Gdy świętość nic (nie) znaczy

 
Rozważanie na Środę V Tygodnia Okresu Wielkiego Postu, rok A1
 

 

Jeśli będziecie trwać w nauce mojej, będziecie prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli.

Jan 8,31-32

 

Droga przez wielkopostną pustynię

Rekolekcje Wielkopostne Tezeusza pod hasłem „Świętymi bądźcie, bo Ja jestem święty” zastają mnie w szczególnym okresie życia: można powiedzieć, że zwątpiłem w swoją osobistą świętość, czyli w to, że kiedykolwiek zostanę choćby „anonimowym świętym”, czyli kimś kto heroicznie naśladuje Chrystusa i żyje Jego Ewangelią. Świętość wydaje mi się dziś ideałem tak odległym od życia, absolutnie niedosiężnym dla mnie, człowieka grzesznego, słabego, wątpiącego i upadającego. Samo myślenie o świętości sprawia mi ból, a oczekiwanie na beatyfikację Jana Pawła II budzi we mnie mieszaninę podziwu, miłości, wdzięczności, ale też jakiegoś znużenia, lęku, obojętności.

Paradoks obecnej sytuacji polega na tym, że przeżywam jednocześnie jeden z najlepszych, najbardziej skupionych okresów swojego życia: wstaję wcześnie przed świtem, wiele się modlę w zupełnej ciemności i ciszy, prawie co dzień uczestniczę w Eucharystii, pracowicie i refleksyjnie spędzam swoje dni, przygotowuję duży i ważny projekt, być może dla wielu przełomowy, żyję w ascezie, abstynencji, nie oglądam TV, nie słucham radia, nie czytam gazet, prawie nie korzystam z Internetu, uprawiam intensywne ćwiczenia i prawie codziennie pływam, przez większość dnia milczę. Co dzień robię rachunek sumienia, reflektuję nad swoją relacją do bliźnich i do Boga, podejmuję wielkopostny trud nawrócenia. Dzielę się z innymi, zwłaszcza potrzebującymi swoim czasem, modlitwą, pieniędzmi, domem, możliwościami, sobą. A jednak Bóg „Jedyny Święty” jest daleko i milczy. Pustynia jest sucha jak nigdy. Podczas Mszy św. co jakiś czas ogarnia mnie zupełne zwątpienie i wśród rozmodlonej wspólnoty zadaję sobie w duchu pytanie: „CZY TO WSZYSTKO JEST PRAWDZIWE? Czy nie żywimy się Wielką Fikcją?” I odpowiadam: „Nawet jeśli nie jest prawdziwe, to warto w TO wierzyć, bo wyraża najpiękniejsze i najlepsze ludzkie aspiracje. Jeśli On nie istnieje, warto w Niego wierzyć. Dla człowieka”.

Świętość „Jedynego świętego” stała się jakoś pusta i nieobecna. Jak On sam. Jak więc mam poważnie wziąć sobie do serca Jego słowa: „Świętymi bądźcie, bo Ja jestem święty”? Czy moją obecną kondycją wiary jest sytuacja Żydów z dzisiejszej Ewangelii, którzy wierzą Jezusowi, ale nie wierzą w Niego? Do pewnego stopnia tak. Być może nie chcę jak oni zabić Jezusa, ale – jeśli spojrzeć maksymalnie uczciwie i głębiej – czy jednak nie zabijam Go w swoim sercu zwątpieniem w Jego boskość? Czy Jego moc, dobroć i miłość – choćby jako szlachetne wyobrażenie – nie są mi jedynie potrzebne, bym mógł wspaniale funkcjonować w przeżywanym obecnie przez siebie szczycie własnych możliwości, samokontroli, dokonań, planów? Czy Bóg nie stał się dla mnie wielkim „pustym znaczącym”, które wypełniam treścią „woli mocy” własnego człowieczeństwa, wyzwolonego i upojonego własnymi możliwościami? Nie mogę wykluczyć zupełnie tej tragicznej możliwości. Wielkopostną pustynię zamieszkują diabły i anioły. Rozmawiam z jednymi i drugimi.

Podejmując tę refleksję, idę za dzisiejszym wezwaniem Jezusa, by poznać prawdę, która wyzwala. Nawet jeśli polem startowym tej prawdy jest radykalne zwątpienie i pustka. Bo jeśli „Ja Jestem” jest Bogiem prawdziwym, jest Nim również w wątpiącym i pustym. Zwątpienie i pustka jest moją dzisiejszą drogą przez pustynię. Daję słabe świadectwo suchości. Nie wiem, dokąd dojdę. Być może odnajdziesz w tej drodze jakieś swoje doświadczenia. Ale jeśli nie jest to Twoja droga albo lękasz się nią kroczyć, kliknij Escape i przejdź na inną stronę.

Kto jest naszym ojcem?

Jezus stawia dziś dramatyczne pytanie o ojcostwo Żydów i nasze: kto jest naszym ojcem? Ojciec Jezusa, czyli prawdy czy ojciec kłamstwa, diabeł, czyli ten, który dzieli? Żeby było jasne: ja wierzę w diabła (w tym sensie, że wierzę, iż istnieje, choć nie wierzę jemu ani w niego jako dobro), wiele razy z nim rozmawiałem, doświadczałem jego obecności w moim życiu i życiu innych. Tych, którzy w diabła nie wierzą, uważam za naiwnych i szczególnie podatnych jego mocy.

Dla potrzeb rekolekcyjnego rozważania wystarczy powiedzieć, że diabeł to aktywna duchowa moc zła, której celem jest efektywne pchnięcie człowieka ku złu, odsunięcie go od Boga, a ostatecznie, po śmierci, wtrącenia do piekła, czyli wiecznego niespełnienia. Królestwem diabła jest życie w nienawiści, nudzie, nieprzebaczeniu, wojnie, totalnej dezintegracji, w bolesnej alienacji i wyobcowaniu. Najgorszym chyba rysem piekła jest jego absolutna nierealność, to znaczy jedynym doświadczeniem realności piekła jest jego zupełna nierealność: istniejemy w nim na sposób nieistnienia, każdy nasz czyn jest pusty, słowo bez znaczenia, myśli są majakami. Wciąż i na wieki istniejąc, cierpimy rozrywającą mękę nieistnienia i powtarzamy za Jezusem z nienawiścią Jego słowa: „Boże mój, dlaczegoś mnie opuścił?” I nienawidzimy Boga. W piekle – za życia albo już w wieczności – ulatania się całkowicie iluzja pozytywności zła i jego realności. Przedsionkiem piekła jest życie w grzechu i złu, w tej tragicznej rozpaczy, której nie łagodzą już wcześniejsze powabne pokusy zła i jego zwodnicza pozytywność: lubieżna rozkosz, żarłoczne konsumowanie, pyszna wolność, swobodna zemsta, przyjemna nuda lenistwa, poczucie mocy bluźnierstwa.

Zło codziennie, w każdej chwili walczy o naszą uwagę: uwodzi, perswaduje, kłamie, nęci, uprzyjemnia, fantazjuje, zaciekawia. W chwieli refleksji i trzeźwości rozpoznajemy pokusy zła i jego owoce w naszym życiu właśnie jako kłamstwo, nieraz małe i „niewinne”, innym razem duże, tłuste, a nawet zbrodnicze. Diabeł, jako ojciec kłamstwa, niewoli nas grzechem. Jezus nie interesował się szczególnie polityką i wyzwoleniem politycznym Izraela właśnie dlatego, że miał inną, głębszą i bardziej uniwersalną koncepcję wolności. Dopóki nie czynimy zła, choćbyśmy byli pozbawieni wolności osobistej (np. siedząc w więzieniu) albo politycznej (żyjąc pod dyktaturę komunistyczną czy w niewoli Kadafiego), pozostajemy w sensie fundamentalnym wolni.

Jezus w dzisiejszej Ewangelii definiuje naszą ludzką kondycją, przed spotkaniem z Nim i Ojcem, właśnie jako zniewolenie, czyli życie w grzechu, z którego nie możemy wyzwolić się własną mocą. Fałszywy ojciec, diabeł, zwodząc nas fikcją wyzwolenia, czyli swobody do czynienia zła, udając, że czyni nas synami, czyli mówiąc współcześnie – umacniając w nas poczucie wyemancypowanego człowieczeństwa – w istocie czyni nas niewolnikami. Janowy Jezus stawia przed nami wyraźną alternatywę: albo pozostaniecie niewolnikami, czyli dziećmi diabła, albo rozpoznacie w Jezusie obraz prawdziwego Ojca.

Żydzi, polemizując z Jezusem, twierdzą, że znają Boga i są wściekli, gdy Jezus ujawnia, kto jest ich prawdziwym ojcem. Postawmy się na ich miejscu, zarówno jako osoby religijne, ale też niereligijne. Uważamy się za osoby wierzące, a Duch prawdy w różny sposób – przez wydarzenia, sakramenty, ludzi, sumienie – próbuje nas przekonać, że nasze wyobrażenie Boga to fikcja, że tak naprawdę wierzymy w idola, który zaspakaja różne nasze czysto ludzkie potrzeby. A Bóg jest nam potrzebny jako pretekst dla rozwoju osobowości, ideologicznej czy nacjonalistycznej identyfikacji, zdobywania politycznego wsparcia, osiągania kościelnej kariery czy zdobywania społecznej albo biznesowej wiarygodności, nakierowanej na karierę. I nie robimy tego cynicznie – Żydzi też nie byli cyniczni – jesteśmy doskonale przekonani, że wierzymy w Boga prawdziwego. Owszem, z pokorą, lub dzięki treningowi religijnej tradycji, przyznajemy się do naszych słabości, grzeszności, zwątpień, pokus, itd. ale z gniewem odrzucamy jakąkolwiek sugestię, że naszym Ojcem jest idol, czyli ukryty diabeł.

Paradoks może polegać na tym, że ludzi pobożnych zły duch utrzymuje często w stanie pozornej bezgrzeszności, np. bez grzechu ciężkiego, a jednocześnie zamyka na spotkanie z Bogiem prawdziwym i jego łaską. Oczywiście, ten stan bez grzechu ciężkiego jest wówczas fikcją, Po prostu wypełniając przykazania i widząc nasze małe grzechy, nie rozpoznajemy naszych fundamentalnych grzechów: pychy posiadania jedynej prawdy, niewrażliwości moralnej wobec obcych w potrzebie jak kapłan i lewita wobec umierającego Samarytanina, ślepej nienawiści ideologicznej jak wielu polskich polityków i ich katolickie elektoraty.

Być może każdy z nas musi przejść drogę wiary w idola i dopiero doświadczenie długotrwałej pustyni, bolesnego oczyszczania z fikcji, sprawi, że spotkamy Ojca, o którym mówi Jezus?

Jak osoba religijna może rozpoznać prawdę o Ojcu w swoim życiu wiary? Głównie poprzez swój stosunek do innych osób i szerzej, istot żywych. Czym więcej w nas autentycznej miłości, szacunku, troski, empatii, miłosierdzia, przebaczenia, sprawiedliwości, prawdy w miłości, pokory wobec drugich, zwłaszcza innych, obcych, potrzebujących, ale też wrogich i nieprzyjaznych, krzywdzących nas, tym bardziej możemy być pewni, że jesteśmy na dobrej drodze do Ojca. Obok miłości bliźniego sprawdzianem autentyzmu naszego synostwa jest też zdolność do wiernej przyjaźni, głębokie przeżywanie piękna, pragnienie ciszy i samotności, pragnienie uczestnictwa w liturgii, rzetelność w badaniu prawdy.

Dwa spotkania z ateistami

Na gruncie niereligijnym, czyli ateistycznym lub agnostycznym mamy do czynienia z analogicznym doświadczeniem Ojca albo jako Boga prawdziwego, albo idola i diabła. W przeciwieństwie do doświadczenia osób religijnych ta relacja synowska nie tematyzuje się w pojęciach tradycyjnie religijnych, ale jej przejawy, zwłaszcza stosunek do bliźnich i istot żywych, są podobne. Podam przykład: miałem ostatnio dwa ważne i długie spotkania z moimi dawno niewidzianymi bliskimi, którzy uważają się za niewierzących i po prostu są niewierzącymi.

Pierwszy z nich mówił o życiu, ludziach z życzliwą przyjaźnią, szacunkiem, gdy musiał powiedzieć coś krytycznie o kimś, mówił to z wyraźnym bólem, niechętnie, jakoś współczująco, tryskał radością, zawsze zakładał moją dobrą wolę jako człowieka i rozmówcy, słuchał mnie z uwagą i nadzwyczajnym szacunkiem, unikał pochopnych sądów, wspierał każdą moją dobrą inicjatywę, plany itd. Chciałem, żeby spotkanie z tym człowiekiem nigdy się nie skończyło, żebyśmy mogli jak najszybciej spotkać się znowu, a po spotkaniu wracałem przepełniony radością, wdzięcznością, jeszcze większą sympatią i szacunkiem dla tego mądrego i dobrego człowieka. Spotkanie z nim uczyniło mnie jakoś lepszym. Mogę śmiało powiedzieć, że ten ateista był i jest bliżej Boga niż ja oraz wielu znanych mi wierzących. Jego Ojcem na pewno jest Ojciec Jezusa.

Do spotkania z drugim bliskim mi człowiekiem podszedłem z podobną ufnością, szczerością, dobrą wolą, z cichą nadzieją, że dojrzałość mogła przynieść jakąś zmianę na lepsze od czasu, gdy go ostatnio przed laty widziałem. Ów człowiek na pewno się bardzo starał, ale ja z coraz większym smutkiem dostrzegałem jego brak szacunku do ludzi, o których mówił, zupełny brak empatii i szacunku dla innych ludzkich wyborów i dokonań, ciągłą podejrzliwość i nieufność, ostre osądzanie innych i mnie, pytania zadawane z pasją śledczego i inkwizytora, stronniczą nienawiścią do Kościoła i chrześcijaństwa, prawie zupełnie niekontrolowane projektowanie na innych swoich złych emocji, uprzedzeń, z jednoczesnym przekonaniem o  własnej samowystarczalności, wybitnej samoświadomości i wszechstronnej wiedzy. W pewnym momencie, gdy zaczął przekraczać miarę duchowej nieprawości, musiałem powiedzieć stanowcze „Dość tego!”. Rozmówca oczywiście nie zrozumiał, w czym uchybił i moje wyjaśnienia przekładał na swój język samousprawiedliwień. Ale ja wiedziałem już, że mam do czynienia z człowiekiem, który  – choć nie jest z gruntu zły – ulega w dużym stopniu pokusom złego ducha i to nie w drobnych sprawach, ale w kluczowych swoich aktach moralnych i duchowych. Ogarnęło mnie wielkie, bezbrzeżne współczucie i smutek. Po moim stanowczym „Dość!” zły duch wycofał się z agresywnego transu. Zacząłem w duchu intensywnie się modlić i skierowałem rozmowę na inne, pozytywne tematy. Doświadczyłem chyba wówczas choć trochę z tego, czego doświadczał Jezus w ostrych rozmowach z niechętnymi Mu Żydami oraz osobami opętanymi.

Dwóch bliskich mi ateistów ma dwóch różnych ojców. Tak podzielona jest nie tylko społeczność niewierzących, ale cała ludzkość, do której mówi dziś w Ewangelii Jezus.

„Jeżeli będziesz trwać w nauce mojej…”

Do świętości – na gruncie chrześcijańskim, ale też ponadkonfesyjnym – możemy dochodzić różnymi drogami, Również ona sama może mieć różne imię: życie miłością, życie Ewangelią, doskonałość ewangeliczna, dojrzałość chrześcijańska, Camusowska „świętość bez Boga”, buddyjska postawa współczucia wobec każdego istnienia, doskonała obojętność św. Ignacego z Loyoli, życie miłosierdziem Bożym św. Faustyny Kowalskiej, radykalne uznanie swojej nicości wobec Boga, doświadczenie zupełnej pustki jako największej bliskości Boga u Simone Weil, ciemna noc ducha św. Jana od Krzyża. W dzisiejszej Ewangelii Jezus proponuje nam drogę świętości jako doświadczenie wyzwolenia[z grzechu i niewoli] w prawdzie ku wolności i synostwu Ojca. Dzięki trwaniu w nauce Jezusa i miłości wobec Niego dajemy świadectwo, że Ojciec Jezusa jest też naszym ojcem. A jednocześnie nasz udział w synowskiej miłości Ojca umożliwia nam rozpoznanie w Jezusie Jego syna i Boga.

Każdy z nas jest wzywany do znalezienia własnego obrazu świętości i dopasowania jej nie tylko do swojej drogi życia, ale nawet do aktualnego jej etapu. Pytam siebie: jak ja dziś, gdy słowo „świętość” brzmi dla mnie obco, w okresie życia, gdy przeżywam suchość pustyni, pustkę i Bóg jest daleko, jak mam w Niego wierzyć i stawać się „świętym jak On”? Muszę oprzeć się na własnym doświadczeniu, ale mieć też w pamięci bogactwo doświadczenia całego Kościoła, innych tradycji religijnych i światopoglądowych.

Tak, Bóg jawi mi się od dłuższego czasu, jako Wielki Nieobecny, a na pewno  Daleki. Nic albo prawie nic nie czuję, gdy się modlę, gdy uczestniczę w Eucharystii. Prawie się zmuszam, by iść do kościoła, czytać religijną książkę i z trudem wytrzymuje suchość moich długich modlitw przed świtem. Jestem przybity własną nicością, upadkami, pamięcią o grzechach, niezdolnością do nawrócenia. „Wiadomości ze świata”, znajomość historii Zachodu, Kościoła i obecny moment historyczny Polski i świata przygniata mnie mrocznym pesymizmem.

Chodzę do świątyni w parafii, w której – jak się ostatnio dowiedziałem – proboszcz na początku Wielkiego Postu przegrał w karty znaczną sumę pieniędzy. Parafianie tej parafii oraz innych w pobliżu są zgorszeni i głęboko zasmuceni. Ten „upadek sprawiedliwego” przenika całe życie parafialne, msze, nabożeństwa wielkopostne, lokalne rozmowy o kościele i religii.  Wszyscy w kościele zdają się myśleć głównie o tym, natomiast w sferze publicznej nie pada ani jedno słowo prawdy, a jednocześnie wciąż mówimy i celebrujemy „Prawdę”.

Do mojej pustyni nawrócenia i osobistego pytania o samo istnienie Boga, Jego realność dochodzi przenikająca oficjalną celebrację kościelną nieautentyczność, potwierdzająca niejako moją intuicję zwątpienia: wszyscy wiemy, o co chodzi, ale nikt tego głośno nie mówi. Potrzebujemy tej celebry i wspólnoty, choćby tak radykalnie nieautentycznej, bo bez tego kim byśmy byli?

Proboszcz, człowiek niewątpliwie pobożny, serdeczny i odpowiedzialny, a jednocześnie karciarz i hazardzista mówi kazanie o potrzebie nawrócenia w Wielkim Poście. Wszyscy w kościele myślą o jego wielkiej przegranej w karty na początku Wielkiego Postu, ja też. Szepcę w duchu: „Powiedz chociaż słowo prawdy albo przepraszam, cokolwiek. Nie czujesz, że te tysiące ludzi jest załamanych i zagubionych, że z tej rozpaczy i gniewu, zamiast bić się w swoje piersi i nawracać, chcą, żebyś ty się przyznał, przeprosił, zapłakał, bo dopiero wtedy odzyskają wiarę w sens swojego nawrócenia? Nie widzisz, że od autentyzmu twojego nawrócenia zależy nawrócenie twoich owiec?”

Przyjmuję komunię świętą z rąk księdza, który nie ma odwagi powiedzieć słowa prawdy i myślę, że po ludzku to zrozumiałe, i współczuję, i modlę się za niego i za nas wszystkich. Ów ksiądz swoją postawą umacnia moją wątpliwość. Tworzymy wspólnotę wątpiących, kompulsywnie skupionych wokół sceny Najpiękniejszej Fikcji, grających swoje role. Każdy swoją. Rozumiem, że ta eklezjalna sytuacja staje się częścią mojej pustyni, nowym ciężarem, w poszukiwaniu i odzyskiwaniu poczucia synostwa.

Co znaczy „trwać w nauce mojej” – gdy Bóg staje się wielkim „pustym znaczącym”, gdy całe moje trwanie dzieje się w pustce i suchości pustyni, a „nauka Jego” staje się jedynie pięknym i niedosiężnym humanistycznym przesłaniem, szczytem człowieczeństwa bez Boga? Z całej dzisiejszej Ewangelii, pełnej ważnych słów i treści, moją nadzieję największą, najbardziej spazmatyczną, choć zupełnie trzeźwą budzi słówko „trwać”. Bez czułości i tkliwości, bez łez i uniesień, bez pewności i wsparcia. Trwać. „Pustynia rośnie”. Diabeł walczy o moją duszę.  Aniołowi gdzieś w oddali nucą swoją pieśń.

Tak, z pokorą i zupełnie szczerze przyznaję: nie wiem, co dziś znaczy „świętość”, nie czuję zupełnie dziś tego słowa. Tym, co najlepsze i najbardziej heroiczne w moim obecnym życiu, nie wypada się dzielić. Zresztą, jest tego niewiele, a do tego, co jest, przenika mój egoizm i próżność. Nie wiem, co to znaczy „miłować” Jezusa, gdy nic do Niego nie czuję. Czy samo trwanie w wytrwałym akcie woli wobec Niego wystarcza? Nawet nie potrafię nazwać, czym jest obecnie ta relacja.

Być może drogą świętości jest nieraz wytrwałe pozostawanie na pustyni, pokorne powtarzanie pewnych gestów, słów, czynienie konkretnych dobrych rzeczy wobec bliskich i dalekich. Co jest w tym najtrudniejsze? Chodzi o to, że nie potrafię i chyba nie chcę żadnym pozytywnym słowem nazwać jakiegokolwiek swojego wysiłku czy intencji. Nie potrafię i nie chce powiedzieć o sobie żadnego pozytywnego słowa, choćby jako aspiracji i odniesienia. Czyli samo stwierdzenie: „że się nawracam”, „że chcę się nawrócić”, „że proszę dobrego Boga o łaskę nawrócenia”, wydaje mi się jakoś niestosowne, nieautentyczne. Tak, to jest dobre słowo: ja cały wydaję się sobie radykalnie nieautentyczny, niezdolny do prawdy, miłości, pokory, nawrócenia, „synostwa Ojca”, świętości wreszcie. Doświadczenie Boga jako wielkie „puste znaczące” sprawia, że ja sam staję się „pustym nieznaczącym”, niezdolnym do znaczenia i znakowania, czyli nadawania sobie i światu sensu.

Tylko ten ksiądz hazardzista nie daje mi spokoju. Wpierw mnie to bawiło, potem wkurzało. Teraz chce mi się tylko płakać. A nie mogę. Patrzę, jak ten otyły, pobożny, zakłopotany człowiek chyłkiem odprawia mszę. I modlę się wraz nim. Chcę jakoś mu pomóc. Wziąć jego ciężar i winę na siebie. Jeśli To wszystko prawda, obaj jesteśmy dziećmi tego samego Ojca.

Rekolekcje Wielkopostne 2011

Yeats.jpg

 

11 Comments

  1. elik

    Wyzwanie szczególne, fascynujące i ……

    W życiu doczesnym wszyscy stajemy wobec szczególnego, fascynującego, bezwzlędnego, koniecznego i bardzo trudnego wyzwania, lecz zwyke nie podejmujemy go zbyt ochoczo, ani niezwłocznie i robimy uniki albo staramy się z tym wyzwaniem różnie uporać np:  oddalać, redukować, czy przekształcać je, nadawać mu inny wymiar i znaczenie itp.

    Tym wyzwaniem jest przede wszystkim nie deklarowana wiara w Boga Trójjedynego, czy pobożność i przynależność, do wspólnoty Kościoła katolickiego, lecz rzetelne, mozolne i wytwałe naśladowanie Jezusa Chrystusa, także urzeczywistnianie Jego człowieczeństwa , w tym stawanie się coraz lepszym człowiekiem nie koniecznie świętym i codzienna pomoc bliźniemu – człowiekowi będącemu w potrzebie, a nawet w nędzy duchowej, czy egzystencjalnej.

    Istotnym problemem staje się lub jest zakłamanie życiowe – duchowe i  ezystencjalne tzw. wegetacja, także wszelkie kłamstwo, oszustwo, pozerstwo, oszczerstwo, pomówienie etc., które nie koniecznie musi wyrażać nasz język.

    Rzeczywistą wielkość człowieka, także jego dobroć, prawdziwość, wielkoduszność, wspaniałomyślność i inne cnoty, a nawet świętość możemy dostrzec i właściwie docenić, jeśli tylko zechcemy świadomie i dobrowonie tj. podobnie, jak do Boga Trjjedynego zbliżyć się, do brata, czy siostry i doświadczyć promieniowania ich osobowości.

    • Różnica między grzesznikiem a świętym polega na tym, że święty ma zwykle ciekawą przeszłość – grzesznik zaś przyszłość.— Oscar Wilde
    • Grzesznik leży, pokutnik dźwiga się na nogi,
      A święty stoi prosto, gotowy do drogi. — Adam Mickiewicz
    •  Możemy się stać ludźmi wielkiej świętości, jeśli tylko będziemy tego chcieli. — Matka Teresa z Kalkuty

    Szczęść Boże!

     
    Odpowiedz
  2. elik

    Dążenie, a mniemanie, czy przeświadczenie.

    Jadziu bardzo dobrze, kiedy chcemy zastanawiać się, a nawet dzielić z innymi własnymi przemyśleniami o sprawach i rzeczach istotnych, ważnych, doniosłych, lecz proszę zauważyć i uznać to, że "dążenie" nie jest, ani nie może być  tożsame z pychą, ani wydumanym przeświadczeniem o tym,  kim już jesteśmy.

    Natomiast podstawowym warunkiem i kryterium w dążeniu, do urzeczywistniania Jego człowieczeństwa tj.  wielkości, doskonałości, a tym bardziej świętości jest wg. mnie miłość w prawdzie, a osiągnięciami, pożądanymi zdobyczami, tzw. "owocami"  są mozolnie wypracowywane liczne cnoty, w tym ich królowa  pokora tj. świadome i dobrowolne godzenie się z własnym losem, także umiejętność i zdolność szanowania bliźnich i unikanie wad m.in. pychy tj. eksponowania własnej osoby.

    Szczęść Boże!

     
    Odpowiedz
  3. krok-w-chmurach

    Jadwigo, w dążeniu do

    Jadwigo, w dążeniu do świętości nie ma  nic z pychy. Chcę być święta, bo do tego wzywa mnie Bóg. Wiem przy tym, jak wiele zależy od Niego, od łaski którą mnie obdarzy. I wiem też, jak mało mogę sama zrobić. Gdzie tu mowa o tym, że człowiek czuje się święty? Lepszy od innych? On się czuje gorszym i całkowicie nieświętym.

    Dopiero zaczynając mierzyć się z wezwaniem do świętości widzi się prawdę o sobie – o niemocy, słabości, ciągłym upadaniu. Czasem pozostaje tylko sama radość z pragnienia świętości, bo z realizacją tego kiepsko.

     
    Odpowiedz
  4. jadwiga

    Elik i Inka

    W sumie i tak i nie.  Jeżeli do czegokolwiek się daży  – to daży się na zasadzie porównania – lepszy – gorszy. Bez tego porównania nie byłoby zadnego dążenia. Dążymy by coś mieć, bo tego nie mamy. Dażymy by być "tacy "- bo jesteśmy nie "tacy" ale inni. Dażymy by to zmienic. Musi być porównanie.

    Mozna napisać, ze człowiek moze siebie nie porównywać z kimkolwiek  i wtedy rzeczywiscie pychy nie ma. Ale jak mozna dażyć do czegoś nie majac zadnego porównania?

     
    Odpowiedz
  5. krok-w-chmurach

    Rzeczywiście nie da się

    Rzeczywiście nie da się uniknąć pewnego rodzaju porównania. Jednak w przypadku dążenia do świętości porównanie dotyczy raczej świętych, do których podobnymi chcielibysmy się stać. nNie można wywyższać się nad tych, którzy nie podążają drogą do świętości. Gdyby było inaczej bylibyśmy podobni do faryzeusza, który modląc się w świątyni porównywał sie do celnika: dziękuję Ci Panie, że nie jestem jak ten  celnik (por. Łk18,11) – pozorna świętość.

     
    Odpowiedz
  6. aaharon

    ach świętość !

     Człowiek dojrzały i emocjonalnie zrównoważony wie dobrze , że nie wszystko i nie zawsze można mieć. Ma świadomość, że w życiu , zwłaszcza dorosłym istnieją pewne priorytety, zaś to czego porządamy , nie zawsze jest w naszym zasięgu i czasami nigdy nie będzie…na przkład  świętość…

    No ale ja ani dojrzały ani zrównoważony emocjonalnie nie jestem więc kto wie może jestem święty?

    wredny aharonek

     

     
    Odpowiedz
  7. jadwiga

    Inko

    Jednak w przypadku dążenia do świętości porównanie dotyczy raczej świętych, do których podobnymi chcielibysmy się stać.  

    A dla mnie to tym gorzej. Podazac powinniśmy własna droga a nie nasladując kogoś kto żył w innym czasie w innym środowisku i dla kogo Bóg przeznaczył taka a nie inna drogę. Naśladownictwo jest zwiazane z tym że zazdrościmy osobie , która chcemy naśladowac.Istnieje w nas wtedy i zazdrosć i jestesmy zawsze ta "gorsza kopią".

    Uwazam, ze nasladownictwo innego człowieka nie jest czymś pozytywnym.Jest jak gdyby rywalizacją.

     
    Odpowiedz
  8. krok-w-chmurach

    Jadwigo, nie jestem

    Jadwigo, nie jestem psychologiem, więc nie wiem, czy zawsze bodźcem do naśladowania kogoś jest zazdrość. U mnie zwykle jest nim podziw. Być może w podziwie tkwi jakaś szczypta zazdrości, ale ja nazwałabym ją "zazdrościa pozytywną".

    A jesli już mówimy o naśladownictwie świętych, po to by samemu zostać świętym, to z pewnością nie jest ono spowodowane zazdrością, ani też rywalizacją. Naśladowanie świętych nie jest również kopiowaniem ich życia, postępowania, specyficznej relacji z Bogiem. Wystarczy poczytać biografie świętych, żeby przekonać się o tej prawdzie. Każdy z nich był innym człowiekiem, niepodobnym do innego świętego. My możemy (i powinniśmy) brać przykład z ich miłości do Boga, do innych ludzi.

    Wezwanie "Świętymi bądźcie", nie oznacza wyścigu do zbawienia, nie da się tutaj zająć pierwszego miejsca i nie ma miejsca ostatniego. Każdy z nas jest taką indywidualnością, że jego świętość jest niepowtarzalna. I jeszcze coś: to wezwanie do świętości, nie oznacza powołania do świętości wyniesionej na ołtarze. To może być zwyczajna świętość, która jest jedynie staraniem się o dobre, uczciwe, pełne miłości bliźniego życie.

    A czasem nawet to pozostanie tylko pragnieniem.

     

     

     
    Odpowiedz
  9. martusia

     Bóg pragnie, abyśmy

     Bóg pragnie, abyśmy WSZYSCY byli święci, bo On jest święty. Tej świętości wystarczy dla wszystkich, bo w świętości nie ma zazdrości. Bóg chce, abyśmy dla każdego  pragnęli dobra i nikomu źle nie życzyli. Jesteśmy dziećmi jednego Ojca, każde dziecko kocha tak samo. 

     
    Odpowiedz
  10. mario

    Wydaje mi się, że

    Wydaje mi się, że świętość powinna się pojawić mimochodem; być pewnym zaskoczeniem; jak puszczenie cięciwy podczas nauki strzelania z łuku. Wtedy nie ma "mnie", nie ma porównywania, nie ma żadnych osiągnięć, nie ma celu. Trzeba chcieć bez chcenia :). Wystarczy trzymać się teraźniejszości, czyli tego co JEST. I wtedy samo się zrobi 🙂

     

     

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code