Medytacje szarodzienne o tym, czy Bóg sam się prosił o zło na świecie

Zainspirowana dyskusją Jana z L. i Jadzi  chcę się odnieść do dość popularnej kwestii dotyczącej oceniania, w imię kogo lub czego ludzie czynią zło lub dobro. I do zdań typu: „Bóg jest sadystą skoro pozwala ludziom na czynienie zła, niech wreszcie coś zrobi”.

Rozpoznanie dobra i zła jest dostępne zarówno wierzącym jak i niewierzącym, o ile kierują się sumieniem. Już starożytni mistrzowie filozofii zauważali, że człowiek ma w sobie naturalny kompas moralny. Nawet jeśli zaburzają go ludzkie nieuporządkowane namiętności, można dość precyzyjnie za pomocą rozumu dotrzeć do prawdy na temat natury dobra i zła. Wystarczy poczytać Arystotelesa czy Sokratesa.

Dawno już przestałam oskarżać Boga o wszelkie złe decyzje ludzkości. Pomogła mi w tym filozofia właśnie, ale też obserwacja ludzi na różnych poziomach ich istnienia, wychowania czy edukacji (od dziecka po staruszka). I praktyka wiary, życia sakramentami, których moc jest niezwykła.

Ludzie są nieustannie zwodzeni (jak Adam i Ewa w raju tuż pod nosem Boga, o ile Bóg ma nos). Ludzie nieustannie muszą dokonywać wyboru, inaczej byliby marionetkami w rękach Stwórcy (o ile Stwórca ma ręce). Ludzie wciąż stoją w obliczu węża, który kłamie (o ile szatan w ogóle ma oblicze).

Historia Adama i Ewy nie jest opowiadaniem o fakcie istnienia pary ludzkiej w pięknym ogrodzie. Należy o tym pamiętać, że to symboliczny zapis sytuacji moralnej ludzkości, opis pewnej rzeczywistości egzystencjalnej. Historia upadku pierwszych ludzi to rodzaj mitu świętego, czyli historii prawdziwej w takim sensie, iż uświadamiać ma i tłumaczyć prawdy moralne, uzasadniać fundamentalne kwestie i podstawy etyki. Nie jest bajką dla niegrzecznych dzieci, ale narracją wytyczającą kierunek określonego światopoglądu.

Biblijny opis upadku ludzi jest podyktowaniem prostego wzoru, schematu postępowania, tyle że to nie recepta na szczęście, a raczej na nieszczęście.

Zobaczmy, że to nie jest historia z dobrym zakończeniem. Ona się nie tak naprawdę nie kończy, tylko opisuje początek. A mianowicie: okoliczności wyrzucenie ludzi z krainy szczęśliwości. Owszem z obietnicą od samego Boga p.t. czekajcie na zbawiciela. Ale jednak dopóki ten nie nadejdzie, ludzie mają cierpieć, męczyć się, być skazani na tułaczkę i poczucie winy, czy też odczucie klątwy, która spada na wszystkich (vide pojęcie grzechu pierworodnego czyli wszyscy jesteśmy w pewnym stopniu od poczęcia niepełnosprawni duchowo).

Ta historia ma nam uzmysłowić ograniczenia ludzkiej natury i wszechmoc Boga. Pokazuje, czym kończy się  nieposłuszeństwo moralne czyli wybieranie „dóbr” poza prawem Boga. Ale…

Kiedy tak zwyczajnie logicznie i po ludzki przyjrzeć się tej historii, to w sercu rodzi się najpierw sprzeciw: nie musiało tak być, kto w ogóle wpuścił węża do raju? A potem zdumienie: jak Bóg mógł do tego dopuścić, przecież wiedział, że tak będzie. Niektórzy z nas jeszcze na marginesie tej myśli mają dodatek w postaci pytania: wiedział? A może szatan Go zwyczajnie wyrolował?

Wielu teologów tłumaczyło to na wiele sposobów. Podejrzewam, że większość z nas zna te wyjaśnienia. Ale mimo to po każdorazowym zmierzeniu się z tą historią, powracają te same uczucia i to samo wrażenie. Że być może Bóg mógł to jakoś inaczej rozwiązać, i to już w raju. I może historia ludzkości mogła się obyć  bez tego niepoliczonego tłumu niewdzięczników i ludzi upadających coraz niżej, i głębiej w piekło nikczemności. Może historia zbawienia mogła się odbyć bez krzyża, bez zamęczania Chrystusa w tak okrutny i absurdalny sposób.

Może i mogła. Ale może też warto zostawić to pytanie i zadać inne.

Dlaczego Bóg mimo wszystko z nas nie zrezygnował. Dlaczego – wiedząc, że ludzie upadną – i nawet po spełnieniu misji Chrystusa upadać będą – nadal w nas inwestuje?

Mnie osobiście to najbardziej nurtuje.

Nie uważam się za wybitnego teologa, daleko mi do szczytów i mistrzostwa w tej dziedzinie. Wybrałam taki los i taką profesję z powodu głębokiego przeświadczenia, że celem mojego życia jest odnalezienia drogi do krainy, z której Bóg wyprowadził cały ten zgiełk.

Moim najważniejszym pytaniem dotyczącym świata i życia jest pytanie o Boga, wszystko co jest odpowiedzią na to pytanie, jest moim drogowskazem. Niestety wiem już z doświadczenia, że niektóre z tych kierunkowskazów są fałszywe i błędne. Niektóre potrafię zdemaskować i zrozumieć, uzasadnić logicznie zasadę błędów, innych nie potrafię, przeczuwam, wierzę, czy jak to nazwać nie wiem, że po prostu nie tędy droga.

Skąd to wiem, jak to rozpoznaję?

To kwestia nie tylko wiedzy, oczytania, doświadczenia intelektualnego. Ale przede wszystkim życia duchowego, reguł rządzących tą sferą życia człowieka. I kontaktu z Bogiem. Niewierzący ludzie pukają się w czoło na wieść o takich argumentach. Ale ja nie mam innych.

Nie raz tłumacząc coś uczniom w szkole złapałam się na tym, że to co mówię jest komentarzem do czegoś nieogarnionego ludzkim umysłem, marginesem prawdy przekraczającej wszelkie pojęcie. Jest jak próba zmierzenia szerokości i głębokości przestrzenie kosmicznej jedną krótką linijką, jak próba opisania wszechświata w jednej książce. Człowiek ma do dyspozycji jedynie przypuszczenia, hipotezy, domysły. Jeśli zbuduje swój światopogląd na błędnej hipotezie, to co wtedy?

Jak można zrozumieć Boga jako stworzenie? Jak można uwierzyć w Jego istnienie, kiedy nie wierzy się w dobro istniejące w samym człowieku i patrząc na zło tego świata załamuje się ręce? Jak można zaufać Bogu, jeżeli wokół nas tyle jest cierpienia i bólu? Mnie też czasem ogarnia panika, lęk, poczucie przytłoczenia ogromem niewiadomych w egzystencjalnych równaniach. Najgorzej jest z poradzeniem sobie z potęgą bezsensu (pozornego oczywiście) dążenia wycinka wieczności jakim jest ludzkie życie, do zawiązania kokardki ze swoim imieniem na nieskończoności, w której żyje Bóg. To dość prosta droga do agnostycyzmu i do ateizmu… Prawie mi się to kiedyś zdarzyło.

Na szczęście pojęłam, że nie o zrozumienie tu powinno chodzić, ale o decyzję – jaką postawę wiary ja chcę podjąć, aby opowiedzieć się za prawdą.

Obejrzałam niedawno film „Cristiada”. Powaliło mnie w tym filmie jedno: pokazano tam zdecydowanych chrześcijan, ale nie podzielonych na dobrych i złych. Ludzie maszerujący z flagami z namalowaną Matką Bożą z Guadelupe, zabijali bez litości żołnierzy plądrujących kościoły i strzelających do księży i rodzin skupionych na modlitwie w kościele. Inni z flagami krzyczący hasła wolnościowe byli wtrącani do więzień i zmuszani do wyrzeczenia się wiary, również torturami. Niektórzy się wyrzekli, niektórzy nie.

Pokazano też ludzi, którzy jako wierzący chowali się, nie zajmowali stanowiska, nie podejmowali żadnego ryzyka, przeczekując trudne czasy. Pokazano w tym filmie ludzi do szpiku zepsutych, którzy w najgorszych czynach swego życia odnaleźli drogę do wiary i przebaczenia. Pokazano też dzieci, które mężnie potrafiły znosić absurdalne sytuacje ideologiczne, które potrafiły znosić tortury z imieniem Chrystusa na ustach, i umrzeć za wiarę. I kobiety, które bały się albo były odważne.

Zapadł mi też w pamięć obraz walczącego księdza – obwieszonego amunicją, który ramię w ramię z ateistą, generałem i weteranem wojennym wierzącym tylko w wolność, sieje popłoch i zniszczenie w szeregach przeciwników Kościoła. Zdążyli się nawzajem sobie (i Bogu) wyspowiadać przed śmiercią. Niezwykła scena.

Są różne oblicza chrześcijaństwa. Czy dobre było o co zrobili Cristeros w obronie wiary i wolności religijnej w swoim kraju? Czy dobre było to co robili politycy na czele z Callesem, wierząc że działają dla dobra państwa? Co było złem w tej wojnie? Co jest dobrem w każdej wojnie, w której udział biorą chrześcijanie?

Gdyby w Polsce nastały czasy, kiedy za wejście do kościoła na nabożeństwo groziłoby więzienie lub śmierć, czy dobre byłoby sprzeciwiać się temu czy nie? Czy gdyby zabijano w Polsce duchownych i wierzących, czy dobre byłoby opieranie się tej sytuacji w sposób bardzo zdecydowany? Do granic miłości bliźniego, a nawet poza nią?

Trudne pytanie. Ja nie znam odpowiedzi. Mam nadzieję, że nie będę musiała podejmować takich decyzji.

Kiedy nęka mnie ból i cierpienie świata, a świadomość ta przeszkadza mi w zaufaniu Bogu, myślę sobie o ludziach takich jak Matka Teresa z Kalkuty czy Mahatma Gandhi (nie był chrześcijaninem, ale wiele jego postaw i gestów na rzecz dialogu i pokoju jest według mnie godnych naśladowania dla uczniów Chrystusa). Ale chyba też czasem zacznę myśleć o cristeros, którzy powrócili do utraconego raju z bronią i z krwią na rękach.

Chrystus daje moc pokonania ogromu miażdżącego duszę bólu. Racjonalnie tego się nie da pokonać, nie ma takiej możliwości. Aby „zrozumieć” jak przemieniać podejście do tej kwestii, warto zaryzykować i uwierzyć Bogu. Zdać się na Niego. To nie jest proste, ale jest możliwe.

I wtedy trzeba podjąć decyzję. Nawet jak się nigdy nie zrozumie, o co tak naprawdę Bogu chodzi.

 CISZA JAK TA

 

Komentarz

  1. eskulap

     Pani Jolanto, tematy,

     Pani Jolanto,

     
    tematy, które Pani poruszyła czyli:
     
    – "skąd i czym jest zło na świecie?"
     
    – "jak znieść ból i cierpienie i czy można nadać im sens?"
     
    – "skąd brać nadzieję, jak wytrwać w wierze, i nade wszystko jak żyć"
     
    są odwieczne. Dotykają one każdego człowieka nie tylko przez własny los, ale poprzez los innych ludzi.
    Wszyscy najwięksi filozofowie i Księgi próbują na nie odpowiedzieć, a i tak każdy musi dać i wszak daje własną odpowiedź. Bo przecież przez samo nasze zaistnienie dzielimy los Hioba. W naszym konkretnym życiu, dramacie jakby to (wcale nie pejoratywnie) ujął ks Tischner.
    Na swój sposób pisze o tym i Pani. To cenne i ważne.
     
    pozdrawiam,
    Eskulap
     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code