6. Malinowska Skała

Normal
0

21

false
false
false

PL
X-NONE
X-NONE

/* Style Definitions */
table.MsoNormalTable
{mso-style-name:”Table Normal”;
mso-tstyle-rowband-size:0;
mso-tstyle-colband-size:0;
mso-style-noshow:yes;
mso-style-priority:99;
mso-style-parent:””;
mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt;
mso-para-margin-top:0cm;
mso-para-margin-right:0cm;
mso-para-margin-bottom:10.0pt;
mso-para-margin-left:0cm;
line-height:115%;
mso-pagination:widow-orphan;
font-size:11.0pt;
font-family:”Calibri”,”sans-serif”;
mso-ascii-font-family:Calibri;
mso-ascii-theme-font:minor-latin;
mso-hansi-font-family:Calibri;
mso-hansi-theme-font:minor-latin;
mso-bidi-font-family:”Times New Roman”;}

6.

Malinowska skała

 ______________________________________________________

 

I

Katabasy z zethaeru

W sierpniu pojechałem na obóz harcerski w Beskidach. Rodzice chcieli, abym poznał kolegów z nowej szkoły. Mieszkaliśmy z chłopakami w trójkątnym domku numer 11. Domków było 15. Naszą grupę nazwaliśmy „Gang Yogiego”, choć nazwa wydawała mi się głupia jak bajki Hany Barbery. Chciałem, abyśmy nazywali się „Czarne Stopy”, ale dla nowobogackich dzieciaków z płatnej szkoły społecznej był to obciach. Powyżej mieszkały koleżanki. Wśród nich była Weronika. Miała wielkie, ciemne oczy i czarne włosy. Już rosły jej piersi i zaokrąglała się w biodrach. Była szczupła i było jej do twarzy w harcerskich spódnicy. Była pierwszą moją miłością. A Ojciec Michała jeździł mercedesem sześćsetą.

– Kosztował dwa miliardy. Mój tata jest biznesmenem i ma dziesięć hektarów, a na niej fabrykę.

– I co robi?

– Kapsle.

Mój tata miał opla kadetta.

– A mój tata jest magistrem inżynierem. I nauczył mnie projektować czołgi. Jeden rysunek kosztuje pięć tysięcy. – Pochwaliłem się sporządzonym na kartce z bloku technicznego improwizowanym przekrojem czołgu.

– Fajny! Chcę dwadzieścia!

– Mi też zrób! – Krzyknął Krzysiek.

– Ja też chcę! Ale ciężarówkę! – Zawtórował Mateusz.

I tak w ciągu dwóch dni sprzedałem rysunków za dwieście tysięcy. Na terenie obozowiska druch Arek prowadził w namiocie sklepik ze słodyczami, czynny codziennie po obiedzie przez pół godziny.

– To ja poproszę te draże z wiewiórką.

– Proszę…

– Ale trzydzieści proszę.

– Proszę?!

– Trzydzieści opakowań.

Druh Arek spojrzał na mnie, podrapał się po głowie i dwuznacznie uśmiechnął.

– Jesteś pewien? Co z nimi zrobisz? Zęby Ci wypadną od takiej ilości – uśmiechnął się druh Arek.

– Poczęstuję kolegów i rozdam. Naprawdę!

Druh Arek powoli odliczył trzydzieści opakowań. Włożył je do kartonu i wręczył mi z niedowierzaniem. – Sto osiemdziesiąt tysięcy. Nie szkoda ci pieniędzy od rodziców?

– Nie. Sam zarobiłem. – Zapłaciłem i poszedłem do domku numer dwanaście.

– Jest Weronika? – Zapytałem.

– Na górze – odparła mała blondyneczka Basia.

Wdrapałem się po drabinie na górę. Weronika była sama.

– Kocham cię. Masz tu cukierki. – Głos mi zadrżał. Uśmiechnąłem się i poczułem jak oblewa mnie rumieniec. Weronika zaczerwieniła się.

– Dzię… Dziękuję. – Weronika podbiegła, rzuciła mi się na szyję i pocałowała w policzek. Zachichotała, szybko zbiegła na dół i wybiegła z Basią na zewnątrz. Wróciłem do naszego domku.

– Wiesz, że druh Arek i druhna Ala się pierdolą? – Rzekł Michał. – Widziałem jak wczoraj wieczorem druhna Ala wchodzi do jego namiotu i słyszałem jak się ruchają.

– Jak to słyszałeś?

– No wiesz, takie aaa…, Aaa!, Aaaa!! Jak na pornolach! Mój stary ma dużo kaset porno w barku i jak wyjeżdża sześćsetą do fabryki, to czasem se puszczam.

– No coś ty?

– No! A ty pewnie też chciałbyś z Weroniką się ruchać, co nie?

– Eee…

– No eee..! Aaa!, aaa!, aaa! – Michał podbiegł do mnie i zaczął szturchać, udając kopulację. Aaa!, aaa! – I zaczął się histerycznie śmiać.

Poczułem się zmieszany.

– Co się tutaj dzieje? – Do domku wszedł druh Arek. – Za chwilę apel, zwołajcie chłopaków. Bartosz, potem harcmistrz Andrzej cię wzywa po apelu do swojego domku.

Po apelu, na którym Weronika i ja byliśmy zupełnie nieobecni, uśmiechając się do siebie, harcmistrz zabronił mi sprzedaży rysunków.

– Wiesz, że to nie jest legalne i rodzice twoich kolegów nie będą zadowoleni z tego, że wydają pieniądze na twoje rysunki? Są bardzo ładne, ale nie powinieneś zajmować się całymi dniami tylko tym. Będzie konkurs plastyczny, możesz w nim uczestniczyć.

Nie uczestniczyłem. Zacząłem się za to – w przerwie między różnymi harcerskimi zajęciami – włóczyć się po lesie, zaniepokojony tym, że nie mam czym zaimponować Weronice.

Skrzyczne było jeszcze całe porośnięte gęstym lasem. Był upał, koniki polne cykały głośno na łąkach pachnących oszołamiająco ziołami, dzikim koprem i łopianem. Las pachniał intensywnie słodko żywicą. Dzięcioł stukał z echem. Pajęcze nici świeciły się w zielonych plamach słońca. Paprocie były ogromne, wybujałe. Między nimi płynął wartki strumień z czystą, lodowatą wodą. Z jego brzegów aż pod ogromne, omszałe, grube świerki, podchodziły całe kobierce jagód. Pewnego dnia wziąłem z sobą kubek do mycia zębów i nazbierałem cały dla Weroniki. Poprosiłem Basię, aby zawołała ją, że czekam na rozstaju ścieżek za jabłonią. Usiadłem na trawie i poczekałem na Weronikę.

– Cześć.

– Cześć – odparła nieśmiało . – Dlaczego już do mnie nie przychodzisz?

– Bo… Nie mam już… cukierków… – Zdawałem sobie sprawę z głupoty swoich słów.

– Głuptas… – Weronika podeszła do mnie i objęła mnie za szyję.

Poczułem na szyi jej gorący oddech i delikatne muśnięcie. Przez kręgosłup przeszedł mnie prąd. Zbliżyła twarz do mojej twarzy. Jej policzek pachniał słodkim kremem do opalania. Serce zaczęło bić mi bardzo mocno. W żołądku poczułem motyle. Oddech stał się o wiele szybszy. Poczułem jej zapach. Włożyłem dłoń za kołnierz jej bluzki. Podnieciłem się. Dotknąłem jej talii i objąłem. Chciałem ją położyć na trawie.

– Hihi.., ym ym… Nie teraz… – wzbroniła się. Przysunąłem ją do siebie jak najbliżej. Zaczęła oddychać szybko i mocno, i uśmiechała się. Pocałowałem jej miękkie i gorące usta. Raz. Drugi. Zamknęła oczy. Moja dłoń powędrowała w kierunku piersi. Wsunąłem palce między guziki. Westchnęła i wygięła się. Poczułem miękkość rosnących wzgórków.

– Ym, ym – co za dużo to niezdrowo – przerwała Weronika i chwyciła moją dłoń. Uśmiechnęła się szeroko i z błyskiem w wielkich oczach, i szybko oddaliła się z kubkiem jagód do obozowiska, oglądając się za mną z uśmiechem. Zostałem na łące.

– Łał… … Łoooooooooł – pokręciłem głową z niedowierzaniem. Uch… – Odetchnąłem głęboko. – Weronika… Weronika… Kocham cię, moja Weroniko… Uuch… – Położyłem się i spojrzałem w błękit nieba, który przecinał samolot odrzutowy – Kocham cię, Weroniko…

Wróciłem do domku oszołomiony, nieprzytomny ze szczęścia. Byłem dumny i w podniosłym nastroju. Myślałem tylko o niej i o tym, co się właśnie wydarzyło.

A potem przyszedł wieczór i noc. Ognisko i śpiewy druhów przy gitarach.

– Jak tam, pomacałeś se po cipce Weroniki? Ma miękką cipkę? Owłosioną? – Zapytał zza ramienia Michał.

– A co taki ciekawy jesteś? Nie macałeś nigdy?

– Macałem, macałem. Staaaary, nie będziesz uczył ojca dzieci robić. Jak chcesz, to dziś pójdziemy podglądać jak się druh Arek z Alą pierdolą. – Michał zmienił temat.

– No dobra! – Uśmiechnąłem się. Michał klepnął mnie po ramieniu i znikł w cieniu.

Nie poszliśmy podglądać druha i druhny. Zostałem przy ognisku.

Iskry wzlatywały w kierunku gwiazdzistego nieba. Ogień odbijał się od okularów drużynowego Olka i od gitar. Ich dźwięk i śpiew niósł się między górami i lasami, odbijał się echem i wracał. Koniki polne wciąż głośno cykały. Odezwał się też świerszcz, a z lasu było słychać sowę.

Następnego dnia po apelu do obozowiska przyszła duża grupa oazowa z gitarami, pod wodzą kilkunastu zakonnic. Usiadły pod zadaszeniem na ławkach i zaczęły śpiewać.

– Kurwa, ja myślałem, że jesteśmy na obozie harcerskim, a tu, kurwa, oaza pingwinów sie złazi – zagaił po cichu wysoki, piegaty Paciu w ciemnych okularach i mlasnął, pewny siebie.

– Ciiiicho, Paciu! – Zwrócił uwagę Krzyś.

– Zakonnice są brzydkie i śmierdzą w tych czarnych worach – szepnął Michał. Puśćmy im z radia metalikę. Mam kasetę – szepnął mi zza ramienia. Parsknęliśmy tłumionym śmiechem.

– Cicho-sza! – Zwrócił nam uwagę drużynowy Olek.

– I śpiewamy wszyscy! – Gruba zakonnica w okularach zaczęła grać na gitarze. – Jeeeezus jest tu! Jeeeezus jest tu!

– Jeeeezus jest tfu! Jeeeezus jest tfu! – Zaczęliśmy przedrzeźniać zakonnice. Mateusz i Łukasz ukryli się za naszymi plecami, ledwo powstrzymując śmiech.

– Podnieśmy ręce, by wielbić jego imię!

– Podnieś kiece, by wielbić jego imię!

– Baaartosz… – Weronika szturchnęła mnie łokciem, ale też się zaśmiała. Chłopaki w drugim rzędzie zanosiły się histerycznym śmiechem.

– Bartosz! Po spotkaniu natychmiast do mnie! Michał, Maciek tak samo – harcmistrz Andrzej wyciągnął mnie z rzędu za ucho i ulokował w rzędzie prostopadłym na placu apelowym.

– Co wy sobie wyobrażacie? – Zapytał harcmistrz.

– Ja wolę metalikę od tych byle jakich śpiewów dla przedszkolaków, proszę harcmistrza – odparł Michał.

– Baczność! – Krzyknął harcmistrz Andrzej. – Nie jesteście tutaj od decydowania, ponieważ podlegacie swoim rodzicom, którzy was wychowują i których decyzjom, póki nie jesteście dorośli, podlegacie. Jesteście harcerzami Związku Harcerstwa Polskiego i waszym obowiązkiem jest reprezentowanie harcerstwa w sposób godny.

– Ja myślałem, że zet ha pe nie jest sektą uległych czarnej stonce, nawiedzonych katabasów z zet ha eru. Ja jestem ateistą, mój tata należał do partii, rządził całym tym harcerstwem, a ja stanowczo wypraszam sobie tego rodzaju indoktrynację religijną. Jestem reprezentantem państwa świeckiego i powiem swojemu tacie, że bez jego woli próbowaliście jego synowi narzucić te gusła i zabobony rodem z czasów średniowiecza.

Wmurowało mnie, oblałem się zimnym potem. Na twarzy zrobiło mi się gorąco. Schowałem usta w kołnierz i hustę harcerską, aby nie było widać, jak powstrzymuję śmiech zmieszany ze złośliwą satysfakcją, a zarazem strachem. 

– W takim razie… – Harcmistrz poczuł się zmieszany inteligentnym wywodem Michała – …w takim razie nie będziesz uczestniczył w tym czasie w spotkaniu, tylko stał na obowiązkowej warcie. A twoich rodziców poproszę do siebie przy okazji dzisiejszych odwiedzin. Tymczasem wszyscy za karę za dzisiejsze zachowanie posprzątacie po obiedzie wszystkie talerze i widelce ze stołówki polowej i zaniesiecie do garkuchni. A teraz spocznij – i odmaszerować!

– Aleś mu dociął… – Szepnął Paciu po wyjściu z pomieszczenia harcmistrza. Skąd to znasz?

– Od mojego brata. On słucha metaliki, slejera i w tym roku będzie miał maturę. Zdaje egzaminy na filozofię.

– Suuuuuper! A ty co o tym myślisz, Bartosz? Ładnie mu dowalił, nie?

– Noooo… Ja chyba też będę studiował filozofię… Myślałem, żeby zostać leśniczym, ale nie wiem… Od filozofii jest się mądrzejszym od… Kiełbasów?

– Katabasów! – Poprawił Michał – katabasów!

Po obiedzie przyjechali w odwiedziny rodzice.

– No i jak tam, Bartosz? – Zapytał mnie tata.

– Super. Naprawde pięknie! Jest mnóstwo przygód! I poznałem Weronikę! I wiesz co? Zastanawiam się nad studiami.

– O! Już teraz? No i co? Jakie masz pomysły?

– Nie wiem, czy zostać leśniczym, czy filozofem.

– Eee tam… Lasy są takie piękne, a po filozofii wcale mądrzejszym człowiekiem nie będziesz – odparł tata. Mądrość, Bartosz, tkwi w przyrodzie, w technice i w nauce. Filozofowie to takie niedouczone mądrale – zaśmiał się tata i poklepał mnie po ramieniu.

– Dlaczego niedouczone?

– Bo uczą sie tylko tekstów innych filozofów. Nie słuchają tego, co do powiedzenia ma świat i inni ludzie. Nie robią niczego pożytecznego dla innych ludzi. I po filozofii na pewno nie będziesz miał o! – takiego mercedesa. – Tata wskazał na zaparkowaną, czarną sześćsetę. – Zawsze marzyłem o mercedesie. Albo o citroenie xm. Z hydropneumatycznym zawieszeniem.

– Oj, przestań już mężu, przestań – przerwała łagodnie mama. Bartosz ma jeszcze czas. A filozofowie to mądrzy i wrażliwi ludzie. Wszyscy sa na tym świecie potrzebni. Świat to nie tylko matematyka. Ty to byś najlepiej wszystkich humanistów wystrzelał.

Tata zaśmiał się pod nosem.

– No, a ten mercedes jest od taty Michała. On też jest filozofem. I należał do partii. Kosztował dwa miliardy! A teraz robi kapsle, to znaczy tata Michała…

– Acha… No, to niech robi kapsle… Skoro potrafi…

– I nienawidzi katabasów.

– Bartosz! Co ty za bzdury opowiadasz?

  _______________________________________________________

 

II

Majtki pięknej Weroniki

 

Następnego dnia po apelu wyruszyliśmy na pieszą wycieczkę z namiotami przez Skrzyczne, Malinowską Skałę i na Baranią Górę. Przy schronisku pod Baranią mieliśmy rozbić obóz. Zbliżało się babie lato. Pajęczyny lśniły między drzewami. Słońce ledwie wzeszło, a już było ciepło. Ściółka wydzielała intensywny zapach. Las był dostojny i ciągnął się kilometrami, a świerki były potężne, grube i wysokie jak na Alasce. Żyły tu dziki i wilki, niedźwiedzie, rysie i leśne duchy. Gdzieniegdzie przez las prześwitywał widok na inne stoki – całe zielone, zalesione. Prawdziwa, ciemna puszcza, pełna prześwitów światła i ciemnych zakamarków. Snopy słońca prześwietlały czarne korony drzew i przez złotawe powietrze opadały na krzewy uginające się od jagód. Weronika wyglądała bardzo pięknie w harcerskiej spódnicy. Szła przede mną, a ja niosłem w plecaku jej rzeczy i namiot. Domki były strzeżone, ale namioty nie będą. Może uda mi się wkradnąć do niej i wemknąć do jej śpiwora? Przytulę ją w zimną noc po ognisku i zaśniemy w ciemnościach, a ona będzie przy mnie czuła się bezpiecznie i zaśnie uśmiechnięta. A ja poczuję zapach jej szyji i włosów. Ścieżka rozszerzyła się. Poszedłem obok Weroniki i chwyciłem ją za rękę. Uśmiechnęła się.

– Kocham las i góry, wiesz? Od małego dziecka chodzę po górach i po lasach. A ty?

– A ja wolę morze.

– Ale w górach potrzebna jest twardość i siła.

– A morze jest mistyczne.

– Jakie?

– Mistyczne, to znaczy blisko Boga.

– Góry są za to bliżej nieba.

– Wcale nie. Morze też dotyka nieba na horyzoncie.

– Ale góry czasem są w chmurach, a nawet powyżej. A kochasz mnie?

– Lubię… Bardzo lubię… – Uśmiechnęła się Weronika.

Hmm… Kocha czy nie kocha? Jak to: „Lubię”. To przecież każdego można lubić. Ale nie z każdym chodzi za rękę i się całuje. A ja jak ją widzę, to cały jestem podniecony, serce bije mi szybciej i myślę tylko o niej. Kocham ją. O tak…

– Ale ktoś z nad morza by cię nie obronił. A ja obronię, bo jestem silny dzięki górom.

– Głuptas jesteś.

– Jak ktoś cię dotknie, to go poćwiartuję na kawałki. O! Tą finką! – Pokazałem nóż harcerski przypięty do pasa.

– Jasne, Bacio! – Przerwał Krzysiu.

– A ty się, Krzysiek, nie wtrącaj!

Zaczęło się pierwsze bardziej strome podejście. Szedłem szybko, tak, aby zaimponować Weronice. Wyprzedziłem całą grupę i wspinając się po korzeniach wbiegłem w kierunku mniejszej stromizny tak, że niemal utraciłem przytomność. Puls zatykał mi uszy.

– Kurwa… O kurwa… O…

Nie mogłem złapać oddechu. Oczy zalał pot. Udało się jednak i zanim grupa nadeszła, zdołałem doprowadzić się do porządku.

– Widzisz? – Rzekłem do Weroniki.

– Dla mnie nie musisz się popisywać. Bądź tym, kim jesteś. Lubię cię takiego.

– Ale nie kochasz?

– Nie wiem. Chyba jeszcze za wcześnie na to słowo.

Za wcześnie… Już drugi tydzień mija przecież, nie wiadomo, czy się jeszcze zobaczymy i czy rzeczywiście ona odpisze na mój list, a tu mówi mi, że za wcześnie. Jeśli teraz nie będzie miłości, to nigdy już nie będzie. Ech…

Wyszliśmy z lasu na niewielką polanę na grzbiecie. Druh Arek ogłosił przerwę.

– Weronika? Choć ze mną tutaj na chwilkę. – Wziąłem Weronikę za rękę i poprowadziłem za zakręt ścieżki. Ukryliśmy się za szerokim drzewem. Oparłem ją o korę.

– O co chodzi?

– Wiesz, ja się w tobie zakochałem. I bardzo mi na tobie zależy.

– To fajnie. Bo mi też.

– Cieszę się. – Serce zabiło mi tak mocno, że aż poczułem je w gardle. Zbliżyłem usta do jej ust. Pocałowaliśmy się. Dała mi z ust landrynkę. Zachichotała. Zbliżyłem się do niej mocniej i wysunąłem dłoń w kierunku spódnicy. Wsunąłem pod spód i dotknąłem z tyłu jej majtki. Westchnęła. Jej oczy błysnęły mocniej, a na policzki wystąpił rumieniec. Pogłaskałem ją po pupie. Zamknęła oczy i westchnęła mocniej. Podnieciłem się bardzo. Oddychałem szybko. Przesunąłem dłoń do przodu i wsunąłem palec pod majtki.

– Zbiórka!    

– O nie…

– Może to i dobrze?

– A mogę przyjść nocą do twojego namiotu?

– Nie wiem, co na to koleżanki.

– A zapytasz?

– Tak.

Niedługo potem weszliśmy na Skrzyczne, gdzie rozpościerał się piękny widok na Puszczę Radziechowską. Zielone, wielkie połacie lasów jak w Kanadzie. Usiadłem na pniaku i zapatrzyłem się. Siedziałem tak długo, spoglądając nieruchomo gdzieś w głąb. Jest wielka miłość i wielkie lasy. Tak pięknie. Serce zaczęło bić mi bardzo szybko, po czym spowolniło. Spojrzałem tam półprzytomnie. Daleko. Daleko. W głąb. Właściwie to nigdzie.

I tutaj kolejny raz coś gdzieś tąpnęło w mojej głowie. Pogrążyłem się o kolejny stopień w nieprzytomność i milczenie. Coś jakbym był we śnie, choć wcale nie chciało mi się spać. Dryfowałem wyżej nad ziemią, z którą powoli traciłem styczność. Czy ja czuję kamienie swoimi stopami? Czuję mrowienie. Dotykam kory pnia. Czuję. Więc co się ze mną stało? Nie potrafię oderwać wzroku od tej przepastnej monotonii lasu. Patrzę na wprost. Jestem tutaj? Dotknąłem siebie. Czuję. Jestem. Wszystko jednak znajduje się za taflą, przesuwa się jak film wyświetlany na kinowym prześcieradle. Gdybym zamknał oczy, osunąłbym się niczym w przepaść i nigdy nie obudził. Czy jestem?

– Możesz – Rzekła Weronika, podchodząc mnie od tyłu. Kucnęła przy mnie i dotknęła kolana, uśmiechnięta. Spojrzała w moje oczy. – Co ci jest?

– Nie wiem… Czasem czuję się, jakby mnie tutaj nie było.

– A gdzie?

– Tam gdzieś, w koronach drzew. W lesie. Nie wiem jak to nazwać.

Weronika przysunęła się do mnie. Jej dłoń powędrowała pod guziki mojej harcerskiej koszuli. Pocałowała mnie.

– A teraz czujesz?

– Czuję. – Uśmiechnąłem się.

– Jesteś taki tajemniczy.

– Jak las. I jak góry. – Odparłem z dumą.

I tak naprawdę, choć czułem podniecenie i radość w sercu, było to nie do końca.  Przesadne i gorące, ale jakby nieprawdziwe. Czegoś było zbyt dużo, a czegoś zbyt mało. Żyłem w samych uczuciach. Świata jakby nie było, choć go dotykałem. Nie miałem sił ruszać gałkami ocznymi. Patrzyłem gdzieś przed siebie, w przestrzeń. Kiedy patrzyłem na rzeczy i na twarze, tak jakbym nie patrzył na nie, tylko przez nie. Kolejny, zacieśniający się uścisk w głowie i obejmujący paraliż. Poczucie jakby pustki w środku. Czasem przemieniało się ono w wewnętrzne zimno. Nie było mi niedobrze, ale nie było dobrze. Czułem niepokój. Coś było nie tak. Może umarł ktoś z mojej rodziny, a ja o tym nie wiem? Ale jak to niby miałem odczuć? Zapach lasu był tak ciepły, a zarazem taki chłodny wewnętrznie. Ten świat, który kochałem, zaczął zarazem być odległy od poczucia bycia i od ciepła wewnątrz serca.

– Daj mi rękę – zaproponowała Weronika. – Czemu masz takie zimne dłonie?

– Zaraz będą ciepłe, muszę się tylko rozgrzać.

– Chcesz herbaty z termosu?

– Tak.

Wypiłem duszkiem. Smak herbaty z termosu – zawsze taki sam, trochę jakby kawowy. Z termosu rodziców. Każdy termos miał inny zapach. Wszystkie rzeczy Weroniki były jakby słodkie, trochę malinowe, trochę waniliowe tak jak jej zapach. Miałem jej zapach na palcu i cały czas przytykałem sobie do nosa. Był to piękny zapach. Słodki, podniecający. Nie chciałem umyć tego palca, aby czuć. Ale oblizałem go. Był słony. Termos. Tutaj jest termos. Zapukałem w termos.

– Czemu stukasz?

– Chcę wiedzieć, czy ten termos jest. To znaczy czy już mam czucie w palcach. Ale mam już chyba ciepłe ręce?

– Tak, masz juz ciepłe. – Weronika ściszyła głos i spojrzała na mnie ze zmartwioną trochę miną. – Jesteś …taki tajemniczy…

– Jak las… i… jak… góry…

– Zbiórka!

Szliśmy więc dalej. Słońce było wysoko na horyzoncie. Kierowaliśmy się na Malinowską Skałę – niewielką skałkę na wzgórzu pomiędzy Skrzycznem i Baranią Górą, gdzie nieopodal znajdowała się również jaskinia. Zatrzymaliśmy się pod skałką. Wszedłem na jej czubek i zamknąłem oczy. Rozpostarłem ramiona. Poczułem lekki wiatr, który mną zakołysał.

– Zejdź, Bartosz. Proszę Cię… – Rzekła Weronika.

– Spadniesz, Bacio! – Krzyknał Maciek. Nie zareagowałem. Wiatr dmuchnął mocniej. Nachyliłem sie lekko.

– Bacio, spadniesz zaraz! – Ostrzegł mnie Krzysiu. Lecz ja wciągnąłem tylko nozdrzami żywiczne powietrze. Otworzyłem oczy i spojrzałem prosto w słońce, nadal kołysząc się na wietrze.

– Co tam robisz? – Zapytała, nadchodząc, druhna Ala.   

– On się łączy z duchem lasu… – Zaśmiał się Michał.

– Zejdź proszę, bo zaraz spadniesz! – Krzyknęła druhna Ala. Lecz ja nie mogłem się poruszyć tak szybko. Każda czynność zajmowała mi coraz więcej czasu. Skojarzenie, że mam coś zrobić, trwało coraz dłużej, stawało się jakby wybudzaniem ze snu. Potknąłem się.

– Kurwa!..

– Cha cha cha! – Zaśmiał się Michał.

Zszedłem. Druhna Ala pokręciła głową. Po chwili doszła reszta drużyny i poszliśmy dalej.

– Co ty robiłeś? – Zapytała Weronika.

– Łączyłem się z lasem, z górami i z wiatrem. – Uśmiechnąłem się.

– Jak to?

– Tak to, że nam, ludziom, wydaje się tylko, że jesteśmy pępkami świata. Głupi kościół tak nas nauczył. I łazi potem takie stado baranów i niczego z tej przyrody nie wie.

– Ale ja wierzę w Boga.

– Bóg jest przyrodą.

– Bóg jest ponad przyrodą.

– Ale jest w niej. I gdyby nie mówił, że mamy sobie czynić ziemię poddaną, nie byłoby takiego syfu. Bo ludzie za bardzo się rządzą. I ludzi jest za dużo. Ponad pięć miliardów. Potrzebny jest odstrzał ludzi albo wojna.

– To może zaczniesz od siebie?

– A dlaczego?

– No nie wiem… Bo skoro tak mówisz, to dlaczego chciałbyś strzelać do innych ludzi, a nie do siebie?

– Bo inni szkodzą przyrodzie bardziej niż ja.

– Jesteś wariat. Nie mów tak. – Uśmiechnęła się Weronika.

– To nie jest śmieszne. Jeszcze trochę i podusimy się wszyscy. Nie będzie miejsca dla lasów, zwierząt i gór. Wszędzie będą stały domy, a między nimi będą drogi. Na ziemi jest za mało miejsca.

– Jest dużo miejsca.

– Ale większość miejsc trzeba zostawić, żeby ziemia oddychała i zwierzęta biegały. Bo inaczej będziemy żyli jak w piekle.

– Hmm… – Weronika zamilkła i posmutniała.

Szliśmy dalej. Lasy były jeszcze wtedy gęste, wysokie i zdrowe, a z pomiędzy prześwitów nie było widać jeszcze żadnych zabudowań. Nad drzewami latał jastrząb i charakterystycznie świszczał jak na filmach o indianach. Po długim czasie, kiedy falujące powietrze zaczęło przybierać już złocisto-pomarańczową barwę, weszliśmy na wieżę widokową na Baraniej Górze. Rozpościerał się widok na Beskid Żywiecki, Pilsko i Babią Górę, Małą Fatrę i Tatry. Nie chciałem teraz być wśród kolegów. Chciałem wziąć Weronikę i odlecieć tam, objąć wszystkie te granatowo – błękitne góry i stopić się z nimi. Wyciągnąłem przed siebie rękę, a w oczach pojawiły się łzy.

– Co robisz? – Weronika podeszła do mnie i oparła głowę na moim ramieniu. Basia i Ania zachichotały.

– Hmm… Nie wiem… Nie wiem jak ci to powiedzieć, ale… Zbieram siłę, aby się obudzić…

– Jak to obudzić? Przecież jesteś tu. – Weronika pocałowała mnie w policzek. – Czujesz?

Uśmiechnąłem się, ale po chwili zamknąłem oczy i dalej stałem z wyciągniętą przed siebie dłonią z rozczapierzonymi palcami. Zbierałem membranę widoku. Skupiałem całą moc tego widoku przede mną w dłoni. Potrzebowałem kontaktu z tym, co przede mną, aby się obudzić z tego stanu półprzytomności i zamroczenia.

– Szalony i tajemniczy… – Weronika ponownie pocałowała mnie w policzek.

Po jakimś czasie zeszliśmy kamienistą ścieżką w dół i pod schroniskiem rozbiliśmy namioty. Z jednej strony obozowiska były namioty dla chłopców, z drugiej – dla dziewczyn. Były oddzielone tylko kawałkiem łąki. Zmierzchało. Michał, Krzysiu i chłopaki z Ośmiu Pancernych rozpalili na komendę harcmistrza Andrzeja ognisko. Druh Arek zaczął grać na gitarze. Ściemniło się. Oczy błyszczały blaskiem ognia. Oczy Weroniki szczególnie. Stała po drugiej stronie ogniska i spoglądała na mnie. Uśmiechała się tajemniczo. A ja uśmiechałem się do niej.

– Będziesz dziś ruchać się z Weroniką? – Zapytał Michał.

– Tak. – Odparłem.

Weronika poszła do namiotu. Dla niepoznaki poszedłem chwilę później. Zostawiłem czapkę i buty w swoim namiocie i zakradłem się do namiotu Weroniki. Podniosłem jej śpiwór i wsunąłem się do środka, przytulając się do niej. Przesunąłem dłonią po jej plecach i pośladkach. Była ubrana tylko w podkoszulek i majtki. Pocałowałem ją w szyję i położyłem się na niej. Westchnęła. Dotknąłem jej miękkich piersi i zacząłem przesuwać dłoń w kierunku majtek. Zdjąłem je i dotknąłem ją tam. Westchęła głębiej. Namiot rozświetlił jasny snop latarki. Usłyszeliśmy dźwięk odsuwanego zamka błyskawicznego.

– Co się tutaj dzieje? – Usłyszeliśmy głos druhny Ali. Za jej plecami stał Michał.

– Kapuś! – Krzyknąłem i zbierając wszystkie ubrania, wybiegłem w krótkich spodenkach i podkoszulku do swojego namiotu, szturchnąwszy Michała z całych sił w ramię.

Nie mogłem zasnąć pół nocy. Łzy spływały na poduszkę. Prawie łkałem, a może i łkałem. Wąchałem swoją dłoń. W końcu zasnąłem. Ubierając się rano znalazłem pośród swoich rzeczy majtki Weroniki. Białe w małe czerwone kropki i z kokardką z przodu. Musiały się zaplątać. Schowałem je czym prędzej do kieszeni plecaka.   

Po apelu turnus dobiegł końca. Weszliśmy przez Stecówkę na Kubalonkę i wsiedliśmy do autobusu, który zawiózł nas do hufca w Cieszynie. Pożegnałem Weronikę – oboje się popłakaliśmy, przytulając się – i nigdy więcej już jej nie zobaczyłem. Na moje listy Weronika nie odpisała. A majtki miałem pod poduszką długo. Obracałem je w palcach na wiele możliwych sposobów i tęskniłem co najmniej przez kilka tygodni. Półprzytomny. Odległy. Jak na filmie.

– Bartosz, co to ma znaczyć? – Zapytała mama, trzymając w dłoniach majtki.

– To… eee… Majtki pięknej Weroniki.

– No wiesz co? – Mama pokręciła głową i wyszła z mojego pokoju.  

 

  

 

http://www.youtube.com/watch?v=_z-hEyVQDRA

http://www.youtube.com/watch?v=w4Z71tzzXBU&feature=related

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code