Medytacje szarodzienne o krzyżach powszednich

Czasami jest taki dzień jak dziś. Po deszczach i burzach nareszcie wychodzi upragnione słońce. Takie, które pomaga wcześnie wstać, zabrać się za życie ze zdwojoną energią, przenieść ze trzy góry i stać się herosem na przynajmniej 15-tym poziomie doświadczenia.

A dzisiaj nic z tych rzeczy. Słońce już od szóstej rano  próbowało mnie podnosić na duchu, razem do spółki z moim boboniem, który codziennie budzi mnie sakramentalnym: ja ciem piciu oć do okoju i daj. Nie wstaję, nie chce mi się, koniec tego, mam gdzieś… – zamiast uśmiech na dzień dobry do dziecka, i zrobienia sobie superowej smacznej kawki z mlekiem.

Krzyż codzienności leżał na mnie całym swoim ciężarem, grubością, wysokością i długością i dźgał wystającymi drzazgami w każdą część duszy, jaką tylko znalazł.

 

Boboń musiał sam sobie zorganizować pierwsze pół godziny dnia, co skończyło się na opluciu mnie i siedzeniu na mojej nieskorej do uśmiechu twarzy. Skapitulowałam i poszłam do kuchni (do okoju) zagrzać mu wody z sokiem (piciu daj). I chcąc nie chcąc musiałam spojrzeć na to nieznośnie optymistyczne słońce na osiedlu za oknem.

A tam na rowerku, który chyba I wojnę pamiętał, jechała sobie starowinka. Okutana chustką w niebieskie kwiaty, z koszykiem na kierownicy i z drugim na bagażniku, jechała powoli, drżącą ręką biorąc zakręt na osiedlowym podwórku. Jechała na targ, bo dziś sobota. Był też pies, jakiś obrzydliwie szczęśliwy, merdał ogonem na krzaki, w których chyba coś mu odmerdało, nie widziałam dokładnie. I mimo wszystko, nadal nie mogłam się jakoś z tym słońcem i szczęściem dookoła zespolić. Mój mały szkrab zajął się butlą i klockami, więc mogłam powoli odnaleźć drogę do łazienki, potem do mojej puszki z kawą i do czajnika z wodą. Wszyscy w spokoju spali, boboń bawił się i gadał do mnie: mama mamusia, a ja nie mogłam się podnieść spod niewidzialnego ciężaru.

I tak cały dzień mijał, pełen obowiązków wykonywanych w malignie, we mgle, jakbym za szybą jakąś była. Na szczęście świat jakoś tam reagował na niezbyt stanowcze gesty i słowa z mojej strony. Zakupy zorbiłam, nawet obiad udało się niezły zrobić. Wszyscy chwalili kompot z rabarbaru i sałatkę z pomidorów a ja nie wiedziałam o co im chodzi. Krzyż ciążył, był namacalny, normalnie go widzieć zaczęłam. Wszędzie, nawet w tych wszystkich radośnych i pełnych ciepła słowach moich domowników, przypadkowych ludzi na targu, podczas spaceru, czy na mszy (w intencji zresztą mojej)… Tę mszę też nie bardzo przeżyć mogłam, nawet z niej wyszłam w końcu, bo mój boboń raczył drzeć się nieustannie ot tak dla draki i uciekać z kaplicy do ogrodu. Poddałam się zupełnie trajektorii jego tropów biegnących w zupełnie inną stronę niż liturgia.

I dopiero tam w tym ogrodzie, krzyż przestał mi zasłaniać rzeczywistość. Podczas mszy, która odbywała się za moimi plecami, kiedy trawiłam po cichu złość na malucha udaremniającego mi jakiekolwiek skupienie i modlitwę (nawet psalmu mi nie dał zaśpiewać bobas wredny), wtedy dopiero przyszedł jakiś taki spokój.

Jako że podejrzliwe ze mnie stworzenie, od razu przypisałam to ciszy przed burzą, wszelkim szatanom i biesom, które chwilowo mi spokój dały, skoro udało im się z mszy mnie wyciągnąć. Ale potem pomyślałam, że może to właśnie krzyż powszedniego dnia tak czasem bardzo ciążący i nieznośny, przynosi w końcu ukojenie?

Może to, że potem na spacerze mimo marudzenia dzieci, mimo że okropnie już mi się chciało spać, iść do domu i zapaść się w poduszkę, mimo to – mogłam milczeć, spokojnie wytrwać do końca, nie drzeć się na nikogo, nie denerwować się i tylko czuć wewnętrzną pustkę i ciężar – może to był owoc najlepszy tego dnia?

*

Tak bardzo chcemy być szczęśliwi, Bogiem silni, wiarą i przykładem świecący, radośni, tryskający nieustanną werwą i humorem (w końcu chrześcijaństwo to religia radości jak mawiają), że chyba zapominamy czasem o krzyżu.

O tym cieniu, którego nie warto się bać. O nieznanym smutku, którego źródła nie możemy zlokalizować, ale który to smutek przynosi czasem głębokie zrozumienie niektórych spraw. O tym, co wolelibyśmy czasem zsunąć na margines zapomnienia, nie widzieć i nie czuć, bo przecież boli, uwiera, zaburza normalnie widzenie. O tym, co może psycholog uznałby za depresjęi stan patologiczny, a co jest drogą do prawdziwego uzdrowienia i wyzwolenia z wszelkiego egoizmu.

O krzyżu, kóry paradoksalnie w najmniej spodziewanym momencie staje się źródłem nadziei i wiary, który tłumaczy czym jest PRAWDZIWA miłość i który ostatecznie doprowadza do głębokiej niezmąconej radości.

Chyba zapominam o tym za często.

 

A nie powinnam…

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code