,

Jak teolog z filozofem (2): Dlaczego ludzie zostają w Kościele?

Ankieta_ID=202560#

 

Zastanawiając się nad tematem kolejnej naszej rozmowy, doszłyśmy do wniosku, że jedno z najczęściej powtarzanych pytań, jakie katolicy współczesnej Polski zadają sobie, brzmi: dlaczego ja jeszcze jestem w Kościele? To pytanie zaraz wywołało lawinę innych pytań, z którymi chcemy się zmierzyć w poniższych tekstach.

Dlaczego w ogóle Kościół istnieje i dlaczego my, ludzie XXI w. nadal winniśmy mu swoją obecność i – co najtrudniejsze – posłuszeństwo? Czy może raczej troskę? Czy duszpasterze i katecheci są jeszcze komuś potrzebni? Czy Kościół powinien zmieniać metody ewangelizacji, stawać się bardziej atrakcyjny, walczyć o wiernych, którzy często albo odchodzą, albo pozostają na „letnim etapie wiary”? Co sprawia, że mimo wszystko, mimo tych wszystkich trudności, jakie Kościół przeżywa, o których wciąż głośno w mediach i w prasie – dlaczego mimo to ludzie nadal są w Kościele, chcą go współtworzyć, opiekować się nim, a co najważniejsze – chcą go kochać?

No i pytanie zasadnicze dla nas  – dlaczego my nadal jesteśmy w Kościele? Czy go kochamy? Co robimy, żeby Kościół był lepszym miejscem przynajmniej tam, gdzie my w nim działamy?

Dlaczego ludzie zostają w Kościele, dlaczego wybierają Kościół katolicki i chcą w nim wiernie trwać? Nasze osobiste historie i nasze poglądy być może nie każdemu się spodobają. Ale mamy nadzieję, że zainspirują chociaż do myślenia i to do krytycznego myślenia o swoim zaangażowaniu w życie wspólnoty.

 

Jolanta Łaba, Mimo wszystko – wybieram Kościół katolicki!

 

Niedawno na jednej z mszy zwanej sumą przyglądałam się ludziom, którzy przynieśli swoje dziecko do chrztu. Raczej staram się tego nie robić, ale to naprawdę było widowisko. Dali radę oderwać całą moją uwagę od tego, co się działo przy ołtarzu, czyli od Eucharystii.

Msza zaczęła się już dawno, kiedy zaczęli się chyłkiem przemykać ku przednim ławkom i zajmować przygotowane dla nich miejsca. Nie wiedzieli, jak przyklęknąć i przeżegnać się przed ołtarzem, więc zobaczyłam serię dziwnych dygnięć, pokłonów i wymachów dłonią. Potem wciąż szeptali i witali się z dołączającymi do nich co chwilę ludźmi. Liturgię Słowa przeszeptali, kazanie lekko zagłuszyli uspokajaniem dzieci, resztę Eucharystii grzecznie stali i cichutko. Mama dziecka była ubrana w szałową czerwoną sukienkę na cieniutkich ramiączkach z dekoltem. Wyglądała seksownie. Wszyscy przystąpili do Komunii. Jestem okropna, ale naprawdę mnie zaciekawili i ich policzyłam! Jeden z nich, młody chłopak, po przyjęciu sakramentu był tak radosny, że zapomniał chyba o adoracji. Stał sobie na tzw. luzie, żuł Ciało Chrystusa, rozmawiając z kolegą i robił zabawne miny do przyszłego inicjowanego. W zasadzie do inicjowanej, bo to była dziewczynka, chyba z 5 lat miała.

Mimo ogromnego zaciekawienia nie zostałam po mszy, żeby zobaczyć ten chrzest. Poprosiłam Boga, aby zlitował się nad nimi, bo dzięki nim to spotkanie mojej wspólnoty nabrało nowego sensu. I żeby dał tej ślicznej dziewczynce jakieś szczególne dary Ducha, które by pomogły moim siostrom i braciom w wierze z tej niezwykłej rodziny zrozumieć i uwierzyć – czym jest Kościół.

No właśnie, czym jest?

Kościół to inaczej wspólnota, zebranie wiernych. Słowo „kościół” pochodzi od greckiego słowa „ecclesia”, które oznacza „zgromadzenie” lub „zwołanie” (z greckiego ek-kalein – "wołać poza"). Samo polskie słowo „kościół” kojarzy się raczej z budynkiem, ze świątynią, w której szafarze i wierni praktykują wiarę, celebrują modły, nabożeństwa, msze.

Tym, który po raz pierwszy zebrał, zwołał wiernych uczniów, był Jezus Chrystus. W Biblii w kilku miejscach ewangeliści zapisują rozmowę Jezusa z Szymonem Piotrem na temat kościoła, czyli wspólnoty wiernych, która ma podtrzymywać dzieło Dobrej Nowiny.

Pierwsze imię tego apostoła to Szymon (Symeon). W języku hebrajskim oznacza ono „Bóg wysłuchał”. Rodzice nadawali takie imię dziecku w podziękowaniu za to, że Bóg wysłuchał prośbę o narodzenie syna. Imię to oznaczało, iż Bóg będzie sprzyjał tej osobie przez wszystkie lata jej życia. Chrystus  podczas spotkania z Szymonem zmienił mu imię na Piotr (gr. petros, hebr. „kefas” czyli skała, opoka). Zmiana imienia to powszechnie stosowany religijny rytuał przejścia, czyli inicjacji prowadzącej do zmiany sposobu istnienia, do wewnętrznej metamorfozy. Nowe imię ma określać powołanie Szymona jako namiestnika Chrystusa na ziemi, jako duchowego przywódcy i głównego zarządcy formującej się wspólnoty wiernych.

"Otóż i Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego, cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie" . (Mt 16, 18-19)

"A Jezus wejrzawszy na niego rzekł: Ty jesteś Szymon, syn Jana, ty będziesz nazywał się Kefas – to znaczy: Piotr- Skała". (J 1, 42)

Istnieją również tłumaczenia sugerujące, że to nie Piotr był skałą, a Jezus. Mówi się także, że Jezus był Skałą – Petra, natomiast Piotr miał być kamieniem – Petros. Różnica między obydwoma polegać miała na tym, że Skała była nieruchoma i stała, natomiast kamień można było przemieścić z miejsca na miejsce. Stałym fundamentem Kościoła jest więc Chrystus i wszystko, czego nauczał, zaś jego namiestnicy na ziemi to osoby mające tę naukę przemieszczać, rozgłaszać, strzec i badać, aby Dobra Nowina mogła trwać i rozwijać się w zmieniających się warunkach historii i kultur całego świata.

Kościół zatem to coś więcej niż budynek z ołtarzem i kapłanem sprawującym przy nim święte obrzędy. Za czasów apostolskich świątynie chrześcijańskie w zasadzie nie istniały – kościół był tam, gdzie spotykali się wyznawcy Chrystusa. Pierwotny Kościół chrześcijański sprawował liturgię w domach swoich wiernych. Obrzędy eucharystyczne mogły trwać tam, gdzie przebywali kapłani Kościoła.  Domy prywatne, w których modlili się i celebrowali Eucharystię, nazywano domus ecclesiae – domami-kościołami. Nie różniły się niczym od pogańskich domów tego okresu. Chrześcijanie nie mieli jeszcze wtedy poświęconego i stałego ołtarza. Do sprawowania Eucharystii służył zatem zwykły stół, używany także do innych czynności domowych. Najstarszy ze znanych i zachowanych domów–kościołów pochodzi z drugiej połowy III wieku, z syryjskiego miasta–twierdzy Dura Europos[1].

Od 200 roku zaczęto używać terminu ecclesia (kościół) na określenie budynku, w którym zbierali się chrześcijanie, by oficjalnie oddawać cześć Bogu. Do tego czasu słowo to oznaczało wyłącznie zgromadzenie wiernych. Jednak, jak zauważają archeolodzy badający pozostałości materialne tego okresu, podczas całego III wieku chrześcijański dom kultu pozostawał oficjalnie świecki. Prawdziwą świątynią Boga był pełen Ducha Świętego wierzący chrześcijanin. Jak mówił św. Paweł:
 
„Co wreszcie łączy świątynię Boga z bożkami? Bo my jesteśmy świątynią Boga żywego – według tego, co mówi Bóg: Zamieszkam z nimi i będę chodził wśród nich, i będę ich Bogiem, a oni będą moim ludem” (2 Kor 6, 16).

Kościół z biegiem czasu rozrastał się, rozszerzał działalność ewangelizacyjną na nowych terytoriach wielu różnych krajów. To wymagało organizacji, podziału ról, kompetencji wśród – początkowo tylko apostołów i ich następców, potem wśród ich pomocników. Możemy o tych początkach czytać w Biblii, np. w Dziejach Apostolskich i w Listach Św. Pawła. Zebranie wiernych zaczęło w którymś momencie działać jak instytucja organizowana w charakterystyczne struktury przez osoby duchowne (duszpasterzy), którzy do pomocy mają cały sztab ludzi – katechetów, zakonnice, zakonników, liderów grup duszpasterskich, charyzmatyków itd. To sprawia, że bardzo często wierni i – niestety to też trzeba powiedzieć – duszpasterze – zaczynają zapominać, że Kościół nie jest firmą do zarządzania, ale WSPÓLNOTĄ zwołaną przez Chrystusa. Dlatego właśnie biskupi często spotykają się z podległymi im kapłanami, a hierarchowie często zwołują swoiste wspólnotowe narady przywódców duchowych jak synody czy sobory powszechne. Kościół w ten sposób dba o jedność nauczania, o wspólnotę wiary. Nie jest to oczywiście wolne od trudności, błędów i nadużyć, czego najwyraźniejszym przykładem może być schizma wschodnia i wciąż trwające problemy dialogu ekumenicznego czy nawet wewnątrzkościelnego w obrębie wspólnoty katolickiej. Bo dziś uczniów Chrystusa prowadzi cała rzesza osób duchownych, które nie zawsze mówią tym samym językiem i w tym samym duchu.

Jaka więc jest dziś rola duszpasterzy, czyli kapłanów, zwłaszcza diecezjalnych, pracujących w parafiach (i w katechezie) oraz świeckich katechetów?

W Polsce to ich najuważniej słuchają wierni i to ich najbardziej się chwali albo piętnuje. Może dlatego, że są na pierwszej linii w podstawowych formacjach zgromadzenia wiernych i to oni nadają ton nie tylko całej nauce Kościoła, ale w ogóle nauce Chrystusa. Ideałem byłoby, gdyby podstawową formacją i katechizowaniem ludzi zajmowali się ich rodzice. Ale niestety realia wyglądają inaczej. Bardzo często to, czego nie przekażą rodzice czy opiekunowie młodego pokolenia, nadrabiać muszą duchowi nauczyciele, czyli właśnie księża i katecheci różnych stanów. Dlatego tak ważne jest, by to właśnie ci ludzie Kościoła, którzy zajmują się formacją, katechezą, pomocą w pogłębianiu wiary, byli ludźmi naprawdę wielkiego ducha. Ludźmi z prawdziwym powołaniem, natchnieni przez Ducha Świętego, doskonale odczytujący wolę Boga. I pokorni, bo praca na żniwach Pańskich to trud i niewdzięczna w sumie robota. Chciałoby się nawet powiedzieć, że syzyfowa.

Dodatkowo w dzisiejszych relatywnych czasach, w których słowo „moralność” straciło na znaczeniu, kapłani i siostry zakonne oraz różni liderzy chrześcijaństwa muszą być odważni. Tego wymagają dzisiejsze realia. Dziś wierne trwanie w nauce Chrystusa, radykalne realizowanie zasad ewangelicznego życia zaczyna być trudne i wręcz niebezpieczne. Nawet w Polsce, gdzie za niekrycie się ze swoim chrześcijańskim poglądem na sprawy społeczne można otrzymać grzywnę czy wyrok więzienia, oczywiście w imię praw człowieka. Przykład: sprawa Joanny Najfeld – dwa i pół roku sadowego nękania za obronę życia nienarodzonych i wypowiedzi zgodne z prawdą, która to PRAWDA  na szczęście zwyciężyła. Chwała Bogu! Jak widać, mamy jeszcze w Kościele prawdziwie oddanych Jego sprawom uczniów Chrystusa.

Czy tacy są też nasi współcześni polscy księża, zakonnice, świeckie katechetki i katecheci? Czy są odważni, radykalni, pełni Ducha i charyzmatów, naprawdę powołani?

Część z nich pewnie tak, i to pewnie lwia część. Znam takich wielu. Ale o nich rzadko usłyszymy w najpopularniejszych mediach. Żeby się dowiedzieć czegoś pozytywnego o pracy duchownych i katechetów w Polsce XXI w., trzeba czytać czasopisma katolickie, ewentualnie od niedawna ukazujące się „Uważam Rze”. Niestety często słychać o duchownych, których organizacja życia parafialnego tak pochłania, że zapominają o najważniejszym, bo duchowym aspekcie swej pracy. Czasami zarządzanie parafią przytłacza duszpasterza, odbiera wszelkie siły i wenę do ewangelizacji. Media natychmiast zauważą tego rodzaju zaniedbania i nagłośnią aż nad wyraz niedoskonałości tego czy innego proboszcza, jakiejś zakonnicy czy katechety, który nadużył swoich kompetencji. Uczciwie byłoby dla równowagi nagłaśniać też sukcesy ewangelizacyjne, skoro tak wielkim zainteresowaniem dziennikarzy cieszą się tego rodzaju działania, tyle że nieudane.

Rola katechetów i duszpasterzy jest dziś nieoceniona. Świadectwo ich wiary jest bardzo potrzebne, ale jeszcze bardziej potrzebne jest przekazywanie konkretnych wiadomości na temat religii chrześcijańskiej i nauki Kościoła. Poziom wiedzy religijnej w polskim społeczeństwie jest powalająco niski. I najczęściej to właśnie ten brak wiedzy powoduje większą podatność na efekty kryzysu wiary. Jak można pogłębiać wiarę bez znajomości Pisma Świętego, bez wiedzy o tym, co odbywa się podczas sprawowania praktyk religijnych i bez nauki o tym, jak radzić sobie ze słabościami i trudnościami tak, aby było to „poradzenie sobie” w stylu chrześcijańskim. Osobiście uważam, że pierwszym katechetą każdego dziecka powinni być mama lub tata,  najlepiej oboje, może też rodzice chrzestni, ale wiadomo – nie zawsze tak jest. I niestety to też działa w drugą stronę – czasami to, co próbuje się budować w rodzinie w ramach wychowania religijnego, niszczą i narażają nie tylko ludzie ze środowiska pozadomowego, ale właśnie nauczyciele religii zarówno stanu duchownego jak i świeckiego. Nauczanie religii, przekazywanie wiedzy o naukach Kościoła powinno odbywać się w atmosferze wolności i uczciwości wobec wychowanków. Nie można lekceważyć pytań i buntów młodego pokolenia, nie wolno udawać, że nie widzi się problemów wiary ludzi dorosłych – są to wyzwania duszpasterskie, a nie rafy do ominięcia. I trzeba je sprytnie wykorzystać, a nie udawać, że ich nie ma. Dobry duszpasterz, sprawny katecheta wie, jak to zrobić. A jeśli jeszcze towarzyszy temu laska, to nie może się nie udać pomóc ludziom w odkryciu wspaniałej obecności Boga w Kościele.

Oprócz tego, że duszpasterze i duchowi liderzy chrześcijaństwa czasem nawalają, wiadomo też, że ludzie z Kościoła czasem rezygnują. Odchodzą po cichu albo po wielkiej awanturze i nie jest aż tak ważne, czy odbywa się ona w kancelarii parafialnej, czy w głównym wydaniu Wiadomości. W każdym bądź razie – to się dość często zdarza. Zdawałoby się – że obecnie jakoś częściej, ale według mojej skromnej opinii nie wygląda to inaczej niż 50, 100 czy 500 lat temu. Tyle że dziś mamy telefon, Internet, TV i natychmiast wszyscy mogę się dowiedzieć o kryzysie wiary ks. X czy Pana Y. Po prostu zmieniły się metody rozwodu ze wspólnotą. Kiedyś ludzie po prostu przestawali chodzić do kościoła albo udawali wiarę, żeby nie ranić uczuć rodziny i sąsiadów. I najwyżej było o czym poplotkować na ławeczce pod blokiem. Teraz z obecnego od zawsze (i to w każdej wspólnocie religijnej tak na marginesie) kryzysu wiary jego wyznawców robi się materiał dowodowy na to, że Kościół (zwłaszcza katolicki) wali się i pali, i za chwilę przestanie istnieć. W najlepszym wypadku albo zejdzie do podziemia, albo stanie się elitarną garstką najwierniejszych i najbardziej twardych uczniów Jezusa Chrystusa.

A mnie nie przekonują fakty zastane. Tylko słowa Chrystusa, który dwa tysiące lat temu powiedział, że „bramy piekielne go nie przemogą”. Bo Kościół to nie jakiś tam budynek do odprawiania nabożeństw, tylko żywa wspólnota wiernych uczniów Chrystusa. Właśnie to zdanie Jezusa sprawia, że nadal wierzę i ufam, iż Kościół trwa i trwać będzie po wsze czasy. Dopóki Bóg nie zdecyduje o końcu świata.

Właśnie ta eschatologiczna perspektywa istnienia Kościoła daje mi pewność co do wartości bycia w nim obecną. I nie zrazi mnie do takiego hurraoptymizmu żaden polski czy zagraniczny biskup, który będzie plótł z ambon jakieś androny średnio związane z nauką Kościoła, mącące umysły wiernych, którzy nieustannie czekają na jakiś mądry gest ze strony duszpasterzy. Swoją drogą wierni mogliby sami trochę doczytać i dowiedzieć się, o czym ostatnio mówił Papież i czy miejscowy duszpasterz nie mija się nieco z Pismem i z Magisterium. Wiem, że tego typu doświadczenia gorszą, sama niejednokrotnie dostawałam palpitacji ze złości, gdy słuchałam niedzielnych kazań zawierających wołania o lekceważenie grzeszników, unikanie wiedzy o osiągnięciach Soboru Watykańskiego II. Jak to pokonać – to wciąż obecne zniechęcenie Kościołem?

Może warto postawić na rzetelne praktyki religijne, na modlitwę i medytację, szukać wspólnot, które pomagają spotkać ŻYWEGO BOGA, pomagają w odetkaniu naszych duchowych uszu, w otworzeniu naszego zamkniętego oka duszy. I najlepiej nie szukać tego poza swoją wspólnotą katolicką, tylko pokornie przyjąć jej niedostatki i zaufać Bogu, że poprowadzi do ludzi będących wielkim znakiem Jego łaski i przede wszystkim OBECNOŚCI.

To prawdziwe spotkanie z ŻYWYM BOGIEM utwierdza w przekonaniu, że cokolwiek by nie zrobili księża, liderzy, katecheci czy moi współbracia – to mnie nie zgorszy i nie zniechęci. Bo wiem, jaki jest ostateczny cel mojego życia – przynajmniej mojego. To mi pomaga nadal wierzyć w wartość i wagę istnienia wspólnoty wiernych nauce Chrystusa. W tej wspólnocie zawołał mnie Bóg i w niej postaram się trwać. Nawet jeśli obok mnie w tej wspólnocie trwają ci, którzy notorycznie łamią zasady życia w Duchu i w Prawdzie.

Myślę, że dzisiejsi katolicy zapomnieli, czym jest Kościół i dlatego tak często wydaje im się, że mogą, ot tak po prostu, wszystko skrytykować, ocenić raz na zawsze i odejść. Tak po prostu, a najlepiej w świetle fleszów wszystkich stacji telewizyjnych. Żeby jakiś taki akt zemsty jeszcze został dokonany. Jakby Kościół był miejscem zamieszkania osobistych poglądów, które można dowolnie zmienić, kiedy zepsuje się „moje religijne zadowolenie w tej okropnej wspólnocie”.

Odejść jest bardzo łatwo. Trudniej jest zostać w zgromadzeniu ludzi słabych, znękanych strachem o jutro, wiecznie pytających „po co i dlaczego?”, nieustannie podważających autorytety boskie i ludzkie. Trudno trwać w takiej wspólnocie, ale ona taka była od samego początku. I Jezus, zakładając Kościół, doskonale o tym wiedział. Pierwszym papieżem został człowiek, który się Go wyparł. A ludźmi niosącymi światło wiary na cały ówczesny znany świat byli ci, którzy Go zostawili na krzyżu samego i chowali się po kątach. Dzieło chrześcijańskiej wspólnoty od samego początku skazane było na straty, niepowodzenia i cierpienie. I dopiero, kiedy ludzie najbardziej związani z Chrystusem załamali się kompletnie – nastąpiło Zesłanie Ducha Świętego. Dopiero wtedy zaczęło się to, co trwa do dziś – głoszenie Dobrej Nowiny mimo wszystko.

Zawsze, kiedy zaczyna mnie dopadać zniechęcenie pracą w kościele – przypominam sobie tę sekwencję zdarzeń: sukces Chrystusa-drogę krzyżową-ucieczkę uczniów spod krzyża-zaparcie się Piotra-uczniów w wieczerniku-zesłanie Ducha Świętego. I cudowne dzieło św. Pawła, zakończone śmiercią męczeńską.

Skoro zawsze tak było i ta sekwencja zdarzeń nieustannie się powtarza w historii zbawienia i w historii Kościoła – dlaczego my, ludzie wiary, my, chrześcijanie ciągle się temu dziwimy? Może po prostu to brak wiedzy?  Dlaczego nie doceniamy faktu, iż Kościół to nie tylko grzesznicy, ale też Bóg czuwający nad nimi i nieustannie obdarzający nas darami swego Ducha? Może dlatego, że nadal – tak jak wtedy apostołowie – nie rozumiemy, czym tak naprawdę jest znak krzyża i na czym polega zwycięstwo Chrystusa nad śmiercią i szatanem. Przecież to już XXI w.,  już dwa tysiące lat Duch Święty porywa i podnosi Kościół do działania! A my wciąż pytamy i wątpimy…

Chyba czas przyznać, że w Kościele katolickim jest wiele wspaniałych inicjatyw. Duszpasterstwa obejmują opieką duchową w zasadzie każdy problem duchowy, jaki istnieje. Nie tylko dzieci i młodzież, małżonków i wiernych skupionych wokół parafii i ruchów wspólnotowych. Ale też ludzi, którzy z powodu swoich słabości i życiowych decyzji znaleźli się na obrzeżach Kościoła i Jego nauki . Rozwijają się duszpasterstwa ludzi żyjących w związkach niesakramentalnych i osób rozwiedzionych. Duszpasterstwa obejmują opieką także środowiska przestępcze, patologiczne. W obrębie Kościoła działają też ośrodki i stowarzyszenia zajmujące się wspieraniem duchowym osób niewierzących, poszukujących, a nawet homoseksualnych. Nie brakuje inicjatyw, które świadczą o tym, iż Kościół uwzględnia w swoich działaniach i w ramach ewangelizacji ludzi współczesnych z ich nowoczesnymi problemami i potrzebami. Wiadomo – mogłoby być tego więcej, mogłoby to wyglądać wspanialej. Ale niestety spada liczba powołań i mamy za mało osób duchownych do pracy.

Na szczęście w Kościele rozwija się laikat, co może wreszcie zostanie i w Polsce docenione, skoro tak mało jest nowych kleryków w seminariach. Świeccy chrześcijanie walczą o prawa ludzkie, o przestrzeganie zasad moralnych w obrębia prawa , o godność życia. Katolicy są zaangażowani w ruchy pro-life, w działalność na rzecz ubogich, chorych, cierpiących, prześladowanych. I równie często jak osoby duchowne płacą za to ogromną cenę.

Dlaczego więc tak mało jest o tym w środkach masowego przekazu? Przecież jednego życia nie starczy, by udokumentować, ile dobra i pozytywu jest w działalności chrześcijan na całym świecie. Może tego tak mało widać, bo my zwykli, szarzy wierni uczniowie Chrystusa wolimy się sprywatyzować w naszej wierze. Zamiast świadczyć o wierze i dzielić się tym, czego Bóg nam nie poskąpił, zamykamy się z łaską naszej (???) wiary w bunkrach myślenia typu „my i oni”. „Oni czyli księża w parafiach – niech sobie sami robią, co mnie to”. To nie jest dobra postawa…

Czy Kościół powinien walczyć o wiernych? Myślę, że to powinność Kościoła. Jak już się porywa na zdobywanie wiernych to powinien ich w sobie rozkochać i sprawić, by chcieli zostać tu do końca swoich dni i razem trwać na modlitwie, dopóki Pan nie zdecyduje, że już czas. Kościół powinien być wyraźny, konkretny, świadczyć o sile i aktualności nauki swego Mistrza i Założyciela. O atrakcyjności tej wspólnoty powinno stanowić to, co jest istotą nauki Chrytusa – miłość do Boga i do bliźnich, i towarzyszące temu radykalne zasady postępowania. Radykalne nie oznacza bezduszne i pozbawione litości. W końcu Bóg jest Nieskończonym Miłosierdziem.

Sporo dziś mówi się w Kościele o nowej ewangelizacji i kształtowaniu nowych liderów. Ostatnio przeszukałam mnóstwo stron w Sieci, na których nieustannie pojawiają się zaproszenia na różnego rodzaju kursy i warsztaty dla liderów chrześcijaństwa. Jest tego mnóstwo. Dziś liderów  kształci się tak, jakby trwała jakaś wojna o wyznawców. Uczy się ich, jak uczynić chrześcijaństwo nowego wyrazu, środków silnych, atrakcyjnych i nieustannie migających jak neony wielkim atrakcyjnym i wspaniałym, aby przyciągnąć wiernych, nowych i jeszcze nowszych uczniów nauki Chrystusa. Na kursach nowej ewangelizacji ludzie poznają od początku Dobrą Nowinę i uczą się, jak ją głosić w nowych czasach, kiedy o uwagę dusz walczy nie tylko chrześcijaństwo. Może wydawać się to wchodzeniem z butami w ludzkie życie – ale to tylko pozory. Kościół potrzebuje środków silnych, trwałych i wciąż mocno zwracających uwagę, jak neony w mieście na głównej ulicy. Bo współcześni ludzie są chyba jeszcze bardziej zagubieni w świecie wartości czy może raczej antywartości, niż poganie za czasów św. Pawła. Pójdą za każdym, byle by udowodnił, że jest prawdziwym autorytetem. Problem w tym, że nie każdego autorytet Kościoła przekonuje.

Jest taka genialna scena w Biblii, kiedy św. Paweł przemawia na Aeropagu do pogan i odwołuje się do ich kultu Nieznanego Boga. Wykorzystuje ich pogańskie wierzenia, aby nawiązać do prawdy o niepoznawalnym Bogu Który Jest. Genialne. I proste. To wymagało wiedzy – Paweł musiał znać mitologię ludów, do których szedł z Dobrą Nowiną. To samo dzieje się dzisiaj. Tyle że miejsce mitologii i wierzeń zajęła kultura masowa. Popkultura przemawia do ludzi tak mocno, że nie można tego lekceważyć. Wartości kultur świata wymieszały się w tyglu globalności i teraz każda metoda promocji nauki Chrystusa w tym całym moralnym i ideowym bałaganie jest na wagę złota.

Poraziło mnie ostatnio stwierdzenie pewnej osoby, która namawiając katechetę do pracy w pewnej katolickiej szkole powiedziała: „to nie będzie łatwa praca, to wezwanie na misje”. W katolickiej szkole, podkreślam.

Ale mimo całej mojej sympatii i wręcz poklasku do nowoczesnych metod ewangelizacji uważam, że podstawowym i fundamentalnym sposobem na zachęcenie kogokolwiek do wstąpienia na drogę wiary chrześcijańskiej jest autentyczne świadectwo. Katecheta, który podważa naukę papieża i śmieje się z proboszcza, może sobie robić cuda multimedialne na lekcjach. Pozostanie tylko przekazicielem wiedzy o chrześcijaństwie i o tym, czego uczył Jezus. Ale nie będzie to miało nic wspólnego ze świadectwem wiary, które jest w każdych czasach, również w naszych, NAJWAŻNIEJSZYM ANTIDOTUM NA KRYZYSY W KOŚCIELE.

Jestem w Kościele, ponieważ żyję w obecności Boga, to wiara i praktyki z nią związane pozwalają mi odkrywać głębię nauki Kościoła. Kontakt z żywym Słowem wzmacnia mnie i powoduje, że łatwiej znoszę zawody i niepowodzenia, których tak na marginesie w życiu mi nigdy nie brakowało. Czy ja kocham Kościół? Miłość to skomplikowana i długa przygoda pełna wzlotów i upadków. Czasami Kościół mnie zachwyca i urzeka, innym razem smuci i denerwuje. Są dni, kiedy dumna jestem z mojej wspólnoty, z jej osiągnięć i sukcesów, z siły i wytrwałości moich współbraci. Ostatnio bardzo się ucieszyłam, że Panią Joannę Najfeld uniewinniono. Był to dla mnie niesamowicie silny znak obecności Boga w tych powalonych czasach. Ale są też dni, kiedy Kościół mnie zasmuca, kiedy się boję i mam ochotę rzucić pracę teologa i posadę strażnika starych dobrych chrześcijańskich obyczajów. Są takie dni i jest ich sporo obok tych pełnych wiary i radości.

 I właśnie dlatego tu zostaję, bo widzę, jak wiele jeszcze jest do zrobienia w Kościele. Jak wiele tu ugorów i pól zostawionych na pastwę nieprzyjaciela. Moja osobista wkładka w sukces Kościoła to moja praca w zawodzie teologa. Mogłabym robić coś innego, może zarabiałabym więcej, może miałabym już dom i lepsze autko? Ale nie byłoby wtedy tych wielkich dzieł, które Pan dokonał, posługując się moim życiem i moimi talentami. Na pewno zrobiłby to i beze mnie, pewnie tak. Ale na szczęście nie musi. Tu mnie Bóg powołał. Wybieram więc Kościół katolicki.


[1] Zob. Dariusz Kasprzak, „Głos Ojca Pio” nr 21/2003; http://glosojcapio.pl (15.09.2011).

 

 

 Małgorzata Frankiewicz, Katolicyzm z wyboru

 

Chociaż ochrzczono mnie w Kościele katolickim jako paromiesięczne dziecko, mogę o sobie powiedzieć, że jestem katoliczką z wyboru. W okresie licealnym przeszłam dość charakterystyczny młodzieńczy okres buntu. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że był to raczej bunt natury etyczno-obyczajowej, niż filozoficznej czy teologicznej. Z Kościołem zdecydowałam się rozstałać dość wcześnie, bo na początku pierwszej klasy liceum, ale paradoksalnie posłużyło to nieźle mojej edukacji religioznawczej. Lekcje religii, a także uczestnictwo w niedzielnej Mszy św. uważałam za nudę i stratę czasu (sprawiedliwie dodam, że podobne zdanie miałam o większości obowiązkowych szkolnych zajęć), ale moją ambicją było, żeby wiedzieć więcej, a w każdym razie nie mniej, niż moi rówieśnicy, wśród których uczęszczanie do znanych krakowskich duszpasterstw i letnie wyjazdy oazowe były w bardzo dobrym tonie. Czytałam wówczas bardzo wiele z zakresu historii Kościoła, filozofii, teologii, socjologii i psychologii religii, co zresztą zadecydowało o moim wyborze studiów filozoficznych. 
 
Oprócz nudy denerwowała mnie wtedy hipokryzja, którą miałam do zarzucenia nie tyle instytucji Kościoła jako takiej, ile moim współbraciom katolikom. Jak każdy młody człowiek byłam straszliwie radykalna i nie dopuszczałam myśli o jakichkolwiek moralnych kompromisach, półprawdach, wyborze mniejszego zła itp. Pod koniec studiów z przykładną starannością wróciłam do religijnych praktyk, bo byłam przekonana, że Bóg tego wymaga. Spełniałam obowiązek, ale nie identyfikowałam się z Kościołem ani ze współwyznawcami. Tak bardzo śpieszyło mi się do świętości, że nie chciałam sobie zawracać głowy potknięciami innych osób, które mogłam spotkać na tej szlachetnej drodze.
 
Pan Bóg oczekiwał chyba jednak czegoś zupełnie innego i w swojej łaskawości sprawił, że sama potknęłam się na tyle skutecznie, aby przez dobrych kilkanaście lat czuć się niegodną pełnej przynależności do wspólnoty Kościoła, wyrzuconą poza jego margines, całkowicie i nieodwracalnie przegraną wobec Boga i ludzi. Poczucie winy z powodu samobójczej śmierci bliskiego człowieka sprawiło, że przez wiele lat nie odważyłam się przystępować do spowiedzi i komunii, choć bardzo tego pragnęłam. Dziś mogę powiedzieć, że ten okres był swego rodzaju czyśćcem, który pozwolił mi docenić rolę wspólnoty Kościoła, wagę możliwych przecież tylko w Kościele sakramentów, bogactwo katolickiej tradycji i obyczajowości. Stanowczo pozbyłam się pokus indywidualizmu i pelagianizmu. Wiem już na pewno, że osiągnięcia baron Münchhausena, który podobno potrafił sam wyciągnąć się za włosy z bagna, są raczej niedostępne dla innych ludzi. Dlatego – najkrócej mówiąc – jestem w Kościele.
 
Dlaczego w Kościele katolickim? Tutaj także w moim przypadku nie zadziałała tak po prostu siła inercji. Mam kilku przyjaciół luteranów, przez pięć lat pracowałam w luterańskim liceum i bardzo imponowało mi to środowisko swoją rzetelnością, odpowiedzialnością, społecznym zaangażowaniem, dbałością o nieustanny duchowy rozwój itd. Luterański indywidualizm korespondował także z moim typem osobowości. Poważnie myślałam o konwersji. Powstrzymało mnie jednak ostrzeżenie, jakie znalazłam w jednym z tekstów Simone Weil, że taki krok mógłby okazać się zbyt radykalny i niebezpieczny. Katolicyzm to przecież religia mojego dzieciństwa, pierwszych doznań i wrażeń. Im jestem starsza, tym bardziej doceniam wagę tego emocjonalnego imprintingu. Nie zbliża mnie on może do Boga, ale na pewno stabilizuje i po Bożemu porządkuje moją codzienność.
 
***
 
Taka jest moja historia. A dlaczego inni zostają w Kościele? Na pewno są osoby, którym została dana łaska mocnej i niezłomnej wiary. Stawiając w centrum Boga, wznoszą się ponad rozmaite niedoskonałości wspólnoty Jego Kościoła. Potrafią bezgranicznie ufać mądrości Ducha Świętego i w Kościele odnajdują swoje życiowe powołanie. Znam takich ludzi i mogę tylko pozazdrościć.
 
Nie sposób pominąć tych, którzy zostają z przyzwyczajenia, z lęku przed jakąś istotniejszą zmianą w dotychczasowym życiu, ze względu na opinię sąsiadów lub z powodów koniunkturalno-karierowych. To głównie ci ludzie sprawiają, że Kościół jest wciąż w Polsce ważną polityczną siłą, ale obawiam się, że wielu odejdzie, gdy pomyślniejsze dla nich wiatry zawieją z innej strony.
 
Tego rodzaju katolicyzm wygląda zresztą inaczej z perspektywy dużego miasta, a inaczej na wsi i w małych miejscowościach. Właśnie na prowincji odczuwa się chyba najbardziej scalający walor Kościoła. Ostatnio na przykład za radą listonosza poszłam do nieznanych mi wcześniej ludzi, żeby obejrzeć kandydata na mojego nowego psa. Gospodarze powitali mnie od razu bardzo serdecznie: „O, my przecież znamy panią z kościoła”. Tak samo obcy ludzie zagadują często na przystanku autobusowym, w sklepie czy w urzędzie. Widzieli mnie w kościele, więc chociaż wzięłam się w ich miejscowości nie wiadomo skąd, to jednak jestem godna zaufania. Tych, których spotyka się w kościele, można śmiało wpuścić do swojego domu i można z nimi robić interesy. W wielkim mieście ludzie (przynajmniej niektórzy) dążą do pogłębienia swojej relacji z Bogiem, ale nie wierzą już z taką rozbrajającą prostotą, że Kościół może być rzeczywiście gwarancją pewnych istotnych wartości.
 
Najbardziej fascynuje mnie jednak postawa tych, którzy walczą o swoje miejsce w Kościele, chociaż Kościół wcale nie śpieszy się z ich przygarnianiem, a wielu współwyznawców widziałoby ich chętnie jak najdalej od miejsc kultu i od swojego uporządkowanego życia. W pierwszej kolejności przychodzą mi na myśl wierzący w Boga, lecz niepogodzeni z Kościołem homoseksualiści, którym często i chętnie oddajemy głos w Tezeuszu. Myślę jednak również o innych, którzy zmagają się nie tyle z Bogiem jak biblijny Jakub, ile z ludźmi reprezentującymi instytucję Kościoła i często dostrzegającymi bardziej literę prawa kanonicznego, niż ducha Ewangelii. Myślę o ludziach, którym jako katolicy nie okazujemy wystarczającej empatii, cierpliwości, szacunku czy choćby uprzejmości, bo nasza słuszna duma z przynależności do Chrystusowego Kościoła zamienia się w zaślepioną pychę i tępe samozadowolenie. Dlaczego ci ranieni przez Kościół, a raczej konkretnie przez duchownych i świeckich członków Kościoła, uparcie chcą w nim pozostawać? Nie potrafię wytłumaczyć tego fenomenu inaczej, niż wielką miłością do Boga oraz głęboką wiarą, że dobry Bóg dostrzeże i zrozumie wartości, które zlekceważyli bliźni.
   
***
 
Polski Kościół jest wciąż Kościołem masowym, nawet jeżeli statystyki pokazują, że liczba wiernych uczestniczących w religijnych obrzędach stopniowo maleje. Tę polską masową, ludową, prostą, często bezrefleksyjną religijność uważam mimo wszystko za szansę i nadzieję polskiego Kościoła. Pod warunkiem jednak, że nie będzie gloryfikowana jako samoistna i niezniszczalna cnota, że zostanie otoczona odpowiednią duszpasterską troską. Jestem przekonana, że podkreślanie rozdźwięku między religijnością ludową i intelektualną stanowi dziś w Polsce działanie destrukcyjne.
 
Nie wierzę, że Polskę cudownie ominą z jakichś powodów procesy sekularyzacyjne. Dlatego ważne, aby ludzie odpowiedzialni za Kościół, biskupi, ale także duszpasterze, katecheci czy świeccy zaangażowani w życie parafii śledzili czujnie przemiany kulturowe i odważnie wychodzili im naprzeciw. Chyba najgłupsza rzecz, jaką obecnie można robić, to narzekanie, że kiedyś było lepiej i łatwiej, a teraz tylko zepsucie, zgorszenie, podłość itp.
 
We wrześniowym „Znaku” przeczytałam na przykład bardzo interesujący artykuł Michała Kocikowskiego i Tomasza Piętowskiego „Pokolenie cyfrowe w Kościele”. Przemiany świadomości, jakie zostały spowodowane powstaniem nowych technologii, to jedno z najpoważniejszych wyzwań. I nie chodzi tylko o to, aby powstawały katolickie strony internetowe. Chodzi o katolickie strony odpowiadające potrzebom i mentalności współczesnego człowieka, który nie chce być tylko biernym odbiorcą bezdyskusyjnego komunikatu.
 
Innym wyzwaniem i dużą duszpasterską szansą jest dla Kościoła umiejętne zabsorbowanie elementów popularnej kultury masowej, a także doświadczeń z dziedziny marketingu i reklamy. Może warto byłoby wprowadzić w tym zakresie zajęcia w seminariach duchownych albo zorganizować podyplomowe studia na katolickich uczelniach. Już Jezus nauczał w przypowieściach, bo taki sposób narracji był najbliższy Jego słuchaczom i najlepiej trafiał do ich wyobraźni. Dlaczego dziś billboardy, SMS-y od proboszcza czy telewizyjne spoty nie miałyby przypominać o niedzielnej Mszy św., skoro ruch samochodów czy zgiełk wielkomiejskich ulic zagłusza już prawie całkowicie głos kościelnych dzwonów?
       
Ogromną szansą dla katolicyzmu jest jego kulturowe bogactwo: począwszy od pism Ojców Kościoła czy mistyków, poprzez duchowość monastyczną, chrześcijańską filozofię, psychologię, antropologię, pedagogikę, aż po teatr, muzykę, sztukę sakralną. Niestety, nawet wśród duchownych znajomość tych obszarów nie wydaje się zbyt powszechna. Dlatego między innymi w polskich świątyniach i na katechezach wieje nudą, tą samą nudą, która przeraziła mnie jako nastolatkę pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. A przecież naprawdę mamy być z czego dumni i nie potrzebujemy szukać rewelacyjnych ścieżek duchowego rozwoju w innych religiach. Chrześcijaństwo może być wspaniałą przygodą i nieustanną fascynacją także dla wymagających. Wiem, o czym mówię, bo sama to przeżyłam.
 
We współczesnym świecie bezcenne jest również świadectwo osobistej wiary. Jeżeli w Kościele znajdą się ludzie, którzy swoim działaniem zdołają pozytywnie zainteresować i zachwycić, to możemy być pewni, że inni pociągnięci ich przykładem nie odejdą z Kościoła mimo rozmaitych trudności, a nawet zechcą do niego powracać. Konkret przemawia dziś dobitniej niż dziesiątki kazań. Na szczęście takich ludzi dających wspaniałe świadectwo wciąż można znaleźć w polskim Kościele sporo, a wiara połączona z wrażliwością na potrzeby drugiego człowieka tylko malkontentom wydaje się rzadkim zjawiskiem. Katolickie grupy, stowarzyszenia czy fundacje opiekują się niepełnosprawnymi, organizują pomoc dla ubogich, dla samotnych matek, dla zdolnych uczniów, pracują w środowiskach zmarginalizowanych, w szpitalach, hospicjach czy domach opieki. Równie ważna jest praca tych, którzy uczestniczą aktywnie w życiu parafii albo diecezji, prowadząc na przykład dobrą parafialną bibliotekę, mądrze zagospodarowując czas wolny młodzieży czy seniorów itp. Owszem, potrzeby są znacznie większe, niż możliwości chętnych do ich zaspokajania, ale to tylko szansa dla tych, którzy także chcieliby się zaangażować i dać kolejne świadectwo katolickiej miłości bliźniego.
 
Naprawdę każdy może sobie coś ciekawego znaleźć i robić w Kościele pożyteczne rzeczy, które odpowiadają jednocześnie jego zainteresowaniom, umiejętnościom, zawodowym pasjom. Udało się to nawet tak wybrednej osobie jak ja. Od ponad trzech lat zaangażowałam się w pracę Fundacji Tezeusz ufając, że w ten sposób mogę zrobić coś dobrego dla tych, którym podobnie jak mnie łatwiej często dogadać się z Bogiem niż z członkami Jego Kościoła. Na własnej skórze przeżyłam to, jak skomplikowane mogą być drogi wiary i próbuję pokazywać innym, że w swoich poszukiwaniach nie są sami, że ich trud nie jest beznadziejny. Przy okazji zajmuję się tym, co lubię: piszę, czytam, tłumaczę, surfuje po Internecie, rozmawiam z ludźmi, organizuję życie dużego i pięknego domu w górach.
  
***
 
Z moją miłością do Kościoła sprawa nie jest prosta, jak to zresztą w ogóle z miłością. Po długim okresie wahań wybrałam właśnie ten Kościół i nie zamierzam zmieniać swojej decyzji. Podjęłam ją z całą świadomością tego, że jak każda decyzja, przynosi pewne korzyści, ale też narzuca ograniczenia, wyklucza inne możliwości. Wybrałam tę drogę do Boga jako najlepszą dla siebie i godzę się z tym, że bywa niekiedy wyboista, grząska, kręta… Doświadczanie braków jest też ceną, jaką płaci się za to, że człowiek utrzymuje żywy kontakt z rzeczywistością, a nie zamyka się w świecie abstrakcyjnych idei czy urojeń.
 
Toteż nie próbuję nawet wyobrażać sobie idealnego Kościoła, który nie miałby żadnych wad, nie stwarzałby nikomu kłopotu, przygarniałby radośnie wszystkie marnotrawne dzieci i wszystkie zbłąkane owce. Owszem, idealnego Kościoła nie ma i nie będzie w naszej ziemskiej rzeczywistości. Akceptuję ten fakt, ale jednocześnie nigdy nie godzę się, gdy Kościół za sprawą swoich konkretnych członków czy swoich instytucjonalnych mechanizmów staje się dla kogokolwiek krzyżem. Tutaj mniej więcej przebiega granica, za którą zaczynam się zastanawiać, co jako katolicy powinniśmy w naszym Kościele zmienić na lepsze, nie czekając biernie na interwencję Ducha świętego.

 

 

 

 

Komentarze

  1. jadwiga

    A mnie zastanowiło coś

    A mnie zastanowiło coś zupełnie innego. Mianowicie, że chyba znacznie wazniejszym niż ilosc osób w  kosciele, wspólnocie  – znacznie wazniejszym jest osobista relacja człowieka z Bogiem. Moze i droga do Boga wiedzie przez kościół i wspolnotę, ale…nie zawsze – dla ludzi którzy we wspólnotach źle sie czują ta droga jest problemem. A gdy duszpasterze i autorytety  daja zły przykład- ta droga do Boga raczej nie zawiedzie. Najwazniejsza jest relacja z samym Bogiem a tego żaden koścół i zadna wspolnota nie zastapi. 

    Nawet jeżeli w jakims Kościele ubywa członków – wcale to nie znaczy, ze ubywa wierzacych i majacych pozytywne relacje z Najwyższym.

    Czy my nie za bardzo troszczymy się właśnie o wspólnoty niz o same relacje człowiek-Bóg? Czy nie umniejszamy przez to pozycji samego Boga?

     Takie mam odczucie, że jest to raczej egoistyczna walka o władzę i "rząd duszyczek" ich ilość, a nie nakierowywanie ludzi na samego Boga. Ważniejszy jest obrządek, wystrój kościoła ilośc wiszacych obrazów, ilość ludzi przystępujacych do Komunii – a nie samo to jak "czuje sie z Bogiem" dany człowiek.

    Możemy zapełniać po brzegi koscioły ludzmi – takimi jak opisuje Jolanta,  kosciól moze sie stać rewią mody i pokazem wszrelkiej maści samochodów jakimi wierni przyjechali. I będziemy dumni, ze z okolicy chodzi 100% osób na Mszę  Świeta. 

    A w inmnej miejscowości kościoł może być i pustawy – ale codzienna modlitwa do Boga – moze mówoć cos zupełnie innego. Co bardziej zadowoli Boga? 

    Chyba nie powinniśmy się zastanawiac "dlaczego ludzie zostaja w kościele" czy "dlaczego odchodza od kościoła". To nic nie znaczy – bo i w jednym i w drugim przypadku ich relacja z Bogiem moze być wspaniała – i na odwrót. Zastanówmy sie raczej "dlaczego ludzie wierzą" albo dlaczego "sa niewierzacy".

    Bo zachowujemy sie tak , jakbyśmy wierzyli, ze gdy jakiś Koscioł chwieje się w posadach i przechodzi kryzys – to umiera sam Bóg. A tak nie jest.  Bóg przetrwa nawet jezeli Kościól całkowicie upadnie.

     
    Odpowiedz
  2. kryskaus

    Dlaczego ludzie zostaja w Kosciele

     Pani Jadwigo  ,

    nie zgadzam sie z Pania   ,ze Kosciol nie jst nam potrzebny  jest on nitka ,ktora  laczy nas  z Bogiem w sposob szczegolny. Prosze  pamietac ,ze  wielu naszych  rodakow  wyjezdza  sama  zreszta tak uczynilam 12 lat temu i prosze  mi  wierzyc  jedynym miejscem gdzie   czulam sie  dobrze i gdzie    sila  wsparcia  byla ogromna byl wlasnie Kosciol. 

    Wyjechalam  do USA  toz  przed Bozym  Narodzeniem obce  miejsce , jezyk i ludzie   ale jak poszlam do Kosciola   poczulam taka sile   ze wprost trudno uwierzyc  i wiedzialam  tu jest moj dom prawdziwy dom  tu jest Bog    i moja Rodzina.

    W domu w rodzinie Pani Jadwigo ludzie  rowniez  sie kloca    rowniez   zloszcza  na siebie   ale  zawsze sie  wspieraja  . Mozemy byc  sami  ale nie  jestesmy  samotni  . 

    Pragne rowniez   serdecznie podziekowac  Paniom  Malgorzacie i    Jolancie  w poszukiwaniu  wiedzy czasami pociechy   natrafilam  na ,, Tezeusza ,,   a w nim  na artykuly obu Pan  .

    Pragne z  calego serca  podziekowac  za   wsparcie  i rozjasnienie  umyslu   w  poszukiwaniach , robicie  to tak  dobrze  ,ze wciaz  wracam   czytam  i wzbogacam   moja  wiare dzieki Paniom . Bog zaplac !

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code