Bez błyskawic i archanielskich trąb

Rozważanie na I Niedzielę Adwentu, rok A1
 
 

Czy chcę, aby Jezus przyszedł ponownie na ziemię? Jako osoba wychowywana od dzieciństwa w kręgu katolickiej wyobraźni dość wcześnie zadawałam sobie to pytanie. I z dziecięcą bezpośredniością odpowiadałam negatywnie. Oczywiście nie chciałam, a dokładniej rzecz biorąc, mogłam nawet dopuścić taką ewentualność, byle tylko nie dotykała mnie osobiście. Miałam przecież swój poukładany i bezpieczny świat, znane relacje, oswojoną przestrzeń, zwykły rytm codziennych czynności… I nagle gdzieś obok miałby pojawić się Jezus z całą serią towarzyszących temu niezwykłych zjawisk? Wszystko buntowało się we mnie na samą myśl o tym i nawet modliłam się z żarliwością, jakiej brakowało mi w odniesieniu do innych spraw: „Panie Jezu, jeżeli już masz przyjść, to przynajmniej zostaw mnie w spokoju. Przyjdź sobie w jakiejś innej części świata albo w innym czasie”.

Gdy wkroczyłam w dorosłe życie, moje spojrzenie na tę sprawę zmieniło się, można by powiedzieć, diametralnie. Chyba mniej podobał mi się świat, w którym żyłam, bo wizja jego radykalnej przemiany czy po prostu końca wydawała mi się całkiem atrakcyjna. Ponowne przyjście Jezusa miało załatwić wszystkie moje problemy emocjonalne, zdrowotne, finansowe itd. Nie interesowało mnie za bardzo, czy Jezus okaże się miłosiernym, czy surowym sędzią, czy zostanę zaliczona do grona zbawionych, czy potępionych. Najważniejsza była perspektywa ulgi i uwolnienia od codziennych zmagań.

Wiem, że z teologicznego punktu widzenia takie poglądy mogą wydawać się naiwne, a nawet nierozumne. Owszem, ale też jestem przekonana, ze właśnie takie postawy z różnym nasileniem i stopniem wyrazistości towarzyszą wielu chrześcijanom w różnych okresach życia. Mówiąc krótko, nasze myśli o ponownym przyjściu Jezusa na ziemię oscylują między dwiema skrajnościami: jedni obawiają się, że spotkanie z Nim mogłoby zburzyć ich poukładany świat, a drudzy oczekują, że On przez swoje przyjście mógłby za nich wszystko załatwić. Sama zastanawiam się, do której skrajności jest mi dzisiaj bliżej.

Czy którakolwiek z opisanych powyżej postaw odpowiada obrazowi z dzisiejszej Ewangelii? Dziś Jezus nie mówi o swoim przyjściu wśród burz, gromów, wichrów i trzęsień ziemi (czego tak bardzo obawiałam się w dzieciństwie). Owszem, wspomina o potopie, ale też pojawia się uspokajająca wizja arki Noego, w której będzie możliwe schronienie. Życie toczy się zupełnie zwyczajnie: ludzie jedzą, piją i zawierają małżeństwa; mężczyźni pracują w polu, a kobiety wykonują swoje domowe obowiązki.

Prawie jak w „Piosence o końcu świata” Czesława Miłosza:

 

W dzień końca świata

Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,

Rybak naprawia błyszczącą sieć.

Skaczą w morzu wesołe delfiny,

Młode wróble czepiają się rynny

I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.

 

Wszystko toczy się zwyczajnie, a jednak – „jeden będzie wzięty, jeden zostawiony”, „jedna będzie wzięta, jedna zostawiona”. Widać stąd, że świat nie zwali się czy nie zakończy w prostym sensie, nie runie jak domek z kart ani nie odejdzie nagle w nicość. Nastąpi tylko wartościujące naznaczenie świata – podział na tych, których Jezus weźmie ze sobą, ocali i na tych, którzy zostaną na zatracenie przy swoich dotychczasowych czynnościach. Może nawet nie od razu zauważą, że cokolwiek się zmieniło.

Jezus zapowiada, że mężczyzna zostanie wzięty z pola, a kobieta od żaren. To przypomina, jak bardzo ludzkie życie jest związane z pracą, która ma zapewnić wyżywienie i przetrwanie. Oczekuje się od nas, że będziemy czynnie oczekiwali na ponowne przyjście Jezusa, niezależnie od tego, kiedy ono nastąpi, że będziemy działali, że zagospodarujemy dane nam w posiadanie ziemskie dobra, pomnażając i uzupełniając Boski akt stworzenia. Możemy się spodziewać, że Jezus przyjdzie do nas wśród naszych zwyczajnych zajęć, a tylko niektórzy zdołają dostrzec zapowiadające Jego przyjście znaki i przygotują się odpowiednio, aby moment spotkania stał się dla nich radością i ocaleniem, a nie klęską. Co więcej, Jezus przychodzi do nas wśród naszych zwyczajnych zajęć nieustannie, lecz my często bronimy się przed przyjęciem tego do wiadomości, odganiamy samą myśl o spotkaniu z Jezusem jak natrętną muchę, odsyłamy Jezusa w odległe zakątki świata…

Wybór, którego dokona Jezus, nie będzie ani apodyktyczny, ani przypadkowy. Wiele zależy tutaj od nas. „Czuwajcie więc, bo nie wiecie, w którym dniu Pan wasz przyjdzie” – słyszymy. Ale czy w ogóle chcemy czuwać? Czy jesteśmy przekonani, mówiąc dość brutalnie, że to się nam opłaca? Czy w naszych sercach jest choć odrobina wiary Noego, że nawet przy pięknej pogodzie i gdy wszystko toczy się normalnie, warto jednak budować arkę? Czy znana nam z religijnej edukacji metaforyka burz, gromów, katastrof, przerażających znaków i archanielskich trąb nie usypia trochę naszej czujności na co dzień?

Czekamy na coś niezwykłego, a tymczasem – dziś mimo wszystko zostajemy zaproszeni do czuwania, adwentowego czuwania. Czytamy słowa, które św. Paweł pisze w Liście do Rzymian: „Noc się posunęła, a przybliżył się dzień”. W ciemnościach naszych przyziemnych zmagań, naszych życiowych zawirowań pojawia się odległe jeszcze, ale bardzo wyraźne światełko, które jak to zwykle bywa ze światełkami w mroku, jednym dodaje otuchy, a innych denerwuje i nie pozwala im zasnąć…

Rozważania Niedzielne

__wieca.jpg

 

Komentarz

  1. jadwiga

    a jeżeli Jezus

    zechce przyjść powtórnie w identyczny sposób  jak to się stało 2010 lat temu i powtórzyc tę samą historię i te same problemy?

    Co prawda obecnie nie krzyżujemy, ale jak przyjelibysmy Go i jak przyjąby Kosciół? Czy historia nie powtórzyłaby się identycznie? Czy również obecni "uczeni w piśmie"- czyli władze Kościelne  by Go skazały, a my patrzylibyśmy na to nic nie robiąc?

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code