Ewangelia władzy?

logo_wiez_01.jpg

Tekst został opublikowany w Więzi nr 5-6/2010

 

Spośród wielu ciekawych i inspirujących głosów w dyskusji wywołanej tekstem Zbigniewa Nosowskiego Polskie katolicyzmy, opublikowanej w styczniowej WIĘZI, moją szczególną uwagę zwrócił artykuł Tomasza Terlikowskiego Między misją a dialogiem.

Autor – prominentny rzecznik polskiego „katolicyzmu walczącego”, który on sam woli nazywać „soborowym katolicyzmem misji” – dość celnie wypunktował słabości „katolicyzmu dialogu” i słusznie przypomniał, że zasadnicza misja Kościoła to ewangelizacja, której dialog jest ważnym składnikiem, ale tylko jednym z wielu. Trafnie też przewiduje Terlikowski (zgadzając się tu z Nosowskim), że zasadniczy spór w polskim Kościele będzie miał miejsce między dwoma nurtami: katolicyzmem dialogu i katolicyzmem misji. Słusznie zauważa również, że zasadnicza różnica pomiędzy katolikami dialogu a katolikami misji polega na różnym rozumieniu zasadniczej misji chrześcijan i samego Kościoła w świecie współczesnym. Według mnie pytanie o tę misję ma znaczenie fundamentalne. Komplementarne jest tu pytanie o kontekst misji, czyli: jaki jest świat współczesny, w którym chrześcijanie głoszą Ewangelię.

Uważam jednak, że Terlikowski ma zbyt ograniczoną wizję misji Kościoła, jednostronnie idealizuje rolę chrześcijaństwa w historii Europy i świata oraz posiada uproszczoną, skupioną na zagrożeniach wizję współczesności. Toteż proponowana przez niego strategia obecności Kościoła w świecie – choć nie sposób odmówić jej autentyzmu, zaangażowania i trafnych diagnoz – może okazać się nieowocna ewangelicznie i w istocie nieskuteczna.

 

Budować Kościół czy Królestwo Boże?

Wspomniane ograniczenia w postrzeganiu misji Kościoła widać wyraźnie w kontekście dialogu ekumenicznym i dialogu z niewierzącymi. Wydaje się, że dla Terlikowskiego głównym celem ewangelizacyjnej misji Kościoła jest głoszenie Ewangelii tak, aby dotąd niewierzący odbiorcy ewangelizacji zechcieli przyjąć Jezusa jako Zbawcę i w konsekwencji stali się członkami Kościoła katolickiego, który „posiada pełnię środków zbawienia”, a chrześcijanie innych wyznań by powrócili na łono katolicyzmu.

Takie rozumienie misji Kościoła koncentruje się na umacnianiu i rozwoju wspólnoty kościelnej, zaniedbując to, co we współczesnej eklezjologii i misjologii nazywa się budowaniem Królestwa Bożego w świecie, czyli uobecnianiem i poniekąd odnajdywaniem różnorakiej obecności Jezusa i Ewangelii w innych kulturach i religiach. Ta misja i realizuje się poprzez różne formy: ewangelizację, czyli głoszenie Dobrej Nowiny, dialog, inkulturację, zmagania o sprawiedliwość i wyzwolenie, działania na rzecz pokoju i pojednania, służbę ubogim i marginalizowanym.

Misją Kościoła jest służba budowania Królestwa Bożego w świecie. Kościół najlepiej rozwija się dzięki wychodzeniu z ewangeliczną rozmową i spotykaniu tych, którzy Jezusa jeszcze nie znają lub o Nim zapomnieli. Królestwo Boże nie jest zaś tożsame ani z samym Kościołem katolickim, ani tym bardziej z christianitas (do czego jeszcze wrócę).

Tomasz Terlikowski, jak się wydaje, woli budować raczej Kościół katolicki niż Królestwo Boże. Dlatego nietrafnie postrzega na przykład zbyt agresywny język zwolenników misji jako problem tylko z dziedziny public relations (PR), czyli dotyczący formy, a nie istoty rzeczy. Wąskie pojmowanie misji Kościoła sprawia, że zbyt instrumentalnie postrzega się środki, poprzez które ta misja się ma realizować. Jak mówiła Simone Weil, wartość celów bardziej zależy od jakości środków niż od intencji. Zawsze bowiem mamy do czynienia jedynie z częściowym urzeczywistnieniem celów, właśnie jako pewnej sumy środków. W tym świetle zbyt agresywny język zwolenników misji nie jest słabością z dziedziny PR, ale realnym brakiem miłości i szacunku wobec tych, którym głosi się Dobrą Nowinę. A dokładniej mówiąc: brakiem ducha tejże Ewangelii, którą niby się głosi. Nie można do wszystkich lub prawie wszystkich mówić tonem, jakiego Chrystus używał – i to nie zawsze – jedynie wobec faryzeuszy i uczonych w Piśmie lub kupców świątynnych.

Misja skoncentrowana głównie na budowaniu Kościoła cechuje się nikłą wrażliwością na działanie Ducha Świętego w innych religiach i kulturach. Skupia się bowiem na głoszeniu Ewangelii, tak jakby Duch Święty przybywał dopiero z ewangelizatorami. Brak jej przekonania, że u innych też występują znaki obecności Jezusa Chrystusa, który przecież zawsze przychodzi wcześniej niż głosiciele Dobrej Nowiny.

Celem działania katolików powinno być wzmacnianie i oczyszczanie u innych obecnego już wcześniej potencjału życia duchowego i moralnego, będącego przecież owocem zbawczej śmierci Chrystusa. Wiele możemy skorzystać dzięki wsłuchiwaniu się w to, czego dokonuje Duch Święty w życiu niechrześcijan. Katolickie zaproszenie do wspólnoty Kościoła należy prezentować wyraźnie i otwarcie, ale jako propozycję – zawsze z pokorą wynikającą ze świadomości naszych katolickich słabości oraz szacunkiem wobec wolności drugiego człowieka i zamysłów Ducha Świętego. Możemy słusznie zakładać, że to nie my, ale Duch Święty lepiej wie, czy i kiedy ktoś ma wstąpić do Kościoła katolickiego oraz co jest dla kogoś duchowo i egzystencjalnie lepsze.

 

Dialog, ale inaczej

Jednowymiarowo widzi także Terlikowski dialog i jego rolę w misji Kościoła. Z jednej strony wydaje się wskazywać na jałowość dialogu, który nie idzie w kierunku wyraźnego głoszenia Dobrej Nowiny, a z drugiej jakby deprecjonuje w ogóle dialog jako formę niepełną i sprowadza go do roli jedynie środka ewangelizacji.

Właściwe rozumienie dialogu wydaje się inne. Sens dialogu, który inicjuje katolik, jest zakorzeniony w kilku dopełniających się źródłach: pragnieniu podzielenia się z innym wiarą w Jezusa Chrystusa i moc Jego Ewangelii; chęci wejścia w osobową relację współ-bycia z partnerem rozmowy jako relację inspirowaną przykładem samego Jezusa; pragnieniu usłyszenia, co Duch Święty dokonuje w życiu partnera dialogu, by też samemu otworzyć się na inspirowaną przez tegoż Ducha najbardziej adekwatną formę i treść rozmowy. Owszem, katolik podejmujący dialog wierzy, że jego Kościół posiada pełnię środków zbawienia, a Jezus jest Drogą, Prawdą i Życiem, ale też z pokorą pamięta, że zarówno on(a) osobiście, jak i jego(jej) wspólnota religijna wielokrotnie nie żyła według Ewangelii, czyli że bycie katolikiem nie gwarantuje pełni naśladowania Jezusa. W tym sensie można mówić o rzeczywistym partnerstwie osób w dialogu, który można nazwać zakorzenionym w Ewangelii: wpierw słucha się z pokorą, aby potem zacząć się dzielić swoją wiarą.

Jeśli jako zasadniczą intencję dialogu przyjmiemy pragnienie, aby usłyszeć, co Duch Święty ma mi do powiedzenia w tej międzyosobowej relacji, również o tym, czy i jak mam wprost zapraszać kogoś do wiary w Jezusa Chrystusa i wspólnoty Kościoła katolickiego – zarówno uchroni to sam dialog i rozmówcę przed instrumentalizacją, jak i nie zamknie dialogu na aktywną ewangelizację. Oczywiście, tak rozumiany dialog nie jest jedynie relacją międzyosobową, ale odbywa się w kontekście szerszego dialogu międzykulturowego i międzyreligijnego oraz szukania wspólnych płaszczyzn zaangażowania w służbie prawdy, wyzwolenia i sprawiedliwości. Takie rozumienie dialogu jest też inne niż proponowane przez Zbigniewa Nosowskiego, które zakłada, że dialog umacnia partnerów w ich wyjściowych tożsamościach. Granice takiego dialogu wyznacza dobra wola i wzajemny szacunek partnerów.

 

Współczesność jako wojna kultur?

Diagnoza współczesności przedstawiona przez Tomasza Terlikowskiego to wojna lub walka pomiędzy totalitarną i nihilistyczną antykulturą śmierci a cywilizacją życia. Publicysta pragnie odsunąć od władzy barbarzyńców i dąży do restauracji Europy poprzez przywrócenie dziedzictwa christianitas, lecz jego zbyt jednostronna wizja nie może stanowić pożytecznej mapy późnej nowoczesności w kontekście misji Kościoła. Owszem, agoniczne i binarne widzenie świata funkcjonowało od zarania chrześcijaństwa, choćby w koncepcji „świata jako domeny złego” św. Jana Ewangelisty czy w koncepcji św. Ignacego w jego medytacji o walce pod sztandarem Króla (Jezusa) przeciw sztandarowi Złego (diabła). Ale był to zawsze tylko jeden z wymiarów postrzegania świata przez chrześcijan, i to nie najważniejszy.

Diagnoza Terlikowskiego zdaje się substancjalizować moralne zło w wyraźnie zdefiniowanym religijnie i socjologicznie obszarze. Natomiast prawda o złu jest bardziej złożona. Zło – jako tzw. struktury grzechu – przenika wszystkie religie i kultury w różnym stopniu. Chrześcijanie, w tym katolicy, nie są na zło impregnowani. Nie można więc twierdzić, że my reprezentujemy cywilizację miłości, a inni różne formy antykultury śmierci. Na głębszym poziomie wizja współczesności jako wojny kultur wydaje się całkowicie sprzeczna z postrzeganiem świata przez samego Jezusa, który w sposób fundamentalny solidaryzował się z człowiekiem poprzez akt wcielenia i umarł na krzyżu za „dobrych i złych”.

Dlatego dużo bardziej ewangeliczne wydaje się postrzeganie obecności chrześcijan w świecie i misji Kościoła jako solidarnego z innymi udziału w troskach i cierpieniach, również w grzechu. Apel Jezusa o miłość nieprzyjaciół wydaje się ewangelizacyjnie dużo istotniejszy niż zwalczanie ich, ponieważ w pewnych sferach czynią zło. Terlikowski myli się nie tyle w swej diagnozie współczesności, zwłaszcza jej zagrożeń – które trafnie dostrzega – ale ponieważ ma ograniczone widzenie misji Kościoła w świecie, proponuje – według mnie – nietrafną ewangelicznie i ewangelizacyjnie odpowiedź na te zagrożenia.

Najbardziej widać to w jego pragnieniu obrony i przywróceniu christianitas, dziedzictwa chrześcijańskiego w Europie. Takie przekonanie można szanować jako akt szalonej wręcz wiary: „wierzę, bo to niemożliwe”. Europejczycy nie wrócą do układania swej rzeczywistości politycznej, społecznej i kulturowej w oparciu o wartości chrześcijańskie. Rozum podpowiada, że to niemożliwe wobec aktualnych tendencji sekularyzacyjnych, utraty religijnej legitymizacji władz politycznych, masowego porzucania przez Europejczyków praktyk religijnych, wyraźnej laicyzacji struktur unijnych, dyskusji wokół wspólnej Konstytucji, radykalnych nurtów antychrześcijańskich i antykatolickich, rosnącego napływie muzułmanów do Europy. Ten życzeniowy postulat można zrozumieć jedynie jako polityczny mobilizator, a nie rzetelną diagnozę współczesności.

 

Nowy sojusz „tronu” i „ołtarza”

Największą słabością propozycji Terlikowskiego wydaje mi się organiczny związek, jaki widzi on pomiędzy wizją katolickiej misji a postulatem restytucji christianitas w Europie. Autor nie wyobraża sobie owocnej ewangelizacji bez środków politycznych, jest w istocie zwolennikiem jakiejś formy przywrócenia sojuszu „tronu” i „ołtarza”. Pragnie, by Europa wydobyła się z nihilistycznego chaosu przez nowego zdemokratyzowanego Konstantyna, który w nowych warunkach uczyni chrześcijaństwo – a precyzyjniej katolicyzm – religią dominującą przynajmniej na naszym kontynencie, co oczywiście zaważyłoby politycznie, religijnie i kulturowo na układzie sił w całym świecie.

Można by te pragnienia i koncepcje uznać za jedną z uprawnionych alternatyw rozwoju Kościoła. Ale przecież Terlikowski posiada wiedzę o szesnastu wiekach doświadczeń Kościoła i Europy epoki konstantyńskiej. Dlatego – nawet jeśli za jego wizją stoją wielkie moralne ideały, w co nie wątpię – postulowany przez niego implicite nowy, bardziej demokratyczny sojusz „tronu” i „ołtarza” na rzecz restytucji europejskiej christianitas wydaje się zabiegiem obciążonym instrumentalizacją religii w celach politycznych.

Historia europejskiej christianitas jest głęboko dwuznaczna. Sojusz „tronu” i „ołtarza” bardziej przyniósł pożytek w sensie cywilizacyjnym i ekonomicznym, niż zaowocował duchem Ewangelii w życiu mieszkańców Europy. Obok wielkich dokonań christianitas ma na swoim koncie także poważne grzechy i błędy: krucjaty, inkwizycję, wojny religijne, niewolenie umysłów ludzi, sprzeciw wobec rozwoju nauki nowożytnej, wolności i demokracji, nadużycia władzy religijnej dla celów politycznych i ekonomicznych, itp. Te błędy są powodem, dla którego wielu chrześcijan nie chce powrotu christianitas w jakiejkolwiek nowoczesnej mutacji, nawet gdyby było to możliwe.


Chrześcijaństwo pokorne i nonkonformistyczne

Osobiście uważam, że zmierzamy obecnie raczej do restytucji późnonowoczesnej formy chrześcijaństwa pierwszych wieków, sprzed Konstantyna. Co więcej, ta właśnie forma – chrześcijaństwa pokornego, niewładczego, a jednocześnie mocno nonkonformistycznego, zdolnego do tworzenia moralnej i duchowej alternatywy oraz sprzeciwu wobec współczesnych form bałwochwalstwa – wydaje się obiecywać więcej ewangelicznej owocności dla samych chrześcijan, ale też być znakiem nadziei i przemiany dla całego świata. Nie trzeba we frontalnej walce zdobywać władzy „z rąk barbarzyńców”, by urzeczywistniać życie Ewangelią, którą bardziej chroni żywa i integralna wiara chrześcijan niż polityczne wpływy na rzeczywistość.

Rodzi się tutaj pytanie: jeśli nie ma powrotu do christianitas, to jak chrześcijanie mają skutecznie, ale też ewangelicznie, zmagać się ze współczesnymi „strukturami grzechu” lub – jak woli Tomasz Terlikowski – „jawnym lub zakamuflowanym totalitaryzmem” cywilizacji śmierci? Być może trzeba szukać inspiracji w oporze chrześcijan wobec bałwochwalstwa starożytnego Rzymu? Jest to zatem pytanie o to, jak chrześcijanie mają angażować się politycznie, by nie instrumentalizować Ewangelii, a jednocześnie wcielać jej wartości w pluralistyczne społeczeństwa Zachodu.

Pora na podsumowanie. Otóż chrześcijaństwo stanie się bardziej misyjne, jeśli wierni, czerpiąc ze zjednoczenia z Chrystusem, będą potrafili skutecznie przekonać siebie i innych, że przyjęcie Jezusa jako Zbawiciela odmienia radykalnie i na lepsze życie ludzi oraz realnie kształtuje świat bardziej ewangeliczny, czyli Królestwo Boże, w którym jest miejsce dla różnych powołań i dróg życiowych. Rzecz jasna, pełna realizacja Królestwa nastąpi dopiero w wieczności.

Zapraszanie innych do Kościoła katolickiego stanie się bardziej wiarygodne i owocne, jeśli sami jako wierzący będziemy stawać się rzeczywistą wspólnotą wiary, nadziei i miłości, która najpełniej urzeczywistnia się właśnie poprzez służbę Królestwu Bożemu w świecie.

Dialog z innymi stanie się ważnym źródłem ewangelizacji, jeśli zostanie pojęty jako tworzenie dynamicznej relacji w Duchu Świętym z innymi. W tej relacji trzeba umieć słuchać i służyć temu, co w partnerach dialogu już dokonał Duch i jak ich prowadzi na drogach wolności.

Słuszny udział chrześcijan w polityce nigdy nie powinien przekształcać Ewangelii jedynie w środek do zdobycia władzy, choćby w słusznych moralnie celach, ale służyć dobru wspólnemu z szacunkiem dla pluralizmu uczestników debaty publicznej. Trzeba pamiętać, że również w życiu publicznym na dłuższą metę skuteczniejsza ewangelicznie jest nierzadko racja moralna, która nie szuka politycznego wcielenia za wszelką cenę.

Jeśli błędnie zinterpretowałem myśl Tomasza Terlikowskiego, proszę o wyjaśnienia. Dzięki takim dyskusjom „dialog o misji” między katolikami może rzeczywiście prowadzić do głębszej syntezy rozumienia misji chrześcijan i Kościoła katolickiego w świecie współczesnym.

 

Powyższy tekst jest przeredagowaną dla Więzi wersją wpisu blogowego Katolicyzm misji i dialogu w służbie Królestwa

Warto przeczytać również:

Tomasz Terlikowski, Między Kościołem misji a Kościołem dialogu


 

7 Comments

  1. Andrzej

    Uwaga dodatkowa – mój tekst jest poważnym ostrzeżeniem

     Tekst ten pisałem 3.5 msc. temu, przeredagowywałem dla "Więzi" 1,5 msc. temu. Dziś mógłbym jedynie wyostrzyć swoje tezy krytyczne. 

    Wpływy publicystyczne i ideowe Tomka Terlikowskiego rosną – jego widzenie Kościoła i katolicyzmu wyraża trafnie wizje wielu katolików polskich zasilających radykalną prawicę. Dlatego staje się czymś pilnym głęboka analiza merytorycznej treści przesłania tego ważnego Autora. Mój skromny tekst jest przyczynkiem do niej. I poważnym ostrzeżeniem. Nawet, jeśli religijnie nie jest to zupełnie droga donikąd – bo są w niej elementy autentycznego dobra, jak choćby zmaganie o obecność chrześcijańskich wartości w życiu publicznym i prawie – to według mnie jest to propozycja chrześcijaństwa niesłychanie zubożonego i politycznie zinstrumentalizowanego.

    Przyznam, że nie chce mi się wierzyć, że tak jakościowo słaba propozycja rozumienia Ewangelii, Jezusa i ewangelizacyjnej misji Kościoła staje się tak nośna: choćby środowisko Frondy. Tłumaczę to tym, że wielu Polakom chrześcijaństwo bez wyraźnej emocji politycznej  po prostu "nie smakuje", jest zbyt "anemiczne" dla tych, którzy nie godzą się na skandal "Boga bezbronnego" czy apofatycznego. To oni właśnie łakną "Ewangelii władzy".

    Pragnienie silnych tożsamości i ochrony pewnej wizji rzeczywistości – z koniecznością walki o wpływy polityczne – jest w nich silniejsze niż zbyt subtelna duchowa atrakcja Ewangelii Błogosławieństw Jezusa z Nazaretu. Pokusa gry o  władze "w celu obrony chrześcijaństwa, moralnych wartości i Kościoła" zdominowuje pragnienie głębokiej osobistej i wspólnotowej transformacji inspirowanej doświadczeniem prawdziwego Boga.

    W międzyczasie ukazała się pierwsza powieść Tomka Terlikowskiego pt. "Akcja chusta", która pozornie pokazuje "chrześcijaństwo pokorne" zamknięte w getcie i represjonowane przez barbarzyńców. Piszę "pozornie", bo to jest wciąż to samo widzenie Ewangelii i chrześcijaństwa w kluczu władzy – w powieści w braku tej władzy. Tomasz ma wyraźny i dominujący temperament polityczny, który od czasu do czasu ubiera w religijny kostium i na pewno czyni to w dobrej wierze, ale niestety jest to ewangelicznie bezowocne.  

    I to jest dramat, a nawet – śmiem przypuszczać – cicha tragedia Tomasza: on jakby nie był w stanie poczuć Ewangelii poza dynamiką gry o władzę, i to władzę rozumianą politycznie, jako moc wymuszania na innych chcianych przez dysponenta władzy zachowań i postaw. Chce tej władzy, by przymusić innych, by "kochali Jezusa, Kościół i żyli Ewangelią chroniąc nienarodzonych". A jeśli tej władzy nie ma – tak jak w "Akcji chusta" – to cały świat, z wyjątkiem dość ponurego chrześcijańskiego getta – pogrąża się w ciemnościach zła. Chrześcijanie bez władzy – to według Tomka – ludzie smutni i udręczeni, zmarginalizowani i dziwaczni.  Przypominają raczej amerykańskich Indian z rezerwatów niż żywe ewangeliczne i ewangelizujące wspólnoty. 

    W istocie to parcie na władzę i środki politycznego i prawnego przymusu odsłaniają głęboki deficyt wiary, rozumianej jako wielkoduszna odpowiedź wolności człowieka na darmową łaskę Boga. Metafizycznie  tak radykalnie spolaryzowane – dobro – zło, światłość – ciemność – widzenie świata  nosi wyraźny rys manichejski.

    Całe przedsięwzięcie prawicowego środowiska "Frondy", którego Tomasz Terlikowski jest jednym z liderów, dokonuje podobnej – nierzadko skrajnej – polityzacji przesłania Ewangelii i katolicyzmu. W tej polityzacji chrześcijaństwa dostrzegam istotne podobieństwo środowiska Frondy do nurtu Radiomaryjnego, tyle, że na nieco wyższym poziomie intelektualnym. 

    Owszem mój tekst jest zaproszeniem Tomka Terlikowskiego – i osób podobnie jak on myślących – do poważnego dialogu i pogłębienia wzajemnego zrozumienia. Ale też to, co napisałem – i mówię to ze smutkiem, bo bardzo lubię i cenię Tomka  – jest poważnym ostrzeżeniem przed pułapką tak rozumianej "Ewangelii władzy". Ta droga może być – choć nie musi – skuteczna w walce o władzę, ale nie prowadzi ona do kontemplacji, mistyki i życia Ewangelią w duchu Jezusa. Prowadzi do tworzenia "Kościoła getta" nie prześladowanego, ale na własne życzenie.

    Czy ktoś przy zdrowych zmysłach wyobraża sobie Jezusa Chrystusa tak nieustannie zaabsorbowanego politycznymi wydarzeniami Izraela i Imperium Rzymskiego? Jezusa, który wciąż mobilizuje swoich uczniów i wyznawców, by jak najszybciej zdobyli władzę w Imperium, bo inaczej chrześcijaństwo skończy się, zanim zaczęło i nic dobrego się nie wydarzy? 

    Absurdalna wizja. No właśnie. A taka jest wizja Tomasza Terlikowskiego. Jeśli ci, którzy podzielają tę absurdalną wizję Jezusa i Ewangelii, nie dostrzegają w niej wyraźnego rysu karykatury, dzieje się tak dlatego, bo wydają się nie "rozumieć" w sposób mistyczny i duchowy przesłania Jezusa i brak im -albo jest ono zbyt małe – doświadczenia "miękkiej władzy" miłości, wiary i nadziei, jakie daje doświadczenie Boga w pokorze serca i międzyludzkich relacjach, również z tymi, którzy się od nas różnią, a nawet są naszymi przeciwnikami.

    Życzę miłej lektury i własnych, głębokich przemyśleń. Tu chodzi o dużą stawkę.

     
    Odpowiedz
  2. zibik

    Władza, czy możnowładctwo?…

    Panie Andrzeju !

    Doceniam Pana ogromny zasób wiedzy, doświadczenie i szlachetne intencje, lecz myśl przewodnia zawarta w wybranych fragmentach obszernego tekstu wg. mnie jest bardziej Pana subiektywnym, a nawet życzeniowym (pobożnym) widzeniem rzeczywistości, oraz krytyczną oceną poglądów Pana Terlikowskiego i innych osób, niż roztropnym pouczeniem, wskazaniem, czy ostrzeżeniem.

    Odwołuje się Pan m.in., do terminu władza, który we wspólczesnym świecie bywa podobnie, jak inne znaczące pojęcia bardzo różnie rozumiany i urzeczywistniany. 

    Przywódcy nadal panują nad narodami, a możnowładcy swą władzą ciążą, zamiast podobnie, jak ON służyć innym. Ponadto zbyt często wybrańcy ludu nadużywają władzy, jednocześnie nie dążą, do wielkości, doskonałości, ani świętości, a tym bardziej świadomie i dobrowolnie nie usiłują naśladować Syna Człowieczego tj. nie ofiarowują życia za wielu.

    Ponieważ wielu z nas wzoruje się na nich, zamiast urzeczywistniać Jego człowieczeństwo, dlatego trudno nam być coraz lepszymi tj. wiernymi, oddanymi i wiarygodnymi świadkami Jezusa Chrystusa.

    "I doszło do rozdwojenia w tłumie z Jego powodu" (J7,43)

    A co dzisiaj dzieje się na świecie, w EU, czy w RP między nami z Jego powodu?…..nawet między tymi, co publicznie oświadczają, oficjalnie głoszą, że wierzą w Niego i znają Jego słowa (nauczanie) i czyny.

    Świadectwo i życie doczesne chrześcijan, bądź innowierców staje się właściwe, dobroczynne, prawdziwe i wiarygodne, tylko wtedy, kiedy TEN, co posyła (powołuje), reprezentuje i uwiarygadnia – jest Duchem Świętym, bądź uznanym powszechnie w świecie, czy wspólnocie Kościoła autorytetem.

    Dialog, aby był owocny i pożyteczny wymaga m.in. miłości w prawdzie, dobrej woli, także wzajemności i wielu innych cnót, czy uzdolnień, dlatego trzeba takiej postawy oczekiwać i wymagać, od obu stron.

    Szczęść Boże !

     
    Odpowiedz
  3. Andrzej

    Nie jestem pewien

     Panie Zbyszku, 

    nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiał Pan moje uwagi dotyczące logiki władzy w kontekście Ewangelii. Chodzi o to, że politykę wyznacza logika gry o władzę (w różnych: dobry i złych celach), a duchem Ewangelii rządzi bezinteresowne otwieranie się na darmową łaskę. Żyjąc ewangelicznie nie zmagamy się wpierw o władzę (dobrą czy złą), ale zmagamy się z grzechem, by żyć w świętości – nie potrzeba władzy, by iść drogą Jezusa.

    Kwestia władzy politycznej i politycznej zaangażowania chrześcijan jest ważna, ale drugo-, a nawet trzecio-rzędna. Moje ostrzeżenie wobec koncepcji Tomka, a także innych, którzy myślą podobnie, jest takie, że myląc to co trzeciorzędne (politykę) z tym, co pierwszorzędne (Ewangelię) redukują, a nawet zamykają siebie i innych na pełnię Bożej obecności. Według mnie nie ma nic gorszego niż zamykać dostęp do łask Boga, zwłaszcza jeśli robi się to w "szlachetnych intencjach".

    Pozdrawiam Pana serdecznie

    Andrzej

     
    Odpowiedz
  4. zibik

    Dobro wspólne !

    Panie Andrzeju !

    Dziękuję za odpowiedź na mój komentarz i zapewniam, że uwagi, a nawet intencje Pana są, dla mnie zrozumiałe. Przecież logika władzy w kontekście Ewangelii jest prosta, choć wydaje się wielu osobom trudna, zawiła i skomplikowana. Prawdopodobnie m.in. dlatego, że usilują oceniać i osądzać to, co istotne i znaczące pojedyńczo, samodzielnie, tylko racjonalnie – po ludzku. A ON upomina takich, że nawet prawo stanowione, przez ludzi mówi, że świadectwo dopiero obu jest prawdziwe i wiarygodne, także Jego, dlatego, bo z Nim jest Ten, co GO posłał, a z Nimi  Duch Święty.

    Natomiast kwestia władzy i polityki to zagadnienie na osobną dysertację. Jednak celem nadrzędnym dowolnego polityka, a tym bardziej męża stanu  winno być dobro wspólne świata, państwa, wspólnoty, czy rodziny tj. osób jemu podległych i oddanych.

    Mam nadzieję, że Pan również podziela ten pogląd, że pilnie potrzebujemy w RP, także w wspólnocie Jego Kościoła autorytetów tj. wybitnych polityków, dyplomatów, a nie politykierów, czy jedynie przywódców, możnowładców, czy zarządców.

    Napewno priorytety są ważne, lecz jeszcze bardziej zasady moralne i etyczne, a z tym w dowolnych struturach władzy bywa bardzo różnie.

    Szczęść Boże !

     
    Odpowiedz
  5. gresabe

    Andrzeju, przemawia do mnie

    Andrzeju, przemawia do mnie logika a szczególnie priorytety zawarte w Twojej wizji katolickiej misji. Lecz pojawjające się watpliwości każą mi jednak umieścić ją w kategorii “wishful thinking”. I to nie z uwagi na historyczną rzeczywistość i zagrożenia współczesnego świata na które wskazuje Tomasz Terlikowski, ale raczej z przekonania iż niemal każda forma ludzkiej działalności (a już szczególnie taka która wpływa na światopogląd ), paradoksalnie nawet taka która nie posiada żadnych ambicji politycznych a wręcz odcina się od nich kategorycznie, zawiera w sobie ukrytą energię dzięki której mimowolnie zaczyna życ jakby drugim życiem i funkcjonuje w świecie polityki, stając się de facto siłą polityczną. Dobrym przykładem ilustrującym powyższą sytuacje mógłby być Mahatma Ghandi, który z przywódcy duchowego bez żadnych aspiracji politycznych (przynajmniej w fazie początkowej swojej działalności) głoszacy bierny opór i nie używanie przemocy, stał sie jednym z najbardziej wpływowych polityków ubiegłego wieku. Wydaje sie ze fuzja polityki z misją jest trudna do rozdzielenia, jezeli wogóle.

    Pozdrawiam Tomasz.
     
    Odpowiedz
  6. Andrzej

    Kwestia precyzji

    Tomaszu,

    nigdzie w tym tekście nie piszę, że nie ma przenikania religii i polityki. Ja jednie dowodzę, że ustawianie relacji między religią a politykę przez takie koncepcje jak Tomka Terlikowskiego doprowadza do instrumentalizacji religii i mało owocnej czy wręcz bezowocnej ewangelizacji, a niekoniecznie jest skuteczne politycznie.

    Moja myśl jest dość precyzyjna: uzależnianie ewangelizacji i życia ewangelicznego od warunków politycznych – jak zdaje się czynić TT. –  które w istocie mają priorytet, jest głęboko błędną, a nawet fałszywą interpretacją Ewangelii Jezusa. 

    Natomiast fakt, że każda ludzka aktywność, szczególnie duchowa i moralna, jaką jest religia posiada ważny potencjał polityczny – co jest oczywiste – jest inną kwestią. W swoim tekście w ogóle nie zajmuję się tym. Stawiam inne pytania.

    Kluczowe pytanie o relację między religią a polityką jest takie: jak żyć religijnie, również w obszarze politycznym lub/i z implikacjami politycznymi, tak, żeby zasadnicza funkcja religii, a mianowicie otwieranie człowieka na spotkanie z Bogiem i wartościami najwyższymi, mogła być pozytywnie urzeczywistniona. Odpowiedzi teoretyczne i praktyczne na to pytanie mogą być różne i mieć odmienne konsekwencję. Odpowiedź TT należy według mnie do tych, które proponują odpowiedź słabszą i mniej owocną niż inne, choćby ta, którą pozytywnie rozwijam w tekście.

    Ponieważ Twoją skądinąd interesująca refleksja dotyczy innych aspektów relacji między religią a polityką, niż te, które rozwijam w swoim tekście, dlatego sformułowane przez Ciebie oceny wydają się po prostu nie dotyczyć kwestii, które podjąłem w dyskutowanej polemice. 

    Zabawne przy tym jest, że – w świetle Twojego rozumowania – prawdopodobnie nauki i postawę Jezusa z Nazaretu, gdybyś żył w Jego czasach i miejscu, uznałbyś za skrajny przejaw "myślenia życzeniowego". Jezus dużo radykalniej niż ja – bezpośrednio i pośrednio – formułował swoją opinię o podrzędności polityki wobec Ewangelii, a jednocześnie jego nauka i postawa miały największy w dziejach Zachodu potencjał polityczny, choć był on niezamierzony i trzeciorzędny.

    Jezus, choć nie interesował się specjalnie Imperium Rzymskim (co samo w sobie mówi już wiele) – bo nie miało ono dla Jego misji wielkiego znaczenia (sic!) – był również skrajnym przeciwnikiem każdej formy instrumentalizacji religii przez ówczesne elity religjno-polityczne Izraela. Faryzeusze i uczeni w Piśmie, w większości, uczynili z religii żydowskiej instrument władzy, a co gorsza ta redukcja religii zamykała ich samych i tych, którzy im ufali na prawdziwego Boga i Mesjasza. Stąd brała się najsurowsza krytyka religijnego establishmentu Izraela ze strony Jezusa. I ta intuicja duchowa naszego Pana jest zasadniczą inspiracją mojego namysłu. 

    Pozdrawiam Cię serdecznie

    Andrzej

     
    Odpowiedz
  7. gresabe

     Andrzeju, rzeczywiście

     

    Andrzeju, rzeczywiście nigdzie w Twoim tekście nie ma mowy o nie przenikaniu religii i polityki. Jednakże po jego lekturze, pośrednio odniosłem wrażenie że sprawą kluczową dla misji dialogu jest jego maksymalne odpolitycznienie, stad pozwoliłem sobie wyrazić watpliwości w moim komentarzu. Nie są one jednak wyrazem mojego zwątpienia w ostateczne urzeczywistnienie Królestwa Bożego, ale raczej przekonanie iż w obecnych czasach gdzie homo politicus zdominował wszystkie sfery życia społecznego, właściwe ustalenie proporcji w relacjach pomiedzy polityką a religią może być trudne.
    Prawdą jest również to że Jezus był radykalny w swoim nauczaniu na temat podrzędności polityki w stosunku do Ewangelii, ale oczywiście będąc Bogiem nie mógł go umieścić w kategoriach myślenia życzeniowego (chociaż kto wie czy nie życzyłby sobie aby przebiegało inaczej) nie mniej jednak wiedział że z perspektywy ludzkiej, ewangelizacja będzie procesem długim, dynamicznym i jak sam powiedział całkowite jej wypełnienie nastąpi dopiero przy końcu świata.
     
    Pozdrawiam serdecznie Tomasz.

     

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code