Bmx

Świst, świst w uszach, włosy rozwiewa wiatr, do oczu napływają łzy, prześwituje przez moment radosna myśl o wolności. Na twarzy uśmiech.
 
* * * * *
 
1
 
Bmx
 
Urodziłem się zamroczony. Kiedy byłem małym chłopcem, do snu nigdy nie koiły mnie łagodne wizje. Zawsze wyobrażałem sobie destruktywną moc, ponieważ w tle często słyszałem krzyki. Może i nie były to krzyki, ale mój ówczesny pępek świata był przytłamszony. Może przez stan wojenny. Albo przez Papieża. Wyssałem zgniecenie z mlekiem matki. Nie wiem, co się działo. Po czasie zgniatanie pewnie ustało, ale skoro ściana niepokoju zwaliła się na łebek z niezarośniętym ciemieniem, życie zostało utożsamione z jakimś kowadłem, imadłem czy czymś takim. Zanim zasnąłem, wyobrażałem sobie wielki, pancerny samochód z dużym zderzakiem, którym miażdżyłem na kawałki inne pojazdy. Przed przedszkolem tata kupił mi na festynie plastikową nyskę. Wziąłem ją do piaskownicy. Trochę więksi koledzy podeszli i spojrzeli na mnie. Uśmiechnąłem się jak debil.
 
– Możemy?
 
– Ciak.
 
Zgnietli ją na miazgę. Uśmiechałem się, stojąc nad piaskiem i szczątkami nyski z rozpostartymi łapkami. W domu rozpłakałem się. Wyobrażałem sobie, że tata bierze tych chłopców za głowy i uderza nimi o kant stalowej zjeżdżalni. Ale tata nawrzeszczał mamie, że
 
– Nie trzeba najdroższych zabawek od razu dawać mu do piaskownicy! Ja tu, kurwa, zapierdalam, a on wszystko niszczy…
 
No to miałem później półeczkę czerwoną, która po okresie dzieciństwa została przemalowana na rustykalnie brązowo, a potem na rustykalnie biało. Stał na niej niebieski peterbilt z żółtą gruszką na beton, chevrolet jakiś kombi czerwony fire chief i coś tam jeszcze. Chuchałem je, cackałem, czyściłem śliną i hustką. A potem spłonęły lub dostały się w imadło.
 
Póżniej do snu przywdziewałem niewidzialny dla przeciwników, uzbrojony kombinezon z żelaza, naszpikowany mieczami i nożami. Wyobrażałem sobie, że jeśli ktoś mi przeszkadza, tnę go na kawałki. Tnę jego twarz, a on krzyczy:
 
– Ty jesteś najlepszy! Kocham Cię, bo jesteś najlepszy! Ja i cała moja rodzina to Twoji słudzy, Kości Panie!
 
Lecz sen został przerwany. Był dzień. Za rzeką przejechał, śpiewając wysoko, czeski pociąg osobowy.
 
– Kości Panie, cę naleśnice pomarańczową! Mama, cę naleśnicę pomalańczową!
 
– Już będzie obiad, synku, już będzie.
 
– A co?
 
– Kotlet schabowy.
 
– Naleśnica pomalańczowa?
 
Kiedyś grzebałem patykiem we wnętrznościach przejechanego psa. Cuchnęły, ale nie padliną, tylko krwią i żółcią. Gorzko-stalowo i kwaśno. Pamiętam dobrze. Później tak samo w przedszkolu pachniały flaczki na obiad. Rozwlekłem wnętrzności na całą szerokość ulicy i patrzyłem, co się z nimi dzieje, kiedy przejeżdżają po nich samochody. Rzecz jasna robiłem to z kolegami. Siedzieliśmy w krzakach i mówiliśmy:
 
– Jaaaaawa! Ale ja cieeeeee!
 
W drugiej klasie podstawówki chodziliśmy z chłopakami po rozlewiskach nieopodal rezerwatu przyrody, właściwie to pomiędzy drogą prowadzącą dalej przez osiedle do fabryki farb i lakierów i leśnym rezerwatem pełnym tajemniczych jarów i z małą jaskinią. W dłoniach mieliśmy strzykawki znalezione pomiędzy odciętymi głowami świń w silosie na zapleczu rzeźni pod blokiem. Napompowywaliśmy nimi żaby i ropuchy, aby już nie wypłynęły. Przybiliśmy też żabę do deski, głową w dół, z rozszerzonymi nogami i rozcinaliśmy ją na żywo znalezioną szpachlą. Nawet duży stawiała, pamiętam, opór.
 
Pod blokiem zdarzyło się kilka stłuczek i kilka poważniejszych kolizji drogowych. Samochody w tamtych latach były blaszane i łatwo się zgniatały, więc kiedy usłyszeliśmy huk na przejeździe kolejowym, od razu pobiegliśmy z chłopakami zobaczyć, co się stało. Mały fiat wjechał w słupek przed rampą. Klakson wciąż ryczał, a kierowca niósł na dłoni kawałek skóry z czaszki i strasznie krwawił.
 
– Jaaaaaaaaaaawaaaaaa! – Krzyknęła mała Kasia, przygryzając palce dłoni.
 
Wyłączyli klakson, przyjechała karetka. Od tamtej pory czekaliśmy na kolejne wypadki. Uwielbiałem napięcie i strach, jakie wzbudzały we mnie wypadki samochodowe. Chciałem odczuwać mdłości na widok krwi. W poskręcanej blasze, pokrwawionych kawałkach szkła czytałem wizje deformacji i bólu. Najpierw wizje były bardziej makabryczne. Takie jak w horrorze „Ślimaki”, który oglądałem z kuzynkami, które później dotykałem, na wakacjach. Później wizje wysubtelniały: Bucik dziecka w plamie oleju, chustka pomiędzy kawałkami kierunkowskaza i pomiętą uszczelką z drzwi, rozrzucona zawartość urlopowej torby stanowiły odpowiednią materię moich emocjonalnych przedstawień.
 
Zawsze wywyższałem się i chciałem być nad wyraz lepszy. Chciałem zwrócić na siebie uwagę. Do szkoły chodziłem wyperfumowany do granic absurdu zagranicznymi perfumami ojca i kradłem z barku pieniądze na żel do włosów, aby mieć je zaczesane do tyłu i wyglądać jak lord, chodziłem w białem koszuli z czarną stójką z komunii świętej i rozpowiadałem, że słucham tylko muzyki poważnej, pochodzę z rodu szlacheckiego, a mój ojciec jest biznesmenem i ma dwadzieścia siedem samochodów w firmie.
 
– Mój tata liczy procenty i rządzi tam, a twój?
 
– Mój tata też ma firmę.
 
– Ale mój rządzi, tam jest fabryka i ludzie, a twój sam robi.
 
– Ale to też firma, on ma pieczątkę, jak nie wierzysz to chodź.
 
– Ale mój rządzi, bo procenty trzeba znać, ma centertela komórkowego i alarm w aucie, bo dużo jeździ i mogą mu ukraść auto, na przykład w Warszawie.
 
Tata przyjeżdżał czasem starym oplem kadettem kombi, czasem fiatem fiorino z paką, kiedyś przyjechał sensacyjnym pontiakiem trans sport. A potem zwolnili tatę z pracy. Podniósł się, ale ponury wyraz twarzy i atmosfera zagrożenia pozostały.
 
Wywyższałem się, ponieważ w obecnej egzystencji czułem się zawsze podle. Wewnątrz żołądka rozchodziła się zimna fala, mdłości podchodzące swym dziwnym uściskiem pod gardło, obejmujące stalową obręczą głowę, stalową barwą rozchodzące się po twarzy i napływające do oczu łzami. Stałem kiedyś przy parapecie, jeszcze jak tata miał skodę 105 s i choć nie dosięgałem do okna, płakałem, ponieważ myślałem, że coś się stało tacie i czekałem do niebieskiego zmierzchu, aż przyjedzie. Zawsze czułem, że nie jest dobrze. Pod każdym względem czułem się słaby i od każdego gorszy. Bałem się swoich rówieśników. Przyjaźniłem się z chłopakiem z zanikającymi mięśniami, ponieważ zawsze można było go popchnąć, a on przewracał się i płakał, lecz nigdy nie mógł dogonić mnie w razie czego. W sumie to kochałem go bardzo, nawet prosiłem go od podstawówki, czy nie chce ze mną chodzić za rękę. Byłem od wszystkich słabszy. Najchudszy. Nie grałem w piłkę nożną, ponieważ piłka kiedyś utrafiła mnie w palec u ręki i wybiła go. Miałem chudą, bladą twarz o anielskich, dziewczęcych rysach, z lekko zadartym nosem i wielkimi, zielonymi oczami. Zawsze patrzyłem się w jednolite miejsca. Różnorodność mnie nie pociągała. Konkret, ciemność albo jasność, ciężar albo lekkość, zło albo dobro.
 
Kochałem monotonię cięzkiej techniki. Godzinami stałem na balkonie i przez balustradę obserwowałem jak z grubej rury podłączonej do podajnika betoniarki marki steyr pracującej na wysokich obrotach sączy się beton. Obserwowałem, czy któryś z robotników nie wpadnie do betonu i nie utopi się jak w takim jednym filmie gangsterskim i wąchałem zapach spalin. Uwielbiałem zapach spalin. Rozróżniałem zapach spalin autobusu marki autosan, jelcza, a także odróżniałem po tym zapachu dużego fiata i gwiżdżącego poloneza, basową skodę serii 105 – 135 i małego fiata. Oczywiście niebieskiego ciężaru trabanta, wartburga i syrenki nie dało się nie odróżnić. Niemniej każdy z tych dwusuwów pachniał inaczej.
 
Kiedyś tata przez długi czas, praktycznie co sezon od pierwszej podstawówki brał mnie ze sobą na korty tenisowe i próbował mnie uczyć gry w tenisa, ale zawsze patrzyłem, czy inni nie patrzą, kiedy odbijam piłkę i nie potrafiłem przez kilka lat opanować forhendu i bekhendu.
 
– Znów zginasz łokieć!
 
– Ale nie…
 
– Trzymaj prawą prosto na bekhendzie!
 
– Ja tylko forhend chcę!
 
No więc przestałem zginać, ale piłki latały po wszystkich kortach, a tata wkurzał się, że przeszkadzam innym w grze, więc bardziej zależało mi na tym, żeby jego twarz nie robiła się czerwona z gniewu i nie nabierała takiego zdeformowanego wyrazu niż na jakości mojej gry, więc tata tracił cierpliwość.
 
– Ruszasz się jak mucha w smole! Biega się, biega! Pracuj nogami, a nie stój jak ten cioł!
 
Potem grał z kolegami, a ja czekałem jakieś 4 godziny, chodząc wokół kortów. Napotkałem tam kiedyś maszynę do przemiału asfaltu, taką z rozłożystą blachą z przodu i na gąsienicach, olbrzymią, na siedzisko z wajhami wchodziło się po schodkach. Sprawiała mi ogromną przyjemność. Z dołu pachniała mieszanką smaru i smoły, asfalt przylepiony do blachy i spiralnych śrób pachniał trochę inaczej, bardziej słodko. Powyżej, z otworów wentylacyjnych olbrzymiego silnika, samych w sobie fascynujących, bo z łuszczącą się, żółtą farbą, z rdzawymi odpryskami i zaczernieniami od sadzy, sączyła się cudna woń smaru, oleju napędowego i przypalonej sadzy. Pordzewiałe schodki pachniały smarem z butów i resztkami asfaltu opadłego z butów, pomalowana żółtą farbą olejną wajcha i siedzisko z czarnego skaju – smarem z granatowego zapewne kombinezonu. Ruszałem oddalonymi wajhami.
 
– Wghrrrrrrghrrrrrrr!!! Wrrrruumm!
 
Potrafiłem też naśladować dźwięk terenowego uaza. Wystawiałem język i purkałem nim „pfrrrr”, jednocześnie wydając gardłem – przez nos -charakterystyczny odgłos zębatek przekładni „uiiiiiiiiiiiiii…” Po mutacji głosu już nie potrafiłem.
 
Tata wołał mnie zawsze głośnym jak lokomotywa gwizdem, kiedy kończył grę z kolegami i wsiadaliśmy do samochodu. Zawsze cieszyłem się, że wracamy do domu.
 
– Jak będziesz grał w tenisa dobrze, to będziesz miał takie mięśnie, że każdemu przywalisz.
 
– Lubię grać w tenisa, wiesz?
 
Po powrotach do domu biegaliśmy z kolegami po lesie. Ukochałem las. Nie lubiłem jego różnorodności, zawsze panikowałem na widok pająków i bałem się przeciskać pomiędzy krzewami, ponieważ wyobrażałem sobie, że napadają mnie wielkie kleszcze. Odrzucały mnie gęstwiny, kiedy dotykały mnie gałęzie, ogarniały mnie spazmy i panika. Ukochałem jednak to samo, co w technice: Wielkość. Ogrom, monotonię, zbitą, gęstą zieleń z prześwitami czarnej ciemności w głębi. Bałem się zróżnicowania. Kochałem jedność. No więc las. Od podstawówki chciałem zostać leśniczym i mieszkać w drewnianej leśniczówce w środku puszczy. Miałem gumiaki taty, sięgające mi po uda. Na urodziny dostałem od całej rodziny 70 zł. Poszedłem z tatą na targ i kupiłem u ruskich lornetkę. Wszyscy mieli komputery Amiga 500 lub 2000. Ja miałem atari 800xl, którego tata używał do obliczeń konstrukcyjnych. I miałem lornetkę. Komputer do gier się nie nadawał, chyba tylko tetris. Źle się czułem, kiedy świeciło słońce, a wszyscy siedzieli przed ekranami i grali w Mario albo wyścigi. Kiedy padał deszcz, też nie lubiałem siedzieć w domu, ponieważ ściany pachniały ciągle tynkiem, od czego bolała mnie głowa. Zawieszałem lornetkę na szyji i chodziłem w tych gumiakach i w palcie, kiedy lało, po okolicznych lasach. Wchodziłem na ambony myśliwskie i obserwowałem korony drzew. Czasem zdarzyła się sarna. Sarny bekały – szczekały. Nauczyłem się je naśladować. Robiłem na wdechu „błeł!, błeł!” i myślałem, że sarny mnie zrozumieją. Kiedyś udało mi się do jednej zbliżyć, ale kiedy wyciągnąłem rękę, aby ją pogłaskać, ta gwałtownie czmychnęła. Serce stanęło mi w gardle.
 
– O kurwa…
 
Dostałem w prezencie „poradnik przyrodnika”, ale nie interesowały mnie szczegóły, takie jak różnica pomiędzy jelenim i sarnim bobkiem. Byłem na to zbyt zawieszony. Przez lornetkę oglądałem często parę wodną unoszącą się z nad koron drzew po burzy, odległe Beskidy i chmury. Uwielbiałem chodzić po lesie, kiedy mało co było widać po deszczu. Wszystko parowało, a ja zamykałem oczy i wdychałem zapach ciepłej wilgoci. Miałem też lupę, ale kiedy ujrzałem przez nią pod światło komórkę wypełnioną chlorofilem, stwierdziłem, że ok i patrzyłem na liście prześwietlone słońcem w całości, a właściwie to na ich kolor, układ i żyłki. Kojarzyły mi się z odrębnymi miastami, z baldachimami w koronie lub po prostu z witrażem kościelnym. Las był moją świątynią. Potem lupą wypalałem mrówki na parkingu przed blokiem.
 
Potem była komunia święta. Wszyscy dostali bmxy i składaki. Były imprezy rodzinne w całym bloku, zjechało się mnóstwo samochodów, wszyscy chodzili w białych koszulach i krawatkach, a w bloku pachniało perfumami, zwłaszcza Panią Zalewską czy tam Walewską, papierosami i wódką. Z niektórych balkonów dobiegały dźwięki disco. A my z chłopakami, też w białych koszulach, jeździliśmy po osiedlu. Miałem pięknego bmxa, czarno-niebieskiego z chromowanymi elementami, śrubami zabezpieczonymi żółtymi gąbkami i z żółtymi oponami z bieżnikiem w motylki. Miał miękkie opony, które fajnie bzyczały przy większych prędkościach i rekompensowały twardość czerwonego siedziska z dziurkami „na pierdnięcia”. Słuchałem wtedy muzyki country i oglądałem zawsze w telewizji country piknik w Mrągowie, ponieważ po plecach przechodziły mi ciarki, kiedy wyobrażałem sobie, że jestem kowbojem mieszkającym w lesie i jeżdżącym na harleyu w dalekie podróże, w samotne trasy. Chciałem zawsze mieć amerykańską ciężarówkę w chromach. Mój bmx był niebieskim peterbiltem, kiedy bawiliśmy się na rowerach w samochody. Kiedyś zrobiłem z kartonika amerykańską tablicę rejestracyjną z napisem „arizona” odgapionym z książki „jak to jeździ” z rozdziału „samochody ciężarowe” i przyczepiłem pod siedziskiem w miejsce odblasku. Wziąłem do plecaka butelkę z kompotem, wiśniowym chyba i bułkę. Kiedy mijałem stojące na poboczu ciężarówki czekające na załadunek w zakładzie, wystawiałem nogi do przodu jak to w harleyach i w pełnym zaangażowaniu ust łącznie z językiem, nosa, gardła, krtani i przepony, robiłem
 
– Brgyd brgyd brgyd brgyt brgyt, prytk prytk prytk prytk,
 
aby kierowcy myśleli, że mija ich prawdizwy harley i myśleli, że siedzi na nim twardziel, ich brat drogi, kowboj z gangu road angels. Na głowie miałem zawiniętą czerwoną chustkę, jaką podpatrzyłem u motocyklisty na okładce miesięcznika motocyklista. Chciałem więc wybrać się w podróż na drugą stronę miasta, ale mijając rogatki z napisem „Cieszyn” poczułem się nieswojo i obco. Zatrzymałem się na przystanku autobusowym, zaparkowałem bmxa i usiadłem na ławce.
 
– Jechać? Nie? – myślałem. – Ale gdzie?
 
Zatrzymał się autobus. Spojrzałem na ludzi.
 
– Brrrrwymrrrr! – Odpaliłem bmxa jednym kopnięciem w pedał.
 
– Brrrwym, brgyd brgyd brgyd brgyd! – I pognałem za autobusem.
 
Pod górę było, ale autobus się męczył, więc – ledwo zipiąc – jechałem w jego spalinach. Oddalał się jednak. – Może dogonię go na następnym przystanku? – pomyślałem. Do oczu napłynął pot. Nie potrafiłem złapać oddechu, krtań mi świszczała. Serce waliło bardzo mocno, płuca zaczęły niemiłosiernie boleć. Dogonię. Dogonię. Autobus zatrzymał się. Łup w krawężnik, zatoczyłem się, zdążyłem zatrzymać rower i oprzeć go o przystanek. Oparłem się o słupek przystanku, próbując spojrzeć w twarze pasażerów, aby obwieścić im zwycięstwo. Nie widziałem jednak nic, oddychałem bardzo szybko, zbyt szybko. Autobus odjechał.
 
– Chłopcze, nic ci nie jest? – Jakiś staruszek nachylił się nade mną i chwycił za spocone ramię.
 
– Ńń…, nje… Nie jes.t. – Odparłem. Staruszek uśmiechnął się i poszedł.
 
– Kurwa… O kurwa… – przetarłem oczy i postanowiłem wrócić do domu.
 
 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code