Sala gimnastyczna

Ze względu na idiotów nauczycieli wychowania fizycznego, których trzeba było mi przeżyć przez całą podstawówkę i szkołę średnią od lat walczę z traumą sali gimnastycznej. Wystarczały mi sam zapach i akustyka tego pomieszczenia, aby odruchowo obejrzeć się po sobie i sprawdzić, czy aby przypadkiem nie jestem w koszulce na ramiączka i w spodenkach gimnastycznych. Jeśli nie to znaczy, że jestem bezpieczny. Nikt z Was moje/moi drogie/drodzy przyjaciółki/przyjaciele nie grał ze mną nigdy w nogę, koszykówkę czy siatkówkę. Ja po prostu źle takie rzeczy wspominam.

Troszkę szkoda, że zajęcia w szkole, które z zasady miały na celu rozbudzić moje zamiłowanie do sportu, totalnie mnie do niego zniechęciły. Przez to pewnie mój brzuch będzie zawsze minimalnie większy od mojej klatki i nigdy w życiu nie doświadczę, co to znaczy mieć idealną sylwetkę, której wszyscy zazdroszczą.

Kanada na szczęście leczy mnie z traum, polskiej młodości. Kiedyś już chyba pisałem, że czuję się tutaj jak taki słoik z etykietką, włożony do zlewu pełnego wody. Moje polskie traumy powolutku sobie tutaj odmakają. Trauma sali gimnastycznej przez te ponad 4 lata odmokła na tyle, że jak już się wezmę za siebie to na sali gimnastycznej jestem prawie codziennie.

Wszystko zaczęło się około trzech lat temu, kiedy udało mi się przezwyciężyć strach przed siłownią. Równocześnie, strasznie się nią znudziłem. Przez cały ten okres miałem około 6 konsultacji trenerskich w trzech różnych siłowniach. Ogólnie fajnie, tylko strasznie monotonie! Co dwa dni powtarzam serię ćwiczeń, które modyfikuję po każdych 8 tygodniach. Wyglądam z każdym miesiącem lepiej, ale duszę się od tej rutyny. Do tego stopnia miałem dosyć, że po noworocznym przeziębieniu pleców, zniechęcony wieczną zmarzliną za oknem nie odwiedziłem siłowni przez całe pięć miesięcy. Każdy miesiąc łączył się z przyrostem jednego kilograma. Moja metamorfoza nie była przerażająca, ale do tego stopnia zaawansowana, że w końcu kwietnia nie poznałem się na zdjęciach  zrobionym podczas wizyty w Polsce. I jak się domyślacie nie było to pozytywne zaskoczenie.

Powiedziałem sobie – nie masz wyjścia Tomaszu – albo wracasz na siłownię, albo zaczynasz coś nowego. Tym czymś nowym są sięgające dna traumatycznych przeżyć zajęcia grupowe. Tylko z tego względu, że w większości totalnie sfeminizowane zdecydowałem się na regularne przekraczanie progu sali gimnastycznej.

Przez pierwsze trzy tygodnie bolała mnie codziennie jakaś partia mojego ciała. Najczęściej nogi, kobiety mają przeogromną moc w nogach i są niesamowicie wytrzymałe. Początki było niesamowicie trudne, bolesne i wykańczające. Moje kilka kilogramów nadwagi nawet nie drgnęło przez pełne dwa tygodnie ćwiczeń. Zmęczony, z wyślizgującą się motywacją, bez grama czekolady i ani płatka chipsów wyciskałem z siebie kolejne litry potu. I w końcu waga drgnęła i po dwóch miesiącach wciąż ma charakter spadkowy mimo, że ud czasu do czasu podjadam słodkości i raz napadłem i rozszarpałem paczkę chipsów. Były pyszne!

Grupowe zajęcia fitness na YMCA w centrum miasta są bardzo zróżnicowane. Rankami poziom zaawansowania jest niewysoki. Co nie oznacza to, że nie można się spocić. Po prostu rankami YMCA okupowane jest przez seniorki. Potrafią one tak oblegać niektóre zajęcia, że ze względu na ich liczebność i możliwości nawet zaawansowane według programu zajęcia są zazwyczaj lekkie. Wszystko jednak zależy od prowadzącej zajęcia osoby. Przez dłuższy czas chodziłem na toning do Hellen razem z 30 seniorkami. To, że seniorki to wcale nie oznacza, że te kobiety są słabe. Są wytrzymałe i mocne. Hellen dodatkowo tak dobierała ćwiczenia, że następnego dnia odkrywałem partie mięśni, o których istnieniu nie wiedziałem całe moje życie.

Uwielbiam zajęcia z Leigh. Ta już bardzo dojrzała kobieta, która prowadzi wspaniały, intensywny i różnorodny trening. Z Marmar odkrywam fascynujący świat zajęć z piłką i chyba moim ulubionym bosu. Sandy powiedziałbym, wyżyma moje nogi. Złożoność przysiadów jaką z nią robię przekroczyła już wiele razy mój dość wysoki poziom wyobraźni. Na nowe pozycje mój umysł reaguje stwierdzeniem – o to bardzo ciekawe. Mięśnie moich nóg jakby tylko mogły, wykrzyczałyby – nie ma mowy! Ćwiczenia z kobietami mają to do siebie, że wspólnie pracujemy nad siłą, choć szczególnie nad wytrzymałością i precyzją. Zdarza się, że dołącza do nas twardziel z siłowni. W ostatni poniedziałek pojawił się taki, który podczas lekkiej i skocznej rozgrzewki lawirował uśmiechem pełnym ignorancji, z którego można wyczytać – no dziewczyny, to sobie dziś troszeczkę popracujemy. „My dziewczyny” w tym czasie robiłyśmy swoje. I kiedy przyszło do wspomnianych przysiadów – tych najprostszych, bez hantli, 8 w rozkroku, 8 ze zwartymi nogami, potem sukcesywnie 6/6, 4/4, 2/2, 1/1/1/1/1/1 i … jeszcze 8/8, nasz mięśniak poległ. W takich momentach sala rozpromieniona jest „naszymi dziewczyńskimi” uśmiechami. Bynajmniej nie wynikającymi z ignorancji, a po prostu z zadowolenia.

Zdarzają się też zajęcia porażki. Raz wybrałem się na Dance/Yogę. Prowadził je sympatyczny Balley. Facetów trenerów jest niestety na YMCA garstka, a ten dodatkowo był młody i nawet w moim typie. Niestety podczas jego zajęć wyglądałem groteskowo. Partia dance była jakimś kiepskim aerobikiem. Musiałem powstrzymywać się od śmiechu widząc siebie podskakującego w rytm Rickiego Martina – Go, Go, Go, Ale, Ale, Ale. Przyszło wtedy na zajęcia około 5 kobiet, których gracja dorównywała mojej. Na koniec zaczął nas męczyć takimi pozycjami yogi, że tylko rozsądek uchronił nas przed kontuzjami.

Yogę zresztą bardzo lubię i po kilku tygodniach rozgrzewki poszedłem na zajęcia zaawansowane do Ying. Nie nazwałbym jej trenerką yogi, ona jest raczej treserką yogi. Po dosłownie 10 minutach byłem pewien, że nie wyjdę z zajęć na własnych nogach. To była jakaś musztra. Na szczęście Ying prowadzi swoje zajęcia w Montrealu i nie może stosować bambusowej pałki. Jestem pewien, że użyłaby jej gdyby tylko mogła. Mimo wszystko Ying jest super. Yoga z nią to fascynujące, siłowe zmaganie się ze sobą – choć teraz chodzę do niej już tylko na zajęcia dla początkujących.

Na końcu szlaku gimnastycznych sal była jedna, do której nigdy wcześniej się nie wybrałem. Dolatywała z niej zawsze najgłośniejsza muzyka i kanadyjskie okrzyki radości – YEAHHHH, UHHHUUUU! Czasami widywałem wychodzących z niej, a raczej wlokących za sobą nogi ludzi, spływających potem. Ta sala gimnastyczna to około 40 stacjonarnych rowerów. Co czwartek wypełniona co do jednego „jednoślada”. Zajęcia prowadzi Steve – gwiazda! W sumie dość zwyczajny koleś, ale jego zajęcia rozpoczynają się od okrzyku:

 – Team, are you ready?

– Yeeeeee! – odpowiada “team”.

– I CAN’T HEAR YOU, TEAM !!! – drze się Steve

– YEAAAAH!!!!

Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że już nie jestem na sali gimnastycznej, nie jestem nawet na stacjonarnym rowerze. Jestem na torze wyścigowym z grupą „wariatów” gotowych do rowerowej walki. Krew, pot i łzy – tak krótko to opiszę. Nigdy wcześniej nie wyszedłem z zajęć z chlupotającym potem w moich butach i z mokrymi majtkami. Koszulkę mogłem wyżymać. Wśród bandy wyścigowych„wariatów” na pewno nie byłem pierwszy, ale nie byłem też ostatni. Steve stał się od tamtego momentu również moim guru. Powoli wtapiam się w „team”. Mam już pierwsze znajomości. Julia jest z Charkowa i w momencie sprintu, gdzie wspólnie liczymy w różnych językach do ośmiu, ja i Julia będziemy teraz liczyć po Ukraińsku.

Nie wszystkie rowerowe wyczyny wyglądają właśnie tak. W niedziele lubię poćwiczyć z Isaakiem. On też jest gwiazdą, ale innego rodzaju. Isaak wyśpiewuje ruchami ust i mimiką twarzy każdy muzyczny kawałek. W repertuarze jest miedzy innymi „La bamba” i „Lambada” oraz wiele popowych przebojów. Uwielbiam te Isaakowe, niedzielne przedpołudnia z uśmiechem na mojej twarzy i ulatującymi kaloriami.

Nigdy nie ćwiczyłem w Polsce. Nie wiem jak się tam ćwiczy i czy to się jakoś różni od mojego YMCA. Pewne jest, że Kanada na pewno będzie mi się kojarzyć z tegorocznym wakacyjnym szaleństwem na sali gimnastycznej. Chyba się wciągnąłem, bo po raz pierwszy od czasów podstawówki, kupiłem sobie sportowe buty, a spodenek gimnastycznych mam już dwie pary. I … o zgrozo, na zajęcia ze Stevem zakładam koszulkę na ramiączkach.

 

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code