Las

3
 
Las
 
Rzeczy, których nie dostrzegałem w filmie, za który uważałem życie, widział Leśny Duch. Był tym, czego na filmie brakowało – mgłą, otulającą drzewa, z którymi kontaktu nie posiadałem. Buki były odległe i nierealne, ponieważ niezbyt przytomnie, za to z wielką sennością wyobrażałem sobie, że ktoś może zachwycić się pięknem drzew. Rzeczy same w sobie nie podobały mi się. Nie znosiłem szczegółów. Odmienność znajdowała moje upodobanie dopiero, kiedy zatracała się wraz ze mną w jakimś wspólnym świetle-ciemności. Jeśli interesowały mnie prześwity światła w lesie to tylko dlatego, że pochodziły ze słońca albo z księżyca. I wszystko było wciąż ukryte za szklaną taflą. Wszystko. Nie byłem w pełni.
 
– Tatuś! Tatuuuuś! – Przyczłapałem nocą do pokoju rodziców. Miałem gorączkę.
 
– Co się stało?
 
– Czy ja tutaj jestem? – Zapytałem, wskazując palcem drugą połowę twarzy.
 
– Gdzie jesteś? – Tata zgasił papierosa.
 
– No tu. Bo mi się wydaje, że jest mnie pół!
 
– Ale cóż ty też wygadujesz – zaśmiał się tata.
 
– Bo wszystko jest pół, pochyl się i zobacz, tam się kończy podłoga, a zaczyna ściana. I ja też jestem pół tu i pół tam. Nie czuję drugiej połowy.
 
– Jak to nie czujesz? – Tata spojrzał mi w oczy i uderzył otwartą dłonią w policzek. Ale nie ocknąłem się. Poszedłem do kuchni, a tata za mną.
 
– Masz, napij się – wskazałem ojcu oranżadę na blacie. To ja stworzyłem tą oranżadę! – Zatoczyłem dłonią krąg.
 
– Bartosz, cicho, bo ja śpię! – Krzyknęła z drugiego pokoju siostra Zosia. Tata wziął mnie na ręce i zaniósł do pokoju rodziców.
 
– To ja napisałem te wszystkie książki! Chcesz, to czytaj! – Znów zatoczyłem dłonią krąg.
 
– Co się dzieje? – Zaspana mama wyszła z sypialni.
 
– A nic, nic, ma dużą gorączkę – odpowiedział tata.
 
To był szyt stanu zamknięcia. Klisza filmu była wszystkim, reszta to majaki. Podział na dwa światy pozostał już na zawsze. Chodziłem jak lunatyk. Zaczynałem nazywać świat snem, do którego przywykłem. Nic juz nie wytrąciło mnie z tego snu na jawie. Brakowało mi rzeczywistości. Przytulałem się do drzew, aby współodczuwać z nimi. Obejmowałem je, tak jak kiedyś taki pan w telewizji. Dotykałem w objęciu gładkiej kory buków, przytykałem do niej czoło i chciałem poczuć jak ta sama siła, która jest we mgle i w strumieniu, przepływa przez moje ciało. Ciało – zawsze patrzyłem na swoje dłonie. Nie mogłem się w nie wmyśleć. Ciało stało się dla mnie źródłem niepokoju. Patrzyłem w lustrze w swoje oczy. Zielone z pomarańczową obwódką. Co jest w źrenicach? Jak by to było, gdyby mnie nie było? Nie do pomyślenia.
 
Las. Szukałem melodii. Zamykałem oczy. Przytulałem drzewa. Czułem mrowienie wpierw w czubkach palców. Potem na czole i w kręgosłupie, a potem w stopach. Otwierałem oczy i przymrużając je, patrzyłem w słońce. Siadałem na przewróconym, omszałym pniu przewróconym nad parowem z rzeczką. Kładłem się w objęciach jego rozłożystego kształtu i patrzyłem w górę, na pochylający się nade mną krąg lasu. Zamykałem oczy i zasypiałem. Budziłem się co rusz, kiedy zaśpiewał ptak, zakukała kukułka czy co tam. Albo kiedy zaszumiał w liściach wiatr. Potem szukałem uroczysk. To miejsca, w których może świecić światło, ale pod warunkiem, że przepuszczone przez gęsty baldachim zieleni. Odgrodzone były od jaśniejszych obszarów ciemnością. Szukałem miejsc coraz bardziej ciemnych, czarnych. Chciałem wejść w ciemność, w której napotkam światło tylko dla mnie. Być może w tym świetle znajduje się przejście do innego świata, który jest źródłem tego światła. Może to światło jest za szklaną taflą, gdzie nie ma już filmu. Film trwał. Poszukiwałem możliwości wyjścia z filmu w prawdę albo w inny film. Nie chciałem oddzielności. Wierzyłem w tajne przejścia w lasach. Wypatrywałem przez lornetkę ciemnych miejsc na skraju lasu po przeciwnej stronie pola kukurydzy. Wyznaczałem azymut i wędrowałem w kierunku ciemnych prześwitów. Gromadziłem zapach lasu. Zbierałem żywicę z drzew oraz igły i szyszki.
 
W domu miałem w zamykanej półce ołtarzyk. W skrzynce ułożonej na serwetce ukrywałem szyszki, kawałki żywicy i igły. Z igieł robiłem często świerkową herbatę, od której kiedyś było mi niedobrze. Po obu stronach skrzynki stały dwie gromnice. Zapalałem je, a do rozmiękczonego wosku dodawałem żywicę i igły, aby nagrzały się i wydzielały woń. Potem zamykałem półkę, aby zapach wsiąkł w mój ołtarz. Nie wiem, czyj był to ołtarz. Ale był to po prostu ołtarz, może i Ducha Lasu. Chodziło mi tylko o utrwalenie zapachu, którego poszukiwałem zawsze, zwłaszcza po deszczu, kiedy wszystko parowało. Potem dorwałem ostry nóż harcerski, który dał mi kuzyn w zamian za samochodziki, jasnozielonego metalik fiata tipo z bburago, autobus neoplan z majorette i jaguara z matchboxu. Poszedłem z nim do lasu i zaostrzyłem na kamieniu, aż stal lśniła na ostrzu.
 
Podszedłem do świerka i odłupałem kawałek kory z dużą ilością żywicy. Usiadłem na pniaku i nasmarowałem żywicą ostrze. Skierowałem je czubkiem w kierunku wierzchniej strony przedramienia i zaczałem dłubać czubkiem aż do krwi. Wgryzłem się, kręcąc ostrzem, gdzieś na pół centymetra, aż krew zaczęła ciurkiem kapać na liście dzikiego czosnku. Odkleiłem żywicę z kory i zalepiłem nią dziurę. Po czasie krew zaczęła się sączyć spod żywicy. Uformowałem z bardziej suchej żywicy coś na kształt naparstka, w którym zgromadziłem krew. Zgniotłem naparstek. Zmieszałem z krwią. Zamknąłem lepką masę w dłoni. Ranę ponownie zalepiłem pozostałą żywicą. Ostrze było klejące od żywicy. Przeciąłem sobie nogę, aby zapach żywicy wsiąkł jeszcze bardziej w moją krew. Chciałem pachnieć jak las.
 
– Co ci się stało? – Zapytała mama.
 
– Nic, szedłem przez rury i przez płot, a tam są druty kolczaste.
 
– Daj, przemyję ci wodą utlenioną. Uch, cóż to takie lepkie?
 
– A nie, to od miodu.
 
– Skąd miałeś miód?
 
– Rafał miał.
 
– Przecież miałeś już do nich nie chodzić.
 
– Eee.., nie bo ja nie chodzę tam, bo tam śmierdzi olejem z frytek, ale Rafał jadł miódł na korytarzu.
 
– No wiesz co? Najpierw dotyka obcharkanych i obsikanych drzwi w windzie, widziałam jak jechał windą i obrzydliwie charkał, a potem jadł tymi brudnymi dłońmi miód. Ja bym się nie poczęstowała.
 
– Ale ja lubię Rafała.
 
W sumie to co miałem powiedzieć? Że pociąłem się nożem, aby pachnieć żywicą? Ukrywałem swoje dziwne zachowania, bo wiarę i magię niszczy tylko niewiara innych. Kiedy na zajączka znalazłem w swoim ołtarzu czekoladę, czekoladowego zająca i breloczek do kluczy z przyciskami z różnymi melodyjkami, to chodziłem całą sobotę zakłopotany i zakleiłem ołtarz taśmą klejącą. Wcześniej zapaliłem w nim świece, ale coś zaczęło śmierdzieć. Otworzyłem ołtarz. Wypadła z niego na dywan płonąca, papierowa serwetka.
 
– Kurwa, o kurwa, o kurwa, pożar, o – serce zaczęło bić mocno, głowa stała się pusta. Szybko zadeptałem ogień skarpetkami.
 
– Co ty tu robisz? Skąd masz zapałki? No widzisz? Nie można bawić się ogniem w domu!
 
Zakleiłem ołtarz raz na zawsze.
 
– Pierdolę wielkanoc! – Zakląłem pod nosem i poszedłem na spacer.
 
Chciałem zostać leśniczym albo kierowcą amerykańskiej ciężarówki z Alaski. Albo traperem. Mieć banjo i grać na nim po polowaniu. Uwielbiałem dźwięk harmonijki ustnej. Był ciepły, lecz kojarzył się z twardzielami z Alaski. Zaczytywałem się w Jacku Londonie i J.O. Curwoodzie. Lubiłem Alfreda Szklarskiego, ale najbardziej ze wszystkich urzekł mnie Zbigniew Nienacki. Pan Samochodzik miał samochód wyglądający jak wehikuł i grat budzący drwiny, ale miał silnik od ferrari 350 america. Był taki jak ja i chciałem mieć taką siłę w środku jak ten samochód. Pan Samochodzik chodził po mazurskich lasach, przeżywał sztormy na Śniardwach i przyjaźnił się z Winetou mieszkającym na wyspie na jeziorze.
 
– Bo tam w tej skodzie jest silnik od szewroleta korwety! – Pochwaliłem się kolegom, stukając w zmatowiały lakier białej skody 105 s.
 
– Ja ja! Na pewno! – Krzyknął drwiąco Dawid.
 
– No naprawdę! Jak z tatą wracaliśmy z Mazur, to był pożar lasu i drzewa leżały na autostradzie. I tata dodał gazu i przejechaliśmy w ogniu tak szybko, że nic nie poczuliśmy.
 
– Ja ja, napewno! A były wypadki?
 
– No, widziałem. Trabant się zderzył z jelczem. I jelcz miał tylko tablicę ereustracyjną skrzywioną, a ci z trabanta mieli zgniecione głowy i widziałem oczy obok.
 
– Jaaawaaaa… A była krew?
 
– No! Na tablicy ereustracyjnej, bo w nią uderzyli.
 
– Jaaawaaaa… A ja widziałem jak dzieci dostały się do kombajnu z przodu i z tyłu wyszła kostka z mięsa. I szukali te dzieci, ale dopiero znaleźli kostkę z mięsa koło kostek siana. Tam na wsi u mojej babci. W Buczkowicach.
 
– A w Radziejowicach na simsonach jeżdżą szataniści. I mają na kaskach krzyże na odwrót. I mają żyletki. I jak spotykają dzieci, to pytają, jaki jest zeszyt do religii. Jak w kratkę, to tną skórę w kratkę żyletką, jak w paski, to w paski.
 
– A jak jest gładki? – Zapytał Marcin.
 
– To odzierają ze skóry!
 
– Hihihihihihihi!
 
Kiedyś pan Gawłowski, który miał pod blokiem dom z kurnikiem tuż za placem zabaw, po którym chodziły kury i obsrywały wszystko łącznie z piachem i huśtawkami, wziął za uszy królika. Patrzyliśmy z huśtawki, cóż on też robi. Zawiesił królika za łapki na drucie czy jakoś tak, zrobił nacięcie na szyji, aż królik podskakiwał i bronił się, po czym zdjął z niego skórę. Królik bez futerka, kawałek mięsa, wciąż trząsł się jak galareta i wierzgał łapkami. Staliśmy jak osłupieni i patrzyliśmy bez słowa. Dopiero po czasie zaczęliśmy ze śmiechem trząść się jak królik, uwieszając się trzepaka na placu zabaw. Nikt poza nami nie wiedział, o co chodzi.
 
– Królik!
 
– Chachachachacha..!
 
A potem zostałem Janosikiem. Leciał wtedy co rano w wakacje serial. Melodia na początku sprawiała, że miałem na ciele gęsią skórkę. Kiedy po serialu schodziłem w dół na podwórko, czułem chłodny powiew swojego majestatu. Postanowiłem być Janosikiem i biegać po lasach. Janosik i Winetou byli tym samym i doskonale o tym wiedziałem. Byli przecież podobni. Znali tajemne światła. Mijałem kolegów z poczuciem dumnego zimna od środka i miałem zwężone źrenice. Byłem tajemniczy, inny od nich wszystkich. Byłem lepszy, silniejszy. Miałem magiczny pas i znałem ciosy ciupagą z termometrem od dziadka. Pole widzenia wówczas dziwnie zniekształcało perpektywę tak, jakbym z ogromną, smużącą prędkością zbliżał się do wyznaczonych sobie punktów. Były to ciemne przejścia na skraju lasu. Coraz częściej, najczęściej przez całe wakacje chodziłem po górach.
 
– No, wyłaź, cwaniaku z pod smreków! – Krzyknąłem w panice pod Malinowską Skałą. – Tu pełno wilków – myślałem w pocie czoła. – Gdzie ja właściwie jestem?
 
Był upał. Muchy latały w lesie. Wszystko bzyczało między świerkami i bukami. Poza tym cisza, ptaki zmęczone, czasem słychać szum drzew w oddali, z echem. Byłem na wakacjach, u Babci w Wiśle.
 
– Łoj jeryna, jeryna! – Śpiewałem pod nosem lub w myślach, kiedy zatrzymałem się, aby spojrzeć na piękny widok.
 
– Łoj jeryna, jeryna! – Uśmiechałem się do siebie. Pode mną ciemnozielony las świerków.
 
W dali wzgórza coraz bardziej niebieskie. Błękitne niebo, na zachodzie kremowa pręga rozświetlonych chmur. – Tak pisałem wtedy.
 
– Ktlikt, trytpf, trytpf… – Złożyłem panzerfausta na ramię.
 
– Ktlikt, wśripsz, klikf – zmieniłem jakieś przełożenie. Namierzyłem hotel w oddali.
 
– Śwwwwwwwwwwśśśssz, dbwm! – Pocisk trafił w jasną fasadę z czerwonym dachem. Horyzont pozostał goły. Oddaliłem się w las.
 
Kiedyś wziąłem do lasu Babcię, siostrę Zosię, kuzyna Konrada i kuzynkę Magdę. Babcia chciała, abym pokazał im, gdzie są jagody.
 
– No i teraz trzeba uważać, bo jest ślisko po pniakch z wyrębu. – Zakomunikowałem i zacząłem się wspinać.
 
– Babciu, ale ja już nie mogę! – Krzyknęła mała Zosia.
– Uff…, Bartosz, Bartosz, gdzie ty nas wleczesz! – Rzekła Babcia, chwytając się za serce.
 
Szedłem dalej.
 
– Jeszcze tylko trzeba tutaj przejść nad leżącymi drzewami i pod nimi! O! Tutaj trzeba się wspiąć i przejsć dwa drzewa, bo na dole są badyle, mrówki i ostrężyny!
 
– Baaaartosz! Baaaaartosz!
 
Po chwili ciszy zawróciłem.
 
– No, chodźcie. Tam wyżej są jagody. Całe krzaki, bo nie łazili z grzebieniami.
 
Babcia siedziała obok ścieżki, oddychała głęboko i chustką przecierała czoło. Konrad zbierał już ostrężyny i jagody.
 
– Baba, a dzie my jesteśmy? Ja ce wlacać! – Zakomunikowała płaczliwym tonem Zosia.
 
– Bartosz, gdzie ty nas prowadzisz? – Zapytała Babcia.
 
– Tam! – Wysoko!
 
 – Auuaaaaaa!!! Mama!!!! Mama!!!! – Krzyknęła Zosia. I w płacz.
 
– To tylko chrząszcz jelonek! – Wziąłem owada do ręki. Ostre miał te zaczepy. I twardy był. Syknął. Przestraszyłem się trochę. Wypuściłem.
 
– Bałtos, ja się boję!
 
– Bartosz, wracamy do domu, już ciemno się robi.
 
Kiedy wróciliśmy, pisałem i rysowałem. Pisałem na przykład o wilgoci wyciekającej z mchu. Pod korą obrośniętą zwisającym porostem. A pod kamieniami były diamenty. W drugim zeszycie rysowałem samochody terenowe i takie na prąd. Marzyłem o meleksie dla chłopców, pomalowanym na wojskowy zielony i z dużymi kołami terenowymi od gazika. Szumiałem sobie jak silnik elektryczny, kiedy szedłem przez las i wyręby. Już wtedy były pierwsze symptomy wielkich wyrębów w Beskidzkich Lasach. Puszcza była jeszcze wówczas zwarta i magiczna. Była moją świątynią Ducha Lasu i tajemnicą. Był kiedyś taki dzień, że doszedłem z Wisły na Kubalonkę, ale miałem później depresję, bo ciągle padał deszcz, a ja szedłem zabudowanymi dolinami Wisły, więc nie widziałem gór ukrytych za chmurami. Minąłem też wiele wyrębów. Wszędzie błoto, więc walnąłem tyłkiem o glebę i zjechałem w drelichach po błocie w dół skarpy. Obiłem sobie kość ogonową.
 
– Rozstrzelać leśnika! – Wrzasnąłem. – Ścierwo!
Przyjechał tata.
 
– Biercie torby, ja?, mamo i pakujcie się.
 
– Ale co zaś, jeryna!
 
– Powódź je, mamo, mogą pynknąć wały na czarnem i zalyje wos!
 
– Ale ja, jeryna, ale kaj żeś ty, zjydz kotleta, taki żeś chudy!
 
– Ni ma czasu, trza sie brać.
 
No to wróciliśmy do Cieszyna. Z Babcią. Wszyscy przez tydzień siedzieli przed telewizorem, a ja tęskniłem za górami i zacząłem włóczyć się za miasto.
 
– Błeł! Błeł! – Nawoływałem sarny na wdechu. Potknąłem się o ścięty pień drzewa.
 
– Ścierwo!
 
Ścierwo rzadko występowało pośród przekleństw. Ale używałem czasem, zwłaszcza w odniesieniu do rówieśników z innej bandy lub przeklętych przez nas w grupie. Kiedyś z chłopakami jeszcze w poprzedniej dzielnicy staliśmy pod mostem na zakładach i paliliśmy papierosy. Chcieliśmy być poważni.
 
– Kurwa. Jak kurwa pierdolnę, to będzie, kurwa!
 
– A chuj. No i chuj… – Marcin splunął między zębami. Wszyscy w śmiech.
 
– Procenty od pieniędzy, kurwa, procenty i chuj. Ale sztachnij się, kurwa, palisz jak cipa!
 
– Chahahahahahaha, kghk kghk kghk …kurfa – zakrztusił się Rafał.
 
– Trzeba, kurwa… Trzeba, kurwa, palić papierosy!
 
– No, kurwa… Masz, no, sztachnijże sie, kurwa. Palisz jak ścierwo.
 
– Jak gówno. Won! Won od szlugi! Chachachachachahaha! – Sebastian wyrwał Rafałowi Capitana.
 
Potem wróciliśmy do Wisły, a za ten czas Tata zrobił przeprowadzkę. Do pierwszej krainy dzieciństwa wracam tylko wspomnieniami.
 
Chciałem zostać leśniczym. Chodziłlem z lornetką na szyji po lasach, ponieważ stroniłem od rówieśników. Byłem otwarty na możliwość pójścia do lasu w każdej chwili. Na szyji lornetka i luneta od dziadka, a za pasem finka i noż kuchenny. Tak chodziłem po mieście.
 
Patrzyłem na ludzi z byka. Myślałem o sobie, że jestem dziki. Patrzyłem na każdego z pogardą, nawet w księgarni. Często stałem zawstydzony pod półkami z książkami, których tytułów nie rozumiałem. Ale z rumieńcem na twarzy patrzyłem na wszystkich złowrogo. Chciałem być podobny do wilka. Przez długi czas nie miałem znajomych. Uciekałem od ludzi w Beskidy. Często z moim nowym przyjacielem, Krzysztofem. Często sam. Każdy ślad człowieka w lesie bolał mnie do szpiku kości. Kiedy widziałem pień po ściętym drzewie, stałem przy nim i w ogromnym napięciu nerwowym, ze łzami w oczach wyobrażałem sobie, że uderzam drwala siekierą w głowę, po czym zabijam jego rodzinę. Do snu wyobrażałem sobie, że jestem tajemniczym Duchem Lasu, który wychodzi nocą z lasu i tnie na kawałki żyletką domowników jakiegoś domu. Myśl o potędze uspokajała mnie. Wyrazem potęgi była brutalna siła, więc horrorystyczne wizje uspokajały mnie. Była wtedy wojna w Serbii. Z wypiekami na twarzy upodabniałem scenki z pomiędzy gór i lasów Serbii do Beskidów. Mordercą byłem ja, rozszalały, wściekły, potężny i tajemniczy Duch Lasu. Leśny Dziad. Z wizją rozszarpanych ciał na widłach wbitych w płot świeżo wybudowanygo, otynkowanego domu zasypiałem błogo.
 
– Tapeta trzeszczy! Krata na tapecie trzeszczy! – Przebudziłem się i z krzykiem pobiegłem do pokoju dziennego. Tata zgasił papierosa.
 
– Jaka znów krata?
 
– No faluje i trzeszczy! Wychodzi do mnie i zaczyna szurać w jedną stronę.
 
– Obudź się! – Tata trzasnął mnie w policzek.
 
– Ale ja już się obudziłem. Wszystko trzeszczy, jest mnie dwóch. To znaczy jedna połowa jest, tylko ją czuję, a drugiej nie czuję znów, bo jest tam.
 
– Gdzie jest?
 
– Tam, gdzie trzeszczy.
 
Tata poszedł ze mną do pokoju.
 
– Pokaż, gdzie tapeta trzeszczy.
 
– No tu. Krata wychodzi do mnie, a z tyłu, za kratą, wszystko trzeszczy, kiedy patrzę.
 
– Boli cię głowa albo oczy?
 
– Nie. Jak jest krata, to musi trzeszczeć. Wszystko treszczy. Nie ma ciszy, nigdzie nie ma ciszy! – Krzyknąłem przerażony i zatkałem uszy, kręcąc głową. Położyłem się w łóżku i zasnąłem. Tata zgasił światło i wyszedł.
 
– Wybierasz się gdzieś? – Zapytała mama następnego dnia.
 
– Idę do lasu…
 
Potem była szkoła. Nosiliśmy granatowe fartuszki z białym kołnierzykiem i tarczą szkoły na ramieniu. Na dole szkoły był sklepik. Miałem portfel – dwa płachcie skóry i zwinięty na końcu w spiralę drut pośrodku. Nie było monet, były tylko banknoty. Dostawałem 30 tysięcy złotych kieszonkowego na tydzień.
 
– Chcesz lizaka, Marcin?
 
– Eche.
 
– A mi też kupisz? – Zapytał Sebastian.
– Tak.
 
– A mi pożyczysz? – Nachylił się nade mną student – jak nazywałem chłopców ze starszych klas, którzy mieli już mutację. Nie znałem go.
 
– Tak, masz tu 15 tysięcy.
 
I tak kieszonkowe szlag trafiał – chciałem przyszpanować, że mam więcej od pozostałych, bo jestem kimś lepszym. Mama zarabiała jako nauczyciellka milion pięćset tysięcy. Kiedyś znalazłem w barku siedem milionów.
 
– Mamuś, a my jesteśmy milionerami?
 
– Milioner to ktoś, kto ma dużo milionów.
 
– Ale jak ktoś ma milion, to przecież jest milionerem? A my jacy jesteśmy?
 
– Jesteśmy normalni, tacy jak wszyscy.
 
Nie chciałem być normalny. Byłem przekonany o swojej lepszości, poszukiwałem jej i wszystko, co wytrącało mnie z tego przekonania, wytrącało mnie z równowagi. Kiedyś przysłuchiwałem się rozmowie taty z sąsiadką – ciotką z piętra wyżej. Tata pracował w małej, prywatnej firmie, bo obiecali mu krocie, kiedy jeszcze pracował w wielkiej, państwowej fabryce, zgodnie ze swoim wykształceniem. Potem fabrykę sprywatyzowali, ludzie dostali akcje i pieniądze.
 
– Nie rozumiem, za co ludzie dostali tyle pieniędzy – rzekła tata.
 
– No bo ci ludzie ciężko pracowali, współuczestniczyli w firmie, należy im się.
 
– Ale za co? Ja skończyłem studia, a oni tylko zatrudnili się jako sprzątacze, magazynierzy, pomocnicy, rzemieślnicy. Fabryka nie należy do nich.
 
– Nie rozumiem cię. Co z tego?
 
– To, że teraz dostali dużo pieniędzy i zmarnują je na pierdoły. Volkswagena sobie kupi, goła blacha bez wyposażenia, a wyda tyle, co na pół chałupy.
 
– Ale to przecież jego sprawa, na co wyda swoje pieniądze.
 
– To jest wyrzucanie pieniędzy w błoto! – Zaczerwienił się ojciec, pakując rakiety tenisowe do torby. Wyszedł z bloku. Powolnym krokiem, w białych spodenkach, adidasach i białych skarpetkach minął grupkę stojącą przy nowym golfie. Wsiadł do opla kadetta i odjechał. 
 
Pojawiły się fiaty cinquecento i polonezy caro. Loteria teletombola, proszek pollena 2000, chrupki starfoods o smaku pizzy i teleturniej koło fortuny. Ludzie zaczęli sprowadzać zza granicy używane samochody. Każdy opel i ford to były ultranowoczesne samochody, niezależnie od stanu. Pod blokiem zbierała się grupka meżczyzn – mieszkańców pracujących na zakładzie. Byli prości. Pamiętam, że zawsze uważałem swojego tatę za kogoś lepszego od nich, a ich za gorszych, ponieważ pili alkohol, przeklinali i mieli niskie czoła i czerwone twarze. Uważałem, że przez to ich dzieci – moi koledzy – też są kimś gorszym. Uważałem, że skoro wypiłem więcej wódki niż ich ojcowie, to osiągnąłem ich poziom w młodszym wieku i teraz będę szedł dalej. Gardziłem dziećmi pochodzącymi z gorszych rodzin. Czułem się lepszy.
 
– Bedziesz śmieciarzem, nikim nie będziesz! – Krzyknął ojciec, kiedy zobaczył jak rozwiązuję zadanie z matematyki. – Co jest w nawiasie?! – stanął na biurkiem za moimi plecami. Oparł się o blat. Duża dłoń o zapachu papierosów z prawej strony zeszytu, druga z lewej.
 
– No… Cyfry.
 
– Tak, cyfry! I co trzeba zrobić?!
 
– To idź sobie, to zrobię! – Odparłem ze sciśniętym gardłem.
 
– Co zrobisz?! Co tu trzeba zrobić?
 
– No… Trzeba to policzyć.
 
– Ale co?! – Krzyknął ojciec.
 
– Trzeba cyfry policzyć. To idź, to ja policzę…
 
– Już widzę jak policzysz! Ślepy jesteś?! Co tu trzeba zrobić?!
 
– …Minus..?
 
– Co, kurwa, minus! Co to jest tu, kurwa, w nawiasie? Co to jest?!
Oczy zaszkliły mi łzy, na twarz wyszły wypieki.
 
– Będziesz, kurwa, śmieciarzem jak tego nie zrozumiesz! Gorzej, kurwa, niż sąsiad z dołu! – odparł ojciec i wyszedł. Odetchnąłem z ulgą.
 
Nie rozumiałem nic. Byłem nieprzytomny, półgłuchy, półślepy. Na lekcjach najbardziej lubiłem patrzeć przez okno. W pierwszej klasie na sprawdzianie z matematyki przepisałem zadania z tablicy i oddałem kartkę na końcu lekcji, ponieważ myślałem, że trzeba tylko ładnie przepisać. Dostałem pałę. To była moja pierwsza ocena. Szkoła stała się moją traumą. Traumą stało się wszystko, co związane było z klasą, grupką ludzi, miastem. Codziennie niemiłosiernie bolała mnie głowa i chciałem tylko spać albo iść do lasu.
 
Pragnąłem katastrofy, śmierci, zniszczenia, wszystkiego, co przeczyło bolesnej i sennej monotonii codzienności, która pogrążała mnie coraz głębiej w niechęci do życia i depresji. Uczyłem się coraz gorzej. Byłem coraz trudniejszy. W czasach podstawówki często ukrywałem się między biurkiem i kaloryferem i siedziałem tam, wyobrażając sobie, że umieram i że wszyscy za mną tęsknią, wspominają i płaczą. Sam wówczas płakałem. Po płaczliwym seansie czułem się o wiele lepiej i szedłem do lasu. W lesie wszystko było takim, jakim być powinno.
 
   
 
 

                  

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code