Bajka-przekręcajka(odkręcajka)

Jolanta Elkan-Wykurz

 

Baba Jaga opowiada historię Jasia i Małgosi

Czego to ludziska o mnie, starej, nie gadają!

A to, że na kurzej nóżce chatkę mam, a to, że na łopacie latam, złe czary rzucam, a nawet, że dzieci zjadam!

Mam nadzieję, że w to nie wierzycie.

Powiadają jeszcze: toż to stwora- potwora! Do ziemi przygięta, nos jak haczyk, zębów nie ma wcale! W mech ubrana, jak jakaś drzewna duszyca!

No i co takim odpowiedzieć?

Kiedyś, bardzo, bardzo dawno temu i ja byłam urodziwą panną, prościutką, jak trzcina; nazywali mnie Leśna Jagoda. Nikomu nie przeszkadzało, że w sukni z listowia chodziłam. Opiekowałam się tymi, co w borach zabłądzili, od dzikiego zwierza ochraniałam, na ścieżki sprowadzałam, do domu drogę pokazywałam. Niedźwiedzie i wilki bały się i słuchały mnie. Bory wtedy były nieprzebyte i puszcze ogromne. Dróg prawie nie było.

Wiele czasu od tej pory minęło, ludzie puszcze powycinali, drogi w lasach porobili, wsie i miasta wielkie zbudowali. No i ja się postarzałam. Jak kto tyle lat po świecie chodzi, to trudno, żeby był ciągle urodziwą dzieweczką. Nic na to nie poradzę.

Przyodziewek mój ze mchu, a może nie ze mchu, ale dobry i na upał i na mróz i na słotę. Od dwustu lat go noszę, to teraz zamieniać go na byle łaszki nie będę.

Prawdą jest, że na ziołach się znam, zwierząt mowę rozumiem. Przybiegnie sarenka przez myśliwego zraniona, to jej ranę ziołami przemyję. Wiewióreczka z boląca łapką przykica- to jej łapkę owinę. Makolągwa, co to ją jastrząb prawie w szponach miał, ze skrzydełkiem złamanym przybędzie – skrzydełko jej przewiążę. A każdego pocieszę, mową własną jego przemówię. No i tak ze zwierzakami w przyjaźni żyjemy.

A co do tej chatki, to moja prababka opowiadała, ze jej prababka ponoć miała taką samochodzącą, na kurzej nóżce. Chatka po lesie biegała to tu, to tam, a pra-pra-pra-babka nie musiała swoich nóżek trudzić. Ale moja chatka zwyczajna, no może czasem piernikami ją dla zbytku ustroję – bo bardzo ja lubię pierniki piec. Domku na nóżce nigdy nie miałam. Wszędzie na własnych nogach najpierw biegałam, potem chodziłam, a teraz drepcę, choć kijaszkiem podpierać się muszę.

Kijaszka tego ludzie się boją. Mówią, że w nim moja moc magiczna mieszka. Mieszka, albo nie mieszka. Z czarami różnie bywa. Nie przeczę, trochę zaklęć znam. Jedne się udają – drugie nie. Ale krzywdy nikomu nie czynię.

No to już wiecie, jak to ze mną jest.

 

 

II

 

Lat temu niewiele, a może i wiele, zdarzyła mi się pewna przygoda, o której zaraz wam opowiem.

Sama wtedy w lesie mieszkałam, tylko z kotem mądrym, Pankracym. Aby kózkę i dwie kurki miałam. Jak kto z ludzi się odważył i do mnie przyszedł to i takiego z choroby ziołami wyleczyłam. Ale od jakiegoś czasu nikt nie przychodził. Ja żyłam w swoim świecie, a ludzie w swoim. Wieść skądś się do lasu przyniosła, że pigularze wynaleźli pigułki na wszystkie bóle i niemoce: o ziołach ludzie zapomnieli…

Czasem musiałam na brzeg lasu wyjść, granice mojego świata przekroczyć. Tam, na polanie najpiękniejszy dziurawiec rósł. No i jak tak za tym dziurawcem chodziłam, to zobaczyłam, że ktoś chatkę sobie na skraju lasu postawił. Młody drwal z żoną tam zamieszkali. Wkrótce urodziło im się dwoje dzieci: dziewczynka i chłopiec. Przez gałęzie widziałam, jak rosły, jak zaczynały chodzić i biegać. Lubiłam patrzeć jak one gonią się przed chatą, piszczą, ze schodków skaczą, na drążku do bielizny za nogi wiszą, na jabłonkę włażą. Mama na nie wołała Jaś i Małgosia.

Ich ojciec, na wyręby do lasu chodził, te sosny, co pan leśniczy naznaczył, siekierką ścinał, przecinki w lesie robił, żeby inne drzewa bujniej w górę rosły. Ja sobie zioła na stryszku do suszenia układam, albo nad piecem zawieszam, – a tam słyszę: dzięcioł, nie dzięcioł. Acha! To stuku-puku siekierkowe się odzywa, drwal do pracy wyszedł. Jużeśmy z moim Pankracym przywykli.

 

III

Dzieci podrosły- i też zaczęły do lasu chodzić. A to na wczesne poziomki, a to na jagody, na maliny, a to wreszcie na grzyby i na jeżyny. Najpierw z mamą chodziły, a potem już troszkę same. Najpierw na brzeżku lasu, blisko domu, a wreszcie i do głębokiego lasu zapuszczać się ostrożnie zaczęły. Chętnie bym z nimi chodziła, drogę im wskazywała, ale nogi już nie te…a poza tym one się mnie bały. Nieraz słyszałam, jak mama je straszy: „Oj, bo cię Baba Jaga porwie!” Mnie to ani w głowie nie postało. Ale Jaś i Małgosia, jak te słowa słyszały, od razu przestawały psocić. Musiały się bardzo bać!

Pamiętam dobrze ten dzień; lato miało się ku końcowi. Nad piecem suszyły się grzyby, com je przeszłego dnia w lesie zebrała. Same borowiki! Cała chata pachniała.

A do tego był to dzień pieczenia chlebów. Ciasto na kwasie w dzieży przez całą noc rosło. Rano wyrobiłam pięć okrąglutkich bochenków i na stole, na ściereczce czystej położyłam i drugą, od much, przykryłam. Pod wieczór i one pięknie wyrosły. Napaliłam w chlebowym piecu. A gdy już był gotowy, łopatę chlebową wyciągnęłam i kłaść bochenki do środka zamierzałam. A tu Pankracy wpada do chatki i miauczy.

– Dzieci drwala koło wilczych leży zabłądziły!

Pomyślałam: „Ojej, trzeba na ratunek biec! Chleby muszą poczekać. Wilcze leża głęboko w lesie, wilczyska pewnie już na nocne polowanie się szykują. Dzieci do domu nie zdążą –w mojej chatce muszą się schronić! Tu je sprowadzę! Ale jak to zrobić? Toż się mnie boją! Wiem! Piernikami je zwabię, póki jeszcze jasno!”

Szybko złapałam torbę z piernikami, co to ich napiekłam na niedzielę, na łopatę wsiadłam i ku wilczym leżom migiem poleciałam.

Mówicie, aha! A jednak prawda, że na łopacie jeżdżę! No, czasem trzeba. Ale tylko wyjątkowo. Pelerynkę – niewidkę też trzeba było zarzucić, sami przyznacie?

Potem już było łatwo. Drogę piernikami usłałam, do chaty wróciłam, na stole jeszcze miskę z resztą ciastek postawiłam. Pelerynka w chatce mojej własnej traci swoją moc, więc do skrzyni ją schowałam, sama za piecem się skryłam i czekam.

No i co powiecie? Zanim słoneczko zaszło Jaś i Małgosia do mojej chatki zawitali.

 

 

IV

Tak, jak myślałam dzieci prosto do stołu pobiegły. Pierniczki im widać bardzo smakowały. Gdy zajęte były chrupaniem, cichutko zza pieca się wysunęłam, do drzwi podeszłam i skobelek zasunęłam. Jeszcze by z powrotem do lasu wyszli, prosto na wilki. Nie zdążyłam za piec wrócić, gdy dzieci miskę opróżniły, po chatce się rozejrzały, no i mnie zobaczyły.

I Jasio zaraz w krzyk! Że, oj, Baba Jaga, jaka straszna, ratunku!! Porwała nas, uwięziła i chce zjeść! Do pieca nas wrzuci, bo już ogień rozpalony! I ratunku! I pomocy!!! NO, po prostu przykro słuchać takich bredni.

A Małgosia za moja łopatę chwyciła, zasłoniła sobą malca i też wrzeszczy:

-Nie dam brata! Nie dam go zjeść!

Nie można się było do głosu dorwać, tak jeden przez drugiego krzyczały.

Ha! To ja worek pierników zmarnowałam, od wilków je wyratowałam, żeby wrzaski takie nieprzyjemne we własnej mojej chatce znosić?!

Kijaszek wyciągnęłam przed siebie i czar niemoty na nich rzuciłam- inaczej się nie dało.

Co znowu mówicie? Że jednak w kijaszku moim moc mieszka? No może i mieszka, ale często jej nie używam, to i nie pamiętam. Zresztą, stara jestem to i pamiętać nie muszę.

Zrobiło się wreszcie cicho.

Jaś i Małgosia wsunęły się do kąta za ławę i patrzą na mnie jak, nie przymierzając, na wilkołaka. A ja patrzę na nie. Chłopaszek mały jeszcze, oczy we łzach, dziewczynka, starsza, nos zadarty, piegowaty, a i mina zadzierżysta. Spodobała mi się. Nie każdy by się na Babę Jagę jej własną łopatą zamierzył.

Wypadałoby coś powiedzieć. Ale co? Z sową gadać umiem, z wiewiórką też, z Pankracym bardzo miło sobie gadamy, nawet z kozą, choć to tępe stworzenie, czasem parę słów zamienię, ale z dziećmi?? Trudna sprawa.

Siedzimy więc i milczymy.

Aż tu hen, z lasu wilcze pieśni się odezwały. UUUhuuu! UUUUhuhuuu!

– Słyszycie? – mówię do dzieci – Jakbyście tu do mnie po piernikach nie trafiły, to wilczyska by was dopadły. Ale mnie się one boją i pod chatkę moją nie podchodzą.

Dzieci już śmielej trochę na mnie patrzą, więc i ja śmielej.

– A czegóż wy mnie się boicie, jak te głupie wilki? Przecie ja dzieci nie jem. Mleko kozie i ser mam. Jajka od kurek moich mam. Młynarz, mąki i kaszy mi przyniesie, bo mu krówkę wyleczyłam. A w lesie też pełno jedzenia: jagody, maliny, grzyby, orzechy…no, więc po co miałabym dzieci jeść? Ognia w piecu się boicie? Pali się on, bo tu, o, bochenki czekają, żeby je do pieca wsadzić. Rankiem świeżutkie chleby będziemy jeść. U was w domu chleba się nie piecze??

Pokręciły głowami.

– Jak to, to wy chleba nie jecie?

Raz potakują, raz głową kręcą, jakieś dźwięki z siebie wydają – ale nie rozumiem, co mówią. Ach, zapomniałam – czar z nich przecie trzeba zdjąć!!

Jak zaczęły gadać jeden przez drugiego – że w sklepie chleb się kupuje i ser i masło i lody. Zupełnie bać się przestały.

-Ten sklep, to taki kram z różnościami?- pytam. – I tam chleby pieką?

– Nie, w piekarni pieką – powiada Małgosia. – A potem samochodem do sklepu przywożą.

Patrzcie państwo! Tyle nawydziwiali, nagadali się ludziska o mojej praprababce, że chatką–samochodą po świecie wędruje, a teraz sami chleby samochodami wożą. Nie wiedziałam, że czary zrobiły się takie pospolite. W lesie całe moje królestwo i na lesie się znam, a w mieście ze dwieście lat nie byłam. Młynarz nie rozmowny, mąki przyniesie, pod płotem zostawi… po prawdzie, nie ciekawiło mnie też, co tam się w świecie dzieje. A teraz dzieci opowiadały…

Dużo samochodów się wszędzie kręci –mówią- a w sklepie można dostać wszystko, czego dusza zapragnie. A w przedszkolu uczą się nawet obcym językiem mówić. Nie zwierzęcym, nie. Takim, co to ludzie w innych krajach rozmawiają. Opowiadali jeszcze o gadającej szklanej skrzynce, co to w niej można cały świat zobaczyć. Podobno każdy w domu taką ma. Naprawdę, czary zrobiły się takie pospolite?

– Babciu Jago, czy mogę zadzwonić do domu? – nagle zapytała Małgosia. – Rodzice się pewnie martwią i jeszcze nas pójdą szukać do lasu!

OOO, spodobało mi się, że o rodziców się troszczy.

-Nie mam ja takiego dzwonka, żeby zadzwonił u ciebie w domu… Mogę przez Eufrozynę przesłać wiadomość. To zaprzyjaźniona sowa, co ludzką mową odezwać się potrafi.

– Gadającej sowy to się przestraszą…

– NO, cóż, pozostaje mi na nich czar snu rzucić. Zasną zaraz mocno i obudzą się dopiero, jak do domu przyjdziecie. Niepokoić się nie będą.

– Tak, rzuć taki czar, babciu!- powiada rezolutnie Małgosia.

Trochę było mi niesporo, bo czarów bez potrzeby używać nie wolno.. Ale tu chodziło o rodzicielski spokój…więc kijaszek poszedł w ruch.

– Robię to bardzo niechętnie. Potem plotki się roznoszą.

Wydobyłam ze skrzyni moją starą kulę szklaną. Bardzo dawno jej nie używałam, teraz jednak musiałam się upewnić, czy czar zadziałał. Jego też nie używałam bardzo dawno.

Przetarłam kulę z kurzu i poprosiłam pięknie, żeby rodziców Jasia i Małgosi pokazała. Spali twardym snem. Udało się.

-No, to teraz pomożecie mi chleby do pieca włożyć, bo już na nie czas! A potem- spać!

Raz dwa uwinęliśmy się z robotą. Na ławie do snu ich ułożyłam, a sama wdrapałam się na zapiecek.

No i jakoś wszyscyśmy posnęli.

Rano po świeżutkim bochenku dałam dzieciom i na drogę do domu wyprowadziłam.

 

IV

 

A w chatce mojej cicho się zrobiło.

Siedzę sobie w południowej godzinie z Pankracym na ławie, przed chatką, skibki chleba łamię, pojadam, na las zielony spoglądam, o Jasiu i Małgosi myślę.

Aż tu nagle patrzę – drwal z drwalową przed moim płotkiem stoją.

– Przyszliśmy wam, Babo Jago, do nóg paść, za uratowanie dzieci wielkie dzięki złożyć. Wszystko nam opowiedziały! Niczym się za taki dar wywdzięczyć nie można. Ale zapraszamy do nas na wieczerzę – co tak sama macie tu siedzieć – zajdźcie do nas, po sąsiedzku!

Pokłoniłam im się pięknie, za zaproszenie podziękowałam.

I tak zaprzyjaźniłam się z całą drwalową rodziną.

 

V

 

 

W domu drwali przyjrzałam się tym ich nowym czarom.

Ta gadająca szklana skrzynka z obrazami to sztuczka zwykła, a nie czary. Na życzenie nic nie pokaże, porozmawiać z nią się nie da. Sama ciągle gada i miga. Dzień w dzień. A ludzie chodzą obok, rozmawiają, wcale nie słuchają. Bo i nie ma czego.

Moja szklana kula całymi latami nieużywana leży. Ale jak już ja wyjmuję, to dobrze się rozumiemy. Czary trzeba szanować.

A ten samo-chód?. To naprawdę jest samo-jazd, nie na nogach chodzi, jak babcina chatka, tylko na kołach jeździ. Porusza go mocarz, czy też silnik, karmiony bez ustanku cieczą cuchnąca i palącą, która łatwo w ogień się zamienia. Trzeba ją kupować w specjalnych kramach. Drwal ciągle narzeka, ze to drogo kosztuje. A warczy ten samo-jazd i dym z siebie wydaje tak smrodliwy, jak siarka piekielna, albo i gorszy. Nie rozumiem, jaką przyjemność ludzie czerpią z jazdy tym dziwadłem, które z mocami piekielnymi najwyraźniej ma coś wspólnego.

Jakieś te czary nieprawdzie, oszukane. To ja już wolę mój las i moją chatkę. A jak trzeba będzie gdzieś się szybko przenieść- wolę z mojej łopaty skorzystać.

Któregoś dnia, jak byłam u drwali z wizytą, Małgosia do mnie podeszła i cichutko powiada:

-Babciu Jago…ja bym chciała do ciebie na nauki przychodzić…Z kulą twoją rozmawiać…czary poznać.

Ano, od razu mi się zdawało, ze to bratnia dusza.

 

 

 

 

 

 

VI

 

 

Zaprzyjaźniłam się z Małgosią. Chleby nauczyłam ją piec. Rośliny, co mają moc uzdrawiania nauczyłam ją rozpoznawać, które na jaką chorobę: na co dobra babka, na co kozieradka, na co dziurawiec. Kiedy trzeba wywar z korzenia zrobić, kiedy z liści, kiedy z kwiatów. Jak poprosić mrówki o cenny kwas na zbolałe kości. Jak dogadać się ze żmiją, żeby leczniczego jadu użyczyła. Długa to była nauka i niełatwa.

Kiedy Jaś podrósł to i on o nauki poprosił. Ja niby chłopaka uczyć nie powinnam, do tego potrzebny jest solidny czarodziej…, ale gdzie takiego szukać? Więc zgodziłam się uczyć i jego.

Teraz oboje są już dorośli.

Małgosia, to znaczy Pani Małgorzata, kramik własny w miasteczku otworzyła. Zioła przeróżne na uzdrowienie z chorób w nim sprzedaje. Ludzie pigułki porzucają i Małgosine ziółka piją. Dobrą ona ma rękę do leczenia, a przy tym mądrą głowę i serce.

Urządziła ten kramik pięknie; wygląda on zupełnie jak moja chatka. Nawet piec chlebowy postawić kazała i chleby w nim piecze. Kto głodny, pojeść może. Zimą napić się można u niej herbatki z jeżynowych liści, albo z dzikiej róży, latem- miętowego naparu. Pani Małgorzata wysłucha każdego, pocieszy jak trzeba i na wszystko radę znajdzie. A bajki jak opowiada! Opędzić się od dzieciaków nie może.

A te zioła nie przeczę, to ja dla niej zbieram.

A Jaś, to znaczy pan Jan, doktorem został i zwierzęta leczy. Nie tylko po domach chodzi, krówki, konie, świnki, psy i koty w chorobach ratuje, ale i wilkowi nie boi się łapy opatrzyć, a nawet w zębiska zajrzeć, jak potrzeba. Nie darmo uczyłam go gadać ze zwierzakami. Może i jeszcze z niego będzie czarodziej. Nigdy nie wiadomo, kiedy prastara wiedza do ludzi powrócić zechce.

Tylko szklana kula schowana głęboko leży u mnie. Każda Baba Jaga musi mieć chociaż jedną swoją tajemnicę- prawda?

Tak to było i tak jest.

A jak wam będą co innego opowiadać, to nie wierzcie.

Czego to ludziska nie gadają…

 

 

 

Komentarze

  1. beszad

    Podwójne dna historii…

    Bardzo mi się podoba to zakończenie z Małgosią w roli zielarki i Jasiem – lekarzem weterynarii! 🙂 Piękna bajka, pozwalająca patrzeć na każdą historię ze świadomością, że zawsze istnieją jakieś podwójne dna, że nie powinniśmy się nigdy spieszyć z oceną sytuacji, a już na pewno – z osądzaniem człowieka. Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję!

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code