Antyutopia, metro i eschatologia

O Kłopotliwym człowieku Jensa Liena (2006)
 
Od obejrzenia Kontrolerów Nimróda Antala (2003), gdyw filmie widzę metro, od razu myślę o zaświatach. Metro to taki współczesny Styks, nie dość, że trzeba zjechać pod ziemię, to jeszcze w ciemnościach, wśród tłumu anonimowych jednostek, gdzieś cię wiozą. W dodatku bez obola — którego funkcję przejął trzymany, choć rzadko w zębach, bilet — ani rusz. Z tego powodu, gdy na początku Kłopotliwego człowieka zobaczyłam faceta stojącego przy krawędzi peronu, pomyślałam: „O! Ktoś tu zaraz umrze”. Z przekonaniem, że bohater nie żyje, oglądałam film mniej więcej do połowy, potem niIe byłam już tego taka pewna, a pod koniec stwierdziłam, że w ząb nie wiem, o co tu chodzi, ale o coś pewnie chodzi, bo film wydawał się zbyt dobrze zrobiony, by tak po prostu o nic miało nie chodzić.
 
Andreas, główny bohater Kłopotliwego człowieka Jensa Liena (2006), zostaje przywieziony autobusem na stację benzynową położoną gdzieś na całkowitym pustkowiu. Na budynku wisi przygotowane specjalnie dla niego stare prześcieradło z napisem „Welcome”. Później zostaje odwieziony samochodem do miasta: czeka na niego własne mieszkanie, praca księgowego — a wraz z nią komputer i własne biuro. Ludzie są mili, szef troszczy się o jego samopoczucie, szybko poznaje piękną sprzedawczynię mebli z zawodu i dekoratorkę wnętrz z pasji. Życie wydaje się coraz bardziej poukładane i przyjemne, ale jednak coś nie gra. Ja nie mam pojęcia, skąd mężczyzna się tam wziął i po co, to jasne, ale sam bohater sprawia wrażenie równie zdezorientowanego. 
 
Stopniowo ze świata przedstawionego w filmie wyłania się stary dobry — i co najważniejsze: znajomy — duch Huxleya. W przedstawionym świecie nie ma miłości ani gwałtownych emocji: Anne Britt, z którą mieszka Andreas, interesuje się wyłącznie wazonami, remontem i meblami. Traktuje swojego partnera jak jeden z tych elementów: nie wzrusza jej jego odejście do innej kobiety, nie interesują powroty ani jego zakrwawiona twarz — ważne, by był na wieczorze z przyjaciółmi bądź towarzyszył jej na gokartach. Ingeborga, w której zakochuje się bohater, niesłychanie przypomina Leninę: tak jak bohaterka Nowego wspaniałego świata była przerażona perspektywą dłuższego związku z Bernardem Marksem, tak i Ingeborgę wydaje się nie zachwycać perspektywą monogamii u boku Andreasa. Mówi: „Ja nie wiedziałam, że to taki związek. Poważny”, po czym uświadamia zakochanemu mężczyźnie, że wprawdzie jest „miły”, ale miłych jest także wielu innych facetów, z którymi się spotyka. 
 
Świat, do którego trafił tytułowy kłopotliwy człowiek, jest wyjałowiony. Nie tylko emocji tam brakuje. Brakuje także smaków, zapachów, dźwięków. Alkoholem, pitym przez całą noc w barze, nie można się upić. Gorąca czekolada pozostaje wyłącznie w sferze marzeń. Zapach kuchni i pieczonego ciasta, dźwięki muzyki wydobywające się zza grubego muru w piwnicy elektryzują wszystkich mieszkańców kamienicy. Szczelina ze światłem, za którą znajduje się inna rzeczywistość, zostaje jednak szybko zacementowana przez funkcjonariuszy w szarych uniformach. 
 
Służby te roboczo nazwałam samobójczymi, gdyż pojawiają się zawsze tam, gdzie ktoś stara się zrobić sobie krzywdę. Gdy Andreas odcina sobie palec (bardziej z ciekawości niż przez przypadek), transportują go do mieszkania. Palec odrasta. Kiedy mężczyzna usiłuje zabić się pod kołami metra — nieskutecznie — panowie w identycznych ubrankach przewożą go do domu partnerki. Rany nikną. Kiedy jakiś inny nieszczęśnik skacze z okna i nabija się na ogrodzenie,  tak skutecznie, że wypływają z niego jelita, tylko służby samobójcze interesują się sprzątnięciem ciała. Co dzieje się ze zwłokami dalej? Nie wiadomo. Ale trudno uwierzyć w możliwość popełnienia skutecznego samobójstwa.
 
Wydaje mi się, że interpretacja, wedle której Andreas po śmierci trafił w zaświaty, nie jest całkowicie chybiona. Ale w takim razie na co się zdecydować? Potraktować tę niewątpliwie antyutopijną rzeczywistość jako trochę mało piekielne piekło? Czy jako czyściec — pozostając w obrębie tradycji chrześcijańskiej? A może po prostu jako raj, gdzie — za Zbigniewem Herbertem — „ustrój społeczny jest trwały, a rządy rozumne”, a skoro tak, to i szczęście wieczne (sic!) jest wpisane w pakiet pośmiertnych świadczeń? Może miejsce, do którego trafił Andreas, jest obligatoryjnym rajem, od którego nie ma odwołania? Rajem, którego w żaden sposób nie można ukształtować i dopasować do swoich potrzeb, gdyż jest niezmienny i — co więcej — niezmiennie idealny?
 
Jeśli trop jest słuszny, to służbom samobójczym w szarych ubrankach brakuje wyłącznie skrzydeł.
 
 
Tekst można przeczytać także tutaj.
 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code