O pewnym księdzu…

Gdy poszedłem na studia, świat wydawał mi się pełen dynamiki, a Kościół, jaki znałem, też wnosił coś dynamicznego w moje życie: znałem przecież wspólnotę Taize, byłem w Częstochowie w czasie Światowego Spotkania Młodych na spotkaniu z Chiarą Lubich i ruchem Focolare. Z okna mojego pokoju w akademiku mogłem zobaczyć mały kościółek oo. Redemtorystów. Słuchałem świetnych homilii i pięknych pieśni na akademickiej dwudziestce. Szybko jednak zderzyłem się z innym światem. Poznałem kilku ludzi, w tym kolegę z pokoju, którzy nie wierzyli w Boga i którym wiara nie była potrzebna. Wielu z nich były to osoby o dużej inteligencji, które myślały o świecie dużo głebiej niż ja. Rozmowy stawały się coraz ciekawsze: rozmawialiśmy o prawach natury, kosmosie, matamatyce i sztucznej inteligencji. Stopniowo oddalałem się od Boga nawet wtedy, gdy zacząłem uczęszczać na spotkania Odnowy, gdzie bębniono, śpiewano i przyzywano Ducha Św.

Z każdym dniem patrzyłem na ludzi wierzących coraz krytyczniej. Pewnego wczesnego ranka, idąc do sklepiku pod akademikiem, zobaczyłem starszego wiekiem zakonnika wyprowadzającego na krótki spacer pieska. Niby nic w tym dziwnego ale konstatacja, jaka mnie wtedy ogarnęła, była mniej więcej taka, że ten Kościół nie jest kościołem, którego pragnął Jezus. Stał się Kościołem zadomowionym albo udomowionym, Kościołem, który nie ma potrzeby wyjścia na pustynię. Kościołem, któremu współczesność odebrała nawet eschatologiczną potrzebę bycia gotowym na przyjście Pana.

Do tego rozpoczęła się w Jugosławii wojna etniczna i cały mój świat wartości legł w gruzach. Nie wyobrażałem sobie, że po okrucieństwie II wojny światowej, po zakończeniu zimnej wojny w środku Europy narody ludzi wierzących w Boga staną naprzeciw siebie w bratobójczej walce. Jak bardzo brakowało mi wtedy Kościoła czuwań i przebłagań, Kościoła podnoszącego z ziemi każdy kamień, na który spłynęła ludzka krew tej wojny. Gdy już utraciłem resztki wiary w Boga i przeżywałem kryzys egzystencji, wiary w sens życia, Bóg postawił na drodze mojego życia księdza, o którym słyszałem i którego z opowieści zwyczajnie nie lubiłem, bo wyrobiłem sobie o nim zdanie z opowiadań, że jest zadufanym, krytykanckim klechą (choć pewnie moi rozmówcy nie mieli wcale takich intencji, mówiąc o jego kazaniach).

Jak trafiłem do kościoła po rocznej przerwie? Przez łzy i to nie moje łzy. Całą mszę stałem jak na tureckim kazaniu i przezornie czmychnąłem na korytarz w czasie modlitwy Ojcze Nasz, by przypadkiem nie ściskać dłoni katolików. Nie czułem w sercu kompletnie nic poza pustką i wielkim niepokojem. Nie wsłuchiwałem się w kolędy śpiewane tego dnia po raz pierwszy po okresie Adwentu. Zdziwiłem się dopier, wracając w środku nocy przez Park Szczytnicki, gdy z nieba zaczął padać śliczny śnieg, a w moim sercu zagościł dziwny spokój. Wróciłem do tego kościoła po paru dniach z mocnym postanowiem, że tym razem pozostanę na korytarzu, by nie musieć przepychać się między ludźmi w czasie modlitwy Ojcze Nasz. Nie pamiętam, ile razy wracałem i czy słuchałem, co się w kościele działo. Pamiętam tylko, że raz po mszy zdecydowałem, że z korytarza udam się tam, gdzie szli inni, po schodkach do wielkiej kuchni. Ksiądz był przebrany w fartuch i mieszał zupę w wielkim garze,  co chwilę ją próbując i sięgając po przyprawy z półek. Zupy oczywiście nie jadłem, ale pamiętam, że jedli ją inni i że wtedy właśnie, choć olśnienia nie było ani chórów anielskich czy światła z nieba, pokochałem Kościół, choć pewnie wtedy nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę. Nigdy nie odbyłem z tym księdzem nawet osobistej pogawędki, poza jedną spowiedzią. Nawet wtedy, gdy jechaliśmy w piątkę osobowym samochodem, odmawiając Różaniec.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code