Dynamizm odpoczynku i wolności

Wiele wydarzyło się w moim życiu w ostatnim miesiącu. Najpierw zakończenie studiów, obrona pracy magisterskiej. Potem 8-dniowe rekolekcje, święcenia diakonatu. A teraz jestem w samym środku urlopu. W tym roku nieco dłuższego.

Zwykle wakacje od lat kojarzą mi się z dużą ruchliwością i przemieszczaniem się z miejsca na miejsce. W pewnym sensie całe jezuickie życie jest taką nieustanną podróżą. Bo nie ma jednego miejsca, z którym miałbym być związany przez całe życie. I nie chodzi tutaj jedynie o miejsce fizyczne. Bardziej o zakorzenienie, zadomowienie się. Nie mam też żadnych szczegółowych planów na najbliższe lata. Wiem wprawdzie z grubsza, co będę robił za miesiąc, dwa, przez najbliższy rok. A i to jest raczej ukierunkowaniem. Nawet jeśli ma się już określone główne zadanie życiowe, to zawsze jest miejsce na zaskoczenie, niespodziankę, zmianę.

W sercu wciąż czuję się podróżnikiem, chociaż jest to coś nowego. Mogę być dzisiaj tutaj, jutro gdzie indziej. Dawniej nie tak wyobrażałem sobie życie. Chociaż zanim wstąpiłem do jezuitów przez pewien czas “kręciłem” z werbistami z myślą o wyjeździe na misje. Pociągała mnie mobilność, dynamizm, ruchliwość. Kiedy podczas ostatnich rekolekcji próbowałem ogarnąć ostatnie 10 lat powołania, kiedy patrzyłem przed siebie, śledząc także pragnienia, jakie Bóg wzbudza w sercu, to właśnie apostolski dynamizm pierwszych uczniów Chrystusa najbardziej mnie zafascynował.

Dzisiaj wiem, że poczucie bycia pielgrzymem wiąże się ze wzrastającą duchową wolnością. Ta wolność wzrasta o tyle, o ile człowiek wpatrzony jest w cel przekraczający to życie, przekraczający własne korzyści, plany. Dlatego nie jest to wcale łatwe. Dlatego ta wolność tak często kuleje. To, czego nie da się uchwycić, pozornie nie jest atrakcyjne. Nie zaspokaja nas od razu. Jednakże właśnie cel, który nadaje kierunek i sens całemu życiu z natury nie zaspokaja człowieka. Co najwyżej może go pociągać.

Im bardziej jestem przekonany, że w sumie tak niewiele ode mnie zależy, że nie jestem panem swojej przyszłości, że na mocy ślubów czy święceń nie zawsze będę robił to, co bym chciał, że w zasadzie coraz bardziej staję się człowiekiem misji, że wiele przywiązań i przyzwyczajeń coraz bardziej się relatywizuje, nie można żyć inaczej niż w kondycji wędrowca. Właściwie to dopiero postawa pielgrzyma, który nie może zatrzymać się w drodze, który nigdy nie powie: “Już osiągnąłem, co było do osiągnięcia. Cóż jeszcze może się wydarzyć?”, wpływa decydująco na nasze wewnętrzne postawy, zachowania, przekonania. Dopiero nowe doświadczenia, które ciągle wyrywają z utartych szlaków myślowych, żłobią i modelują nas jak glinę. Bez determinacji i swego rodzaju niepewności czy raczej ryzyka pielgrzyma nie ma zmiany w życiu.

Tak to chyba już jest, że póki żyjemy nie możemy zrezygnować z napięcia pomiędzy pragnieniem zadomowienia a pragnieniem nieskończonego nasycenia, które przekracza każdą formę naszego zadomowienia. I trudno żebyśmy w życiu błąkali się bez przerwy. Zadomowienie jest potrzebne, ale zawsze musi ono być względne. Nigdy absolutne. Bo wtedy tracimy kontakt z zasadniczym motorem człowieczeństwa: pragnieniem nieskończoności. To pragnienie, a nie zadomowienie pozwala nam w ogóle żyć, pracować, odpoczywać. Dlatego człowiek jest tak paradoksalną istotą. Lubi dokonywać całożyciowych rozstrzygnięć. Ale nie wszystko da się rozstrzygnąć. Lubi też okrzepnąć. Szuka stabilizacji. Ale takowej nigdy tutaj nie znajdzie. A jeśli będzie mniemał, że ją znalazł, to naraża się na zmarnotrawienie dalszego życia. Nie można być całkowicie wrośniętym w ziemię jak wiekowy dąb, którego nie da się ruszyć.

Od dwóch tygodni odpoczywam. Jezioro, podróże po Polsce, spotkania z ludźmi: krewni, przyjaciele, znajomi i zupełnie nowe osoby. Jest to ciekawe przeżycie, kiedy po intensywnym roku, w którym dominowało tyle różnych zajęć, gdzie tyle spraw absorbowało uwagę, nagle pojawiam się w sytuacji, która wydaje się taka nieswoja. A jednak wyzwalająca i potrzebna. Właściwie często dopiero podczas urlopu sprawdza się jakość wewnętrznej wolności. Nawet więcej. Nagle można spostrzec, czy oprócz tych setek spraw, które wypełniały moją codzienność, było także obecne coś bardziej fundamentalnego. Jeśli tak, to podczas urlopu człowiek nie odczuwa nudy, nie trapi go wewnętrzny niepokój, nie próbuje potęgować wrażeń i doznań, nie zalewa się alkoholem, nie zagłusza hałasem, nie rzuca się w objęcia nieograniczonej konsumpcji.

Wolny czas zawsze rodzi poczucie pustki. Tyle że ma ona różne oblicza i źródła. Jest pustka “pusta” , która niepokoi, bo ukazuje, że człowiek karmił się przez ostatni rok a może nawet lata, różnymi pseudopokarmami. Ale jest też pustka “pełna”, która nastraja do usłyszenia mowy swego ciała, psychiki, ducha, ale też mowy drugiego człowieka i Boga.

W tej pustce ujawniają się czy nawet wzmagają się niektóre nasze słabości i ograniczenia. Zresztą lęk przed wolnym czasem to w gruncie rzeczy lęk przed sobą. Ujawniają się te słabości, które w normalnym rytmie życia nie były dopuszczane lub zwalczane: chociażby zmęczenie, nieraz seksualność duszona przez nadmierny stres czy napięcia czy różne potrzeby psychiczne i cielesne. To może przestraszać, a w rzeczywistości to zbawienne “ujawnienie”, które często może uratować nam życie. Czas wolny musi zawierać w sobie element pustyni i oczyszczenia. A nieraz chcielibyśmy z niego zrobić jedynie barwną oazę.

Pustka wolnego czasu ujawnia też, na ile możemy żyć bez tego, bez czego wydaje się, że nie można żyć. Tutaj sprawdza się jakość naszej wolności i obojętności. Czas wolny także inspiruje. Głównie przez słuchanie natury, śpiewu ptaków, napotkanych ludzi, modlitwę, podróż, przemieszczanie, ruch, spacer. Dziwią mnie więc ludzie, którzy żyją tak, jakby wolny czas nie miał dla nich żadnego znaczenia. I na dodatek sądzą, że są wolni.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code