Jechałem ostatnio – windą osobową drugiej klasy. Bez miejscówki. Bez trzymanki. W kabinie dla niepalących. Wczesnym rankiem.
Znaczy… dla mnie poranek ów był wczesny. Nawet bardzo on był…
Jechałem. Właściwie – w relacji, jak zwykle: góra, dół, z sensem i bez sensu – w sumie, szczegóły bez znaczenia…
Nagle huk, nagle stuk… Czyli naturalnie rzecz ujmując – przystanek na jakiejś stacji…
Wsiada Pan Ździsiek – dzień dobry, dzień dobry, jak się masz, najs tu si ju, hał ar ju– fenk ju, aim fajn.
Trochę gorzałą śmierdzi. Nie, aczkolwiek, świeżą – raczej wczorajszą. Lub zestawem gorzał – z przeszłości – płytszej i głębszej. Nie jestem koneserem, odwracam się do ściany. Oglądam swoje pryszcze w lustrze, sprytnie wmontowanym w kabinę.
I wędrujemy razem z ruchem maszynerii dźwigu osobowego. Trochę trwa ten mobilny moment. Zaczynamy odczuwać znużenie. Coraz więcej zapachów dociera z otoczenia. Kapuśniak, psia szczyna, bączek rzucony w przestrzeń od niechcenia – jak to we windzie, klasy turystycznej, bez miejscówek, z rana…
Budzi nas z odrętwienia i zagłębiania się w sobie, przeczucie nieuchronnie zbliżającego się parteru. Tutaj Pan Ździsiek zwyczajowo pyta o godzinę. Celem ustalenia czy dobrze uzgodnił chwilę podróży z czasem otwarcia sklepu alkoholowego niskiej kategorii. Gdyż nie jest on człowiekiem zamożnym i dobrze ustosunkowanym. Nie inwestuje w alkohole ekskluzywnego sortu. W kobiety zaawansowanych wymagań też nie wkłada lokat. W jego życiu gderliwa i nieatrakcyjna żona zajmuje więc poczesne miejsce, uzasadniające częste używanie substancji odchylających świadomość.
Informuję go o nadchodzącej dziewiątej. I Pana Ździśka dopada depresyjna refleksja, że gdyby nie przepił zegarka, już dwie godziny temu miałby szansę zaspokoić najbardziej wyuzdane żądze. Bo sklep z tanim winem otwierają o siódmej.
Już dojeżdżamy na miejsce. Jeszcze tylko kilka widoków przedmieść, przez stłuczone okienka drugiego i pierwszego piętra. Zwracamy uwagę na niepozostawiony przez nas bagaż, starając się równocześnie zachować równowagę, bo im bliżej mety, tym bardziej trzęsie.
Wreszcie koniec. Otwierają się drzwi, a za nimi kolejna porcja potencjalnych pasażerów, niecierpliwie przebierających nogami i międlących w ustach zwyczajowe słowa wsparcia psychicznego. Zaczynające się na q pie i ceha…