy przepływając bywam, wszystko dotyka mnie ze zwielokrotnioną intensywnością. Patrzę wówczas na siebie z zewnątrz. Szybuję nad miastami, ponad ludźmi. Ogarniam ich technikę. Wszystkie kominy i maszyny. Place budowy i dźwigi, taśmociągi. Drogi, tunele, samochody i koleje. Utleniającą się, rdzewiejącą stal. Materię błagająca o odpoczynek od zmęczenia ciągłą nieprzytomnością. Wnikam w życie mechanizmów. Widzę dwoistość ich jestestwa: umierającą od narodzin bytowość i przelewającą się w inny wymiar ich funkcyjność, relacyjność. Widzę jak one powstają i jak działają. Zużywanie się narzędzi to oddawanie ich duszy w stan materii, którą przetworzyły, a głębiej – w stan przetworzonej materii, która również ulegnie zużyciu i tak dalej. Narzędzia wytwarzają narzędzia. Człowiek to też w jakimś stopniu narzędzie. Zużywa się, przekazując siebie zużywającym się rzeczom, które wytworzył. Buddyści nazywają to karmą. Materia upada sama w sobie, ale jej ruch podnosi siebie ustawicznie do wyższych jeszcze, w końcu najwyższych wymiarów. A w końcu najniższych, bo wszystko, choć gęstnieje, wkrótce upada. Dochodzi do rozszczepienia atomów. Materia sama w sobie jest nieobecnością, ponieważ jest nieobecna. Nie ma materii, są tylko media, narzędzia, które się utleniają i rdzewieją, aby przeistoczyć się w kolejny pozór bytowości. I dochodzi do kompletnego odwrócenia rzeczywistości, tak dokładnie jak pragnął Platon. Świat rzeczy staje się cieniem tego, co uchodzi w nim za cień, a w istocie jest realnością: Cieniem tego, czego właściwie nie ma, ponieważ wciąż ulatuje, przeistacza się, przeformowuje. Jest to, czego "nie ma". Widzę strapionego człowieka pośród własnych narzędzi. Oraz utrapione narzędzia pośród umęczonej przyrody. Materia w całości upada, zużywa się. Z-żywa się ze sobą jakby to Heidegger określił. Im bardziej buty Van Gogha są z-żyte z nogą chłopa, tym bardziej są z-użyte. Ten świat jest śmiercią. Narodziny oznaczają dla dziecka z-żywanie się, w-żywanie się. Zużywanie się. Wszystko, co rozkwita, już w tym samym momencie umiera. Kondycja człowieka i jego coraz bardziej złożonych i zmęczonych w tym złożeniu narzędzi – upada. Upada przyroda. Świat leci w dół tak jak leciał w dół Lucyfer. Lecę więc z diabłem albo może z Bogiem nad miastami, z bozią lecę nad sobą wysoko. Czasem do siebie powracam. Lecę ze wszystkimi jak diabeł w dół. Z krzykiem – choć zdawałoby się, że pośród ludzkich pocieszeń z krzykiem tłumionym. Słyszę jednak ten krzyk bardzo wyraźnie. Wszystko leci w dół. Upadamy, lecimy w dół, wiatr łopocze i rozmywa nam horyzont, zniekształca twarze. Łopot wiatru jak jazgot maszyn. Furgot plandeki ciężarówki i huczenie wibrującej cicho stali cysterny, wycie zębatek i piast, szum opon i śpiew asfaltu, każdy cykl pracy tłoków, każde uderzenie młota w fabryce. Każdy dźwięk klucza na nakrętce, uderzenie stali o stal. Zęby piły wcinającej się w pachnące drzewo. Piła pokrywa się sadzą spalin, olejem, plastik obudowy pęka, tłok niewielkiego silniczka bardzo szybko się zużywa. Narzędzia są jak czara, która wypełnia się goryczą śmierci, przepływem energii. Narzędzia są śmiertelne od momentu ich opuszczenia przez fabryki. Są nieobecne w swojej stałości – mogą tylko zmartwychwstawać, przepływając gdzieś indziej, w inny świat. A może to jest tak, że te umierające rzeczy już zmartwychwstają, właśnie wtedy, kiedy umierają? 
Wiatr we włosach, zapach Słońca i wolności: Również są upadkiem. Życie to suma szeptów, słabiutkich ludzkich pragnień i nadziei, które od początku do końca upadają. Nigdy, nikt z nas nie jest tym, kim chce być, nie jest tym, kogo pragnie. Nigdy nie jesteśmy w parze z tymi, kogo pragniemy. Każdy człowiek, którego kochamy, nie jest tym, kogo chcieliśmy pokochać, ponieważ miłość tylko po części opiera się na afirmacji. Druga część to wybaczenie. Nigdy nie będzie miłości, jeśli nie wybaczymy człowiekowi, którego kochamy, że również afirmacja upada. Że człowiek upada, gnuśnieje, infantylnieje na starość. Dusza może i jest nieśmiertelna, ale jej wpływy tutaj na ziemi są coraz słabsze. Dusza nie infantylnieje, ale wydaje się infantylnieć, ponieważ opuszcza powoli swoją władzę na zmysłami, nad psychiką. Człowiek staje się coraz głupszy, słabszy. Ciało gnie się w dół, twarz tępieje, wzrok staje się zinfantylniały. Biorąc kobietę za żonę, mężczyzna powinien uwzględnić to, że ona będzie coraz głupsza, coraz brzydsza i coraz bardziej zaniedbana. Kobieta powinna pomyśleć o tym, że ten, który zdobył jej serce, zacznie się garbić i mówić coraz większe bzdury, a zęby i tak mu koniec końców wypadną, zostanie corega tabs i codzienne stękanie. Życie wyliniałego koguta ze starą kwoką. Każdy o sobie, wybierając drugą połowę, powinien pomyśleć tak, jakby widział siebie takiego, jakim nie chciałby siebie  widzieć w jej oczach. Bo tak właśnie będzie. Dojdzie do tego, czego nie chcemy i jest to nieuchronne. Życie – jest tym wszystkim, czego nie chcemy, nawet w tym, czego chceliśmy. Wszędzie pojawia się to, czego nie chcemy. Im większą uwagę przywiązujemy do innego wymiaru, a mniejszą do wymiaru namacalnego, z tym mniejszą porażką zakończymy żywot. Z tym mniejszą porażką – bo do zwycięstwa, do uobecnienia, nie dojdzie nigdy.
Czarna sylwetka ciężarówki z cysterną niewyraźnie odcina się od rozgwieżdżonego intensywnie, głębokogranatowego nieba. Jestem tu i teraz, choć tak naprawdę nie ma mnie tutaj. Jestem cały tęsknotą, zagubieniem. Tak jakbym będąc tutaj, na tym świecie, nie mógł już żyć. Nikt i nic nie jest tak jak chcemy. Nigdy żaden samochód nie jest tym, który sobie wyobrażaliśmy. Ekspres do kawy, który sobie kupiliśmy, marząc o nim z reklam i zaparzając sobie wreszcie dla podłechtania prestiżu ego pierwsze, rytualne espresso, w jakimś stopniu zawsze rozczarowuje. Nowy super samochód też zawsze rozczarowuje. Nawet jeśli cmokamy i achamy, przed sąsiadami i współuczestnikami naszej próżnej biesiady radując się niczym szczerbaty z sucharów, potem przychodzi nam stanąć sam na sam przed lustrem. "Nie, to nie to" – myślimy. "Miało być idealnie, Nie jest idealnie, to nie zmieniło nic, jest nadal tak samo". Nie zatrzymaliśmy tego momentu, kiedy marzyliśmy. Kiedy marzenie realizuje się, na moment wydaje się, że ów statek pnący się na szczyt fali, już tak zostanie. A jednak dokładnie w tym samym momencie, kiedy żołądek czuje ulgę po pozornym zatrzymaniu się na grzbiecie oceanu, jego treść podchodzi pod gardło. Spadamy w dół. Ogarniają nas mdłości. A tych, którzy pragnęli zdobyć tożsamość, stać się, uobecnić się w przytomności, ogarnia rozpacz. Nie nie jest takie. Nic nie jest w ogóle. Nic. Technika nigdy nie jest precyzyjna i doskonała, a ułomna nauka nigdy w swej pysze nie zastąpi innego wymiaru. Wszystko jest dobre, ale nigdy nie jest doskonałe. Ten ostatni atrybut dotyczy wyłącznie tego, co nigdy nie zmieni swej treści, ponieważ przyjmuje również własną niedoskonałość – przekształca tylko swoję formę, aby adekwatnie do zmieniających się czasów dotrzeć do jak największej ilości ludzi. Nawet atomy i kwarki są kulfoniaste i niezgrabne, a nanometrowe mikroszczeliny są siermiężnym, lichym osiągnieciem ludzkiego błądzenia po omacku. Wszystko upada, upadamy, żyjemy w trujących oparach własnych oddechów, dusząc się we własnej krótkowzroczności, pomroczności… Każdy krzyk techniki jest delikatnym szeptem ludzkiego dramatu, a wielkie dzieło architektury jest takowym tylko przez to, że w częściowej afirmacji, a w częściowej tak naprawdę litości podtrzymujemy miłość do lichej, człowieczej kultury, smutnej i właśnie w tym smutku, a nie glorii wzruszającej sztuki, tego pozbawionego majestatu malarstwa wielkich mistrzów, do których czujemy sympatię, a nie jakiś mitologiczny respekt. Zagubieni pośród słabej cywilizacji, nieudanej demokracji, niedojrzałej psychiki mędrców, którzy okazują się głupcami. Wspaniałe i niezrozumiałe przez lichą psychikę śmiertelnika maszyny umierają, są miażdżone w naporze przyrody – coraz słabszej, też umierającej. Pompeje. Wszystko przysypuje popiół. Cała ta codzienna lichość, zwierzęca bezsilność i spazmatyczność siląca się na udawanie, że jakoby conditio humana bardziej była odległa od robaka niż człowiek od gwiazd, zastyga w bezruchu. Umiera, odchodzi licha kobieta podająca zmęczonemu mężczyźnie biedny obiad. Przechodzi do wieczności ta codzienność, kiedy spoglądam na swoją lichą postać w lustrze. Dlaczego jestem taki, a nie inny? Czy czuję do siebie sympatię? Do tego żałosnego bubla człowieka, który nigdy nie pojawił się w swojej tożsamości? Nie mogę patrzeć już na tą nijaką twarz, na te zakola i beznadziejny kształt czaszki. Ile mam jeszcze ćwiczyć, aby zmienić kształ ciałą, którego absolutnie nie cierpię? Ciągle ta sama twarz i nigdy nie pasujące do końca ubrania. Zawsze rozpadające się buty – choćby najwspanialsze były, to jednak nigdy nie przestaną reprezentować biedy jak buty Van Gogha – choćby na cesarskiej stopie spoczywały, już zawsze wszystkie buty świata będą się niszczyć i nasączać smrodem brudnych chodników.  
Zastygam więc w bezruchu, ponieważ pył z wulkanu przykrywa mnie całkowicie. Jak to? To już nie będzie tego byle czego, tego niczego już nie będzie? Tych szeptów, zniechęceń i całej tej głupoty nadziei na bycie kimś lub przynajmniej wreszcie czymś? Nie zjem już jabłka, kukurydzy, makaronu nie zjem? Czy nie będę już mógł upadać, nie cierpieć siebie i międzyludzkich relacji? Nigdy już nie będę śmierdział? Ciało jej starzeje się, opada, jej twarz nie jest już tak radosna jak kiedyś, jej radości bywają coraz bardziej w tej smutnej rozpaczy upadku życia smutne same w sobie, a on ma coraz bardziej zmęczoną twarz i zapadłą klatkę piersiową, choć gra w tenisa. Całe rodziny nie są tymi ludźmi, w których widziano nadzieję na bohaterów własnego losu, a wszyscy przyjaciele to przeciętni, powtarzalni, ograniczeni, często nudni ludzie. Autorytety po ich poznaniu przestają być autorytetami – odczuwamy respekt wobec ich dorobku, ale jakże lichymi okazują się, mało heroicznymi i głupszymi wręcz w wielu innych życiowych sprawach. Słabe jest to życie, niedoskonałe, zawsze koślawe. Kobiety już po krótkim czasie znajomości ukazują odmienne wymiary twarzy i charakteru, które sprawiają, że tracimy nimi zainteresowanie. Każdy mężczyzna w krótkim czasie ukazuje słabość, gnuśność, beznadzieję. Bohater jest tworem sztucznym, autorytet – mistyfikacją. Dzieło techniki jest liche, nauka – głupiutka. Sztuka jest żałosna, literatura bełkotliwa i kiczowata. Filozofia jest głupia, tych nadmuchanych tekstów udających intelektualistów bufonów po prostu nie da się czytać. Jesteśmy bardzo słabi. Mamy wystraszone oczy, a nasze mózgi nie funkcjonują sprawnie. Boimy się życia. Lękamy się śmierci. Drżymy, mamy ściśnięte gardła. Nie ma takiego dnia, w którym serce nie odczuwałoby smutku. Płaczemy, nawet, jeśli to ukrywamy. Żadnego dzieła nie doprowadzamy do końca, do ostateczności, ponieważ nie mamy sił. Nie jest możliwe dopięcie wszystkiego na ostatni guzik. Nasze ręce są zawsze słabe, dłonie niewystarczające. Wszyscy jesteśmy biedni, nawet najbardziej bogaty człowiek jest żebrakiem żyjącym pośród fasad szczęścia, iluzji, która nie naprawi świata. Małe, drżące jak galaretka, o intelektach przypominających czerw uczepioną padliny, psujące się od urodzenia, przerażone robaczki na mikroskopijnej kulce lecącej w kuriozalnie wielkiej, kosmicznej przestrzeni – pięknej, porywającej? Pewnie tutaj powstał by kolejny mit, dzięki któremu moglibyśmy pokochać Kosmos, oddać mu cześć. Nie, kosmos nie jest wielki. Jest malutki, można go pewnie zmieścić w jakiejś piłce tenisowej, a może i w główce szpilki, kto to wie. Taka kupka gnoju ten Wszechświat. Jest ciasno, duszno, a przestrzeń to iluzja pustki. Ogólnie rzecz biorąc niech szlag trafi wszystkie nasze wyobrażenia, życzeniowe pragnienia ogromu, tożsamości, wszelkie zaczarowane światy. Jesteśmy robaczkami w robaczywym świecie. 
Poznałeś się na świecie, Bartosz. To nie ty jesteś całe życie nieprzytomny. Taka jest konstrukcja całego bytu. Wszystko jest równią pochyłą w dół, rządzi prawo entropii. Taki to banał, a ty całe życie walczyłeś o siebie. Nie ma ciebie. Jesteś jedną z wielu możliwych projekcji praw przyrody, praw przemijania. Jeśli więc czułeś chwilkę obecności w dzieciństwie, ona kaskadowo spłynęła w dół, aż do całkowitego zaśnięcia. I tak właśnie będziesz utleniał się, neurony w twoim mózgu będą się przepalały jak włókna żarówek, a twoje myśli będą wygasać. Im wyżej zajdziesz, tym większy będzie ci ciężar. Można żyć nijak – w błogostanie zobojętnienia chełpiąc się pijanym zgnuśnieniem i bez powodu utyskując na nieznośną lekkość bytu. To tchórzostwo. Można też osiągnąć szczyty i bardzo przy tym cierpieć; za wielkim szczęściem snują się cienie, w które spogląda zmęczona, lecz coraz bardziej czujna przytomność. Nie ma żadnego przebudzenia, które nadciąga ze wschodu. Oświecenie to mrzonka chwiejnych pałaców na tafli lodu. Półprzytomni są wszyscy nauczyciele szczęścia i blade pojęciowe wytrychy myślicieli podsuwających pod usta święte graale. Zbutwiałe są już od dawna raje i wypaczone filozofie. Bogowie to niepełne mary, a buddowie – niczym tautologie, które rozwiązują problemy przez banalną konwersję logiczną ich formuł w zdaniu. Bóg Ojciec, nawet jeśli słyszy, na nas zrzuca winę, że my jego nie słyszymy. Zostaje albo-albo: Martwe ciepło łona, z którego nie chce się wyjść – och, nikomu się nie chce – albo brutalna chłosta. Nie daje ona żadnego wyższego stopnia wtajemniczenia, a jedynie zgodę na umieranie. W pierwszym wypadku mamy do czynienia z uśmiechniętym lekko, lecz wciąż nieszczęśliwym trupem. W drugim przypadku – z umierającym, którego twarz, choć ogorzała i naznaczona piętnem, w rozpaczy wyraża najbardziej szydercze szczęście, najbardziej gorzkie zwycięstwo. Czyżby zwycięstwo? Jakie jest zwycięstwo? To zewnętrzne stanowi trupi blichtr dla innych trupów. Dla umierającego zwycięstwo jest wyłącznie wenętrzne, tak jak dla osamotnionego Syzyfa, który uśmiechnał się idiotycznie w kierunku absurdu. Dla umierającego zwycięstwo jest równie idiotyczne – w kompletnej samotności, nie docierające do nikogo, osobiste, jałowe i skazane na śmierć.
Łup!
Maska samochodu zasłoniła szybę, nie, szyba znikła. Cisza. Tataaaaaaaaa!!! – Krzyknęła Zosia. 
– Jak ty jeździsz, kurwaaa! – Tata wybiegł przed jakiś zgnieciony samochód. – Jak kurwaaa!!!
Lecz ręka, do której krzyczał, bezwładnie zwisała.
– Tataaaaaaaaaa! – Wybiegłem z samochodu i zacząłem bosymi stopami kopać w rozerwane blachy czerwonego samochodu, nie widząc przez łzy praktycznie nic. Ale widziałem, że na mokrej ulicy leżało szkło i elementy silnika. Uszczelki. Kawałki plastiku i blachy. Tata chwycił mnie za głowę i zasłonił oczy. – Co się stałooo! Co się stałooo! Podbiegł do mnie kolarz z białą chustką w zieloną kratkę i przyłożył mi ją do głowy. Tata zaniósł mnie do łazienki w jakimś barze. Krew zabryzgała umywalkę. 
– No już, już. Trzymaj. Nic ci nie będzie. Pan mu przytrzyma, zostań tu Bartosz. Zosia! 
I to wszystko pokrywa pył z wulkanu, wszystko odchodzi do wieczności. Jak to? Zostaną uciszone nawet szepty, zastygną w ciszy jako puste formy po tym minionym życiu? Wieczne, puste formy? Zastyga w bezruchu ojciec jedzący kotleta, mamy drewniana łyżka i mama, wszyscy łącznie z kotletem na tej patelni i psem i kotem patrzącymi na kotleta zastygają w bezruchu, jak wieczna klisza po egzystencji, która znika. Nie ma już tych lichych szeptów. Niczego nie ma. Rozbłyskuje światło z zagęszczonej materii, tak zbitej, że aż w jedynym możliwym jej ruchu rozsczepiającej się. Niedziela, cała rodzina zjechała się na wspólny obiad.
Błysk na horyzoncie rozświetlił kuchnię. Mama przestała na chwilę mieszać pure ziemniaczane i przewracać skwierczące na patelni kotlety. 
– Teraz to już zostaw… Nie mieszaj już, nie trzeba. – Ojciec machnął ręką. – To już jest koniec.
– Jak to koniec, a może jednak to tylko tam, na horyzoncie? – Mama dalej mieszała drewnianą chochlą, z rozjaśniałą twarzą.
– No nie wiem – odparłem, patrząc na rozbłysk – to chyba bomba atomowa.
– Jak to bomba, jak to?! – Krzyknęła w panice młodsza siostra. – Jak to bomba?! 
Pies zaczął skamleć głośno w odpowiedzi innym okolicznym psom, po czym piszcząc cicho wbiegł pod stół i zamilkł. Jego białe futro intensywnie pojaśniało. Koty miałknęły i oba uciekły gdzieś w najdalszy kąt domu. Głucha cisza poprzedzająca narastający zza horyzontu huk uwypukliła tylko  skwierczenie kotletów, a ich coniedzielny, rytualny wręcz zapach był ostatnim, który uniósł się nad Pompejami. 
 
 
http://www.youtube.com/watch?v=GisWU-Jmm60
     
 
 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code