Codziennie zaczynamy od nowa

WielkiPost09_02.jpg

Dzisiejsze czytania 

Jeśli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne. (Jan, 12, 24-25)
 
Stań w prawdzie o sobie
 
Na początku Rekolekcji Wielkopostnych proponuję uświadomić sobie swój obecny stan ducha i kontekst osobistego życia. Stańmy w prawdzie o sobie. Uczciwie, a jednocześnie z troską i współczuciem wobec samych siebie. Nie musimy niczego przed nikim udawać, zakłamywać, napinać mięśni, nakładać masek. Wypowiedzmy to, co trudne, bolesne, kłopotliwe. Możemy być sobą. Tylko sobą. Z Nim. A jeśli mamy trudności, by w Niego wierzyć, wsłuchajmy się w ciszę i pozwólmy ukoić się delikatnej pieszczocie wiosennego słońca.
 
Moje słowa potraktujcie jedynie jako pomoc czy inspirację, pamiętając, że każdy z nas ma własną, niepowtarzalną drogę i musi znaleźć własne słowa i sposoby otwierania się na Ducha. Lektura tego tekstu będzie miała sens, jeśli skorzystacie z niej jako zachęty do osobistej modlitwy. W moim przypadku skorzystałem z niedzielnych czytań.
 
Wyraź swój ból, radość, niepokój
 
Wezwanie do nawrócenia zastaje mnie w trudnej sytuacji. Jestem zmęczony, rozproszony, a nawet zniechęcony. Dużo ostatnio pracowałem, ale jestem niepewny, jaka będzie przyszłość i czy moje wysiłki nie pójdą na marne. Wciąż też dokładnie nie wiem, jakie jest moje życiowe powołanie, a przecież co dzień muszę podejmować rozliczne decyzje, które określają, kim jestem. Żyję jakby po omacku. Czasami trapią mnie niespokojne sny: ból porażek z przeszłości. Nieraz myślę, że przegrałem swoje życie i nic już ciekawego nie wydarzy się.
 
Od dwóch dni czytam dzisiejszą Ewangelię i nie potrafię zrozumieć, co mówi do mnie Jezus. Nie wiem, co znaczy „utracić życie” i nie wiem, czy chcę je utracić. Nie wiem, czym jest „życie wieczne”, które obiecuje mi Jezus i nie potrafię chyba zapragnąć go. A najważniejsze: wydaję się sobie niezdolny do miłości, tej bezwarunkowej miłości każdego i Boga. Tyle już razy próbowałem. Nawracałem się. Upadałem. I co? Nic. A przynajmniej niewiele. Tak, widzę i dzisiaj potrzebę swojego nawrócenia, a nawet jego konieczność, uznaję swój grzech i słabość, ale nie potrafię uwierzyć, że to coś da i brak mi motywu, by podjąć stanowczy wysiłek przemiany swojego życia.
 
I jeszcze jedna bolesna sprawa. Kościół, w którym jestem, do którego powróciłem z radością po latach niewiary, od dwóch lat smuci mnie i staje się coraz bardziej obcy. Pasterze popełniają gafę za gafą, również Papież, jakby żyli w zupełnie innym świecie, na księżycu, bez kontaktu z wrażliwością moralną wiernych i innych ludzi. Tracę nadzieję, że Kościół będzie lepszy, pragnę tylko w nim jakoś wytrwać, przez pamięć dla lepszych dni, nadprzyrodzonym wysiłkiem wiary. Pytanie o Kościół jest ważne: bo jeśli mając pełnię depozytu wiary stworzyliśmy razem coś tak marnego, to co my właściwie chcemy proponować ludziom? Niebo, które będzie dopiero po śmierci? Jezusa i Jego Ewangelię, której nie potrafimy przełożyć na język codzienności i zbudować na Jego fundamencie wspólnoty świadectwa żywych ludzi? Wiem, wiem: „kruche gliniane naczynia przechowujące świętość”. Ale jest pewna granica, choćby między glinianym, a gnijącym…
 
Każdy i każda z Was ma własną opowieść. Swój ból i smutek, niemożność i niepokój. Zwykle jest tak, że zanim przed Bogiem powiemy o słabościach, powinniśmy podziękować za to, co dobre i piękne w naszym życiu. Świadomie pominąłem to dziękczynienie. Wiem po prostu, że wielu z nas – z różnych powodów: bólu, zmęczenia, zniechęcenia – w tym momencie nie jest zdolna do szczerego dziękczynienia. Ci z Was, którzy chcą dziś rozpocząć od dziękczynienia, niech pójdą tą wypróbowaną drogą. Ale wierzę też, że Bóg jest miłosierny i pozwala nam dotrzeć do siebie również od „ciemnej strony księżyca”. W dobrze przeżytej modlitwie dziękczynienie zawsze wypłynie.
 
Znajdź najbardziej własne słowa modlitwy, żebyś poczuł Pana
 
W tej niemożności nawrócenia modliłem się dzisiejszym psalmem:
 
„Zmiłuj się nade mną, Boże, w łaskawości swojej,
w ogromie swej litości zgładź moją nieprawość.
Obmyj mnie zupełnie z mojej winy
i oczyść mnie z grzechu mojego.
 
Stwórz, o Boże, we mnie serce czyste
i odnów we mnie moc ducha.
Nie odrzucaj mnie od swego oblicza
i nie odbieraj mi świętego ducha swego.
 
Przywróć mi radość z Twojego zbawienia
i wzmocnij mnie duchem ofiarnym.
Będę nieprawych nauczał dróg Twoich
i wrócą do Ciebie grzesznicy.”
(Ps 51,3-4.12-15)
 
I zapłakałem. Powiedziałem Mu, jak źle jest dziś ze mną i jak marna jest moja wiara. I zacząłem upartym szeptem powtarzać: „Stwórz, o Boże, we mnie serce czyste” i „Przywróć mi radość z Twojego zbawienia”. Łzy pociekły same. I poczułem, że choć jest przerąbane, to tak też może być i to nic nie znaczy. Że jeżeli mówię jak jest i nie kłamię, to choćby było najgorzej, On staje przy mnie. Objawia mi się właśnie jako Prawda w słowach mojej niewiary, zmęczenia, bólu, smutku. Niczemu nie zaprzecza, nie próbuje mnie przekonywać, że jest inaczej. Po prostu jest wtedy ze mną.
 
To dotknięcie w czułym Milczeniu bez jednego słowa odbudowało więź między nami. Doświadczyłem całym sobą, że On podziela moje zmęczenie i niepewność jutra, że ze mną nie wie, jak unieść ciężar miłości, a niektóre postawy biskupów smucą Go daleko bardziej niż mnie.
 
Ukojony, wypłyń na głębię i zmierz się z krzyżem
 
Zacząłem rozważać słowa dzisiejszej Ewangelii, te, które szczególnie mnie uderzyły: „Jeśli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne”.
 
„Panie, co we mnie ma obumrzeć? Ja, jakoś przecież kocham to swoje życie, choćby niezbyt udane. Dlaczego mam je znienawidzić? O co tak naprawdę chodzi?” Znałem te słowa na pamięć, wiele razy były natchnieniem mojego życia i nawracania się, szukania Boga i osobistej przemiany. Ale teraz, jakbym stanął wobec nich po raz pierwszy. Po prostu, nie rozumiałem, co On mi proponuje, czego żąda. Wiedziałem, że na pewno nie ma we mnie zgody na to, by przenieść cały sens życia i jego szczęście na „wieczność”. Z dwóch powodów: Po pierwsze, nie czuję zapału, myśląc o wieczności, przynajmniej jako o czymś radykalnie odmiennym od obecnego życia. A po drugie i chyba ważniejsze, jeśli Królestwo Boże ma mieć sens, to musi się zaczynać już w tym życiu i na tym świecie. Obietnica „życia wiecznego” ma dla mnie o tyle sens, o ile już w tym życiu zaczniemy ją urzeczywistniać. Inaczej jedna fikcja miałaby wspierać inną fikcję.
 
„Utracić swe życie…” Zacząłem iść tropem doświadczenia dotknięcia milczącą Czułością, gdy stanąłem w trudnej i bolesnej prawdzie wobec Niego. Pytałem: „Czy ja bym tak potrafił wesprzeć drugiego człowieka w jego utrapieniu i bólu? Czy chciałbym to potrafić?” Tak, wydało mi się to bardzo piękne i ujmujące w swej prostocie. Być z kimś w taki sposób, który niczego nie narzuca, nie przekreśla, wszystko ocala, a jednocześnie umacnia i przemienia. Być w taki właśnie sposób, nie od święta, nie jedynie wobec najbardziej ukochanych, nie w sposób wyuczony czy sztuczny. Ale po prostu być takim człowiekiem, a przynajmniej w drodze do takiego człowieka.
 
Co musiałbym wówczas utracić? Jakoś właśnie siebie. Ból, smutek, niepokój drugiego człowieka musiałby stać się ważniejszy niż mój własny. Jego i jej życie, cierpienie, radość bardziej poruszająca niż moja własna. Musiałoby być we mnie taki nieosądzające milczenie, które kruszy każdą nieufność, koi każde pragnienie, łagodzi każdą ranę. Utracić siebie, to znaczy tak się „uprzestrzennić”, by inny mógł pomieścić się we mnie z całym swym światem i doświadczeniem, innością, nieraz kolczastą. Utracić siebie, to nie skupiać się na swoim bólu, komforcie i sposobie widzenia świata. To jest rzeczywiste umieranie już za życia i jakby z własnego wyboru. Nie tylko jako proces starzenia się, ale jako śmierć własnego życia, czyli idiomu, śladu odciśniętego w pamięci innych.  Tak, taka przemiana jest trudna, a nawet bolesna i nigdy nie może udać się doskonale. Ale to jest po prostu piękne i dobre. I jakoś samooczywiste. Do tej prawdy o sensie „umierania sobie” nie docieramy drogą przekonywujących uzasadnień, ale doświadczenia iluminacji – olśnienia oczywistością piękna i dobra takiej postawy.
 
Przeżyj z Nim lęk przed odrzuceniem i śmiercią
 
Jezus nie obawia się wyznać prawdy o własnym lęku i niepewności: „Teraz dusza moja doznała lęku i cóż mam powiedzieć? Ojcze, wybaw Mnie od tej godziny. Nie, właśnie dlatego przyszedłem na tę godzinę.” On po prostu dzieli się z nami nawet najtrudniejszymi doświadczeniami swojego człowieczeństwa.
 
Opisane tutaj dotknięcie Milczącego jest jedynie możliwe dla tych, którzy obumarli dla siebie, wydając plon obfity. Plonem śmierci, ale tylko takiej śmierci, jest bezwarunkowa miłość, przemiana w fundamencie naszego ja. Przejście do „życia wiecznego” odbywa się niejako dwojako: Po pierwsze, umarłszy dla siebie, realnie zaczynamy już żyć w wieczności – śmierć przestaje mieć władzę nad nami. Życie wieczne objawia nam się jako zdolność do bezwarunkowej miłości, a jej doświadczanie przez wyzbyte siebie „ja” ma – przynajmniej w głębi duszy – szczęściodajny charakter ekstatycznego upojenia, choć w płaszczyźnie psycho-somatycznej może być przeżywane jako przykry lęk i cierpienie. Po drugie, umarłszy dla siebie, zakorzeniamy swoje bycie w Jedynym Wiecznym, stając się epifanią Syna. Przed tą śmiercią jesteśmy wciąż w drodze, w wolności również do błędu i wiecznego niespełnienia. Tak jak śmierć zwyczajna krystalizuje ostatecznie nasz los na wieki, tak śmierć z wyboru – obumarcie swojego ja, by stać się milczącą epifanią Boga – być może krystalizuje nasz los już tu i teraz, i wówczas właśnie zaczynamy życie wieczne.
 
Nawrócenie zaczyna się od stanięcia w prawdzie. Bez względu na to, jaka ona jest. Punktem wyjścia może być cokolwiek: ból, smutek, radość, grzech, znużenie, zmęczenie, ekstaza, kontemplacja. Trzeba wybrać akurat to, co w danym momencie najbardziej nas dotyka: to miejsce staje się wówczas tajemnym przejściem na drogą stroną lustra. Nasze doświadczenie wypełnia wówczas Bóg jako milcząca Tajemnica. A nasza maleńka, obolała osobista prawda zostaje przeniknięta oceaniczną falą boskiej prawdy, która zakorzenia nasz ziemski czas w wieczności.
 
W wymiarze egzystencjalnym stanięcie w prawdzie wprowadza nas w życie, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. To dzięki Jego doświadczeniu obecnemu w nas jako Łaska stajemy się zdolni do uwolnienia od siebie samych. Sekret obumarłego ziarna, które wydaje plon, jest prosty: umierając dla siebie, rodzimy się w Jezusie Chrystusie, zdolni do bezwarunkowej miłości Boga i człowieka. Jest to trudne, bo na płaszczyźnie psycho-somatycznej tę przemianę przeżywamy jako faktyczną śmierć. Aby przedłużyć proces umierania, popadamy w grzechy, a przynajmniej obojętność, byle tylko łaska Boga nie dotknęła nas i nie przemieniła.
 
Spróbuj zrozumieć istotę nawrócenia
 
Dlaczego nawrócenie jest tak trudne? Bo brak jest motywu. Nawrócić tak naprawdę możemy się dzięki łasce Boga, która z naszej strony przejawia się bezwarunkową miłością Jego. Nie można się nawrócić, bo tak chcemy, bo tak chce Kościół czy nasi bliscy albo dlatego, że tak będzie lepiej dla naszego zdrowia czy samopoczucia, itd. To wszystko może jakoś podprowadzać nas pod nawrócenie. Ale decydującym krokiem jest zgoda na bezwarunkowość prawdy i miłości. Tak jak potrafimy. To nie musi być ładne i zwykle nie jest. Trzeba wejść w doświadczenie nawrócenia z prostotą i pokorą. Wszelkie intelektualizowanie, wymądrzanie się, erudycyjne popisy to tylko jałowy kwietyzm i tańce narcyza. Krzyż nie zostawia miejsca na fantazje i wielkościowe urojenia. Zbyt bolesny i prawdziwy. A nawrócenie to w istocie odkrycie i przyjęcie krzyża jako czegoś najbardziej własnego.
 
Zapragnij dzielić swoje życie z Jezusem
 
Doświadczenie uwolnienia od lęku i bólu rodzi pragnienie dzielenia losu Jezusa: „A kto by chciał Mi służyć, niech idzie za Mną, a gdzie Ja jestem, tam będzie i mój sługa. A jeśli ktoś Mi służy, uczci go mój Ojciec”. Tak właśnie mówi Jezus do Greków, czyli pogan „bojących się Boga”, którzy za pośrednictwem Filipa i Andrzeja, chcieli poznać Mistrza. Pójście za Jezusem oznacza podejmowanie ciągłego trudu stawania w prawdzie, czyli nawracania się. Do końca życia pozostaniemy grzesznikami, którzy wciąż błagają Boga o miłosierdzie. Iluzją jest wiara, że kiedyś będzie to łatwiejsze niż dziś. Codziennie musimy zaczynać od nowa. Umierać dla siebie, by żyć dla innych i Boga. W najlepszych chwilach swojego życia tacy właśnie jesteśmy. I to właśnie czyni nas ludźmi.
 
Modlitwa końcowa
 
Dziękuję, że wciąż przywracasz mnie życiu. Spraw, Najdroższy, by najlichszy człowiek był dla mnie zawsze ważniejszy niż ja.

Moje blogi na YouTube
 

 

13 Comments

  1. jadwiga

    Wciąż też dokładnie nie

    Wciąż też dokładnie nie wiem, jakie jest moje życiowe powołanie, a przecież co dzień muszę podejmować rozliczne decyzje, które określają, kim jestem. Żyję jakby po omacku. Czasami trapią mnie niespokojne sny: ból porażek z przeszłości. Nieraz myślę, że przegrałem swoje życie i nic już ciekawego nie wydarzy się.

    Zastanawiałam sie wielokrotnie jakie moze byc moje powołanie. A teraz zapytuje, czy wogóle musi byc jakies powołanie? Czy to nie my sami wmawiamy sobie ze jestesmy powołani do jakichs wyzszych celów aby "wejsc do historii"? A moze nie? Moze własnie nie nalezy szukac swojego powołania a raczej szukac siebie?( kazdy człowiek widzi nas inaczej dla kazdego jestesmy kims innym a nasza samoocena tez moze byc rórna od oceny z zewnatrz).W koncu zostalismy stworzeni aby w miare byc szczesliwi.

    "Każda istota jest szczęśliwa, kiedy wypełnia swe przeznaczenie, to jest podąża za swą skłonnością, za swą podstawową potrzebą, kiedy się urzeczywistnia i jest zawsze tym, czym nprawdę jest" [Ortega y Gasset]

    Co to znaczy przegrac zycie? To ze nie zisciło sie to co my sami sobie zaplanowalismy. Ale tak naprawde wcale tak byc nie musi. To sa tylko nasze marzenia, a ze zycie potoczyło sie inaczej wcale nie znaczy ze jest przegrane.

     

    Kościół, w którym jestem, do którego powróciłem z radością po latach niewiary, od dwóch lat smuci mnie i staje się coraz bardziej obcy. Pasterze popełniają gafę za gafą, również Papież, jakby żyli w zupełnie innym świecie, na księżycu, bez kontaktu z wrażliwością moralną wiernych i innych ludzi. Tracę nadzieję, że Kościół będzie lepszy,

     

    Koscioł tworza ludzie. Zwyczajni. Beda brac przykład ze swoich Pasterzy. Jezeli Pasterze zyja na ksiezycu i swoim postepowaniem ucza sprzecznosci – – to ja jednak wole wrocic na ziemie.Tak jest uczciwiej.

     

    Obietnica „życia wiecznego” ma dla mnie o tyle sens, o ile już w tym życiu zaczniemy ją urzeczywistniać. Inaczej jedna fikcja miałaby wspierać inną fikcję.

     

    Jak juz pisałam wiecznosc jest dla mnie czyms przerazajacym. Nie jestem w stanie wyobrazic sobie wiecznosci w innym wymiarze a w tym w ktorym jestem byłaby koszmarem nie do zniesienia. Nie moze istniec bowiem szczescie jezeli nie istnieje przeciwwaga bo wtedy nie jestesmy w stanie tego szczescia doświadczyc.

     

    Co musiałbym wówczas utracić? Jakoś właśnie siebie. Ból, smutek, niepokój drugiego człowieka musiałby stać się ważniejszy niż mój własny. Jego i jej życie, cierpienie, radość bardziej poruszająca niż moja własna.odczuc.(…)Utracić siebie, to nie skupiać się na swoim bólu, komforcie i sposobie widzenia świata. To jest rzeczywiste umieranie już za życia i jakby z własnego wyboru. Nie tylko jako proces starzenia się, ale jako śmierć własnego życia, czyli idiomu, śladu odciśniętego w pamięci innych.  Tak, taka przemiana jest trudna, a nawet bolesna i nigdy nie może udać się doskonale. Ale to jest po prostu piękne i dobre.

     

    Nie rób tego. Mnie wychowano w sposób ze ja sama nie byłam wazna. Tylko inni. Tak jakbym była stworzona dla innych ludzi i była ich własnoscią. Skutek? Do niedawna, a mam juz wiele lat – nie wiedziałam jakie sa moje pasje, jakie moje marzenia, co kocham a czego nie lubie. Byłam robotem istniejacym tylko po to by inni byli szczesliwi. Bo jezeli oni nie byli ja byłam nieszczesliwa i cierpiałam. Pomagłam kosztem siebie, kosztem mojego zdrowia bo tak mnie nauczono od dziecinstwa. Czułam to co inni a nie to co ja. Co ja wiec czuje naprawde jako Jadzia, co kocham??Teraz dopiero odkryłam, ze to jest chore – i  jaka jestem nieszczesliwa gdyz utraciłam to co najwazniejsze własne odczucia czyli siebie.. Powoli odnajduje własnie te przez lata zagubioną Jadzie a jest to teraz bardzo trudne. Nie wiem czy odnajde do konca….Ale gdy tylko odnajde czastke siebie czuje jakby ze mnie spadała jakas czesc ogromnego ciezaru. To było chore… Nie moge byc odpowiedzialna za innych ani byc ich własnością.

    To prowadzi jedynie do choroby.

     

    Zwykle jest tak, że zanim przed Bogiem powiemy o słabościach, powinniśmy podziękować za to, co dobre i piękne w naszym życiu. Świadomie pominąłem to dziękczynienie.

     

    Ja przewaznie dziekowałam. Dziekowałam za to ze jest tak a nie gorzej. Juz na prosby nie miałam sił, a jezeli juz zdobyłam sie na prosbe w dramatycznych chwilach i tak nie byłam wysłuchana.

     

     

     
     
    Odpowiedz
  2. jurysta

    Andrzej M.

     W mojej ocenie wszyscy powinni wesprzeć Andrzeja i powinien odczuć to wsparcie. Jego wypowiedż rekolekcyjna jest porażająca, on zawsze jest szczery i uczciwy. Jego przyjaciele bierzcie się do roboty… 

     
    Odpowiedz
  3. awer

    Jeśli ziarno pszenicy

    Jeśli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa ja na życie wieczne. (Jan, 12, 24-25)

     

    Dziękuję za te słowa otuchy i nadziei. Dziękuję, że mówisz mi słowami innych ludzi: „Ja Człowiek, Twój Przyjaciel, Obrońca i jeżeli zechcesz twój Nauczyciel Miłości mówię Ci: Jeżeli wiesz dlaczego pozostaniesz sam jeżeli nie obumrzesz, to zrozumiesz również, że tylko to obumarcie da Ci od tej wiecznej samotności wybawienie”.

     

    Z serca pozdrawiam.

    Awer.

     

     

     
    Odpowiedz
  4. artur

    A+

     

    Jaką z nieba mgłę do oczu tulisz?
    Świt w listach a w obłokach skrytki.
    Kwitną w Tobie chore na błękit śniwole,
    I nakrwione bożym słońcem złote nitki
     

     

     

     

     

     

     

     

     

     
    Odpowiedz
  5. Anonim

    Ciągle się staramy

    Jesteś Andrzeju człowiekiem o szczególnej wrażliwości, delikatności sumienia.

    Dla mnie Twój tekst mówi o jednej ważnej sprawie, przedstawia obraz człwowieka, który wiecznie gania za Bogiem, cały czas się niesamowicie stara, pilnie szuka, analizuje, rozmyśla…

    Czy nie czas na to, by przystopować trochę i pozwolić się Bogu odnaleźć? Jemu dać prawo do odnalezienia siebie? On widzi jak wiernie go szukasz, chcesz się nawracać,. Czy w tym zbyt starannym działaniu, trudzeniu się, napinaniu, nie gubi się właśnie On-Bóg, który może przyjść właśnie wtedy gdy skapitulujesz? Gdy już nie możesz nic? Nie wiesz niczego? Jesteś zupełnie bezsilny? gdy dasz mu więcej pola do działania?

    Mam nadzieję, że Twoi przyjaciele wpierają Cię modlitwą.

    pzdr,

     

    joa

     

     
    Odpowiedz
  6. Anonim

    życ dla innych

    Pani Jadwigo,

    "Kochaj bliźniego swego jak siebie samego".

    Czyli najpierw pamiętam o sobie a potem będąc w zgodzie z samym sobą mogę dawać siebie innym. Nie jesteśmy przecież studniami bez dna i my także potrzebujemy drugie człowieka, drugiej studni z której musimy czerapać. Czerpać z Boga przez drugiego człowieka, który jest Jego obliczem, można powiedzieć kanałem, przez który miłość Boga może do nas najbardziej konkretnie i namacalnie dotrzeć.

    Pani się wyczerpała przez zbyt jednostronne traktowanie przykazania miłości. To częsty przypadek u kobiet, matek, które nie dały sobie prawa do wsłuchania się we własne potrzeby odmawiając sobie wszystkiego by inni mieli. Dbanie o siebie jest koniecznym warunkiem do zachowania zdrowia i równowagi psychicznej. Pamiętam kiedy moja mama po wychowaniu piątki dzieci wróciła do pracy i mogła wreszcie zrobić coś dla siebie, kupić coś dla siebie, zaczęła biegać, pływać… Naprawdę odżyła. To zawsze ona była ostatnia, wszystkiego sobie odmawiała. Zresztą pani to już wie. 🙂

    Życzę dalszego odkrywania kolejnych części siebie i wsłuchiwania się w swoje serce, by inni jego bicie także usłyszeli. 🙂

    pzdr

     

    joa

     

     
    Odpowiedz
  7. jurysta

    ad. wypowiedzi joa z 12:40

        Ja mam wrażenie, że dobry byłyby pomysł z wyjazdem na misje. To pewnie może boleć.. Tak raczej na pewno. Dziecko Tezeusz….Tam jednak wszystkie zdolności Andrzeja znakomicie byłyby spożytkowane dla drugiego człowieka. Chyba nie musiałby też rezygnować z rozwoju intelektualnego ? Tutaj  z Tezeuszem widzę zbyt dużo "sytuacji ewangelicznej Marty".  Zaczynają się typowe biznesowe problemy…. Zanika zasada służenia sobą. To co jest cenne, np. dla mnie, fantastyczne teksty Andrzeja, zaczynają się kurczyć.. oddalać w czasie….To trwa za długo…trzeba wracać… Z uznaniem przyjmuję wypowiedz joa z 12:40 nt.   Pamiętam o modlitwie 

     
    Odpowiedz
  8. zibik

    Nasza kondycja staje się doczesnością.

    Panie Andrzeju !

    Serdeczne dzięki za publiczne i szczere wyznanie, oraz  kolejny refleksyjny, wzruszający i ubogacający tekst.

    Powszechnie wiadomo, że nasza nadzieja współudziału w życiu Boga, nadaje wyrazisty sens życiu, a obecna kondycja staje się doczesnością, której ostatecznym celem jest wieczność.

    Czytając uważnie Pana tekst odniosłem wrażenie, że  chyba u Pana obecna kondycja, być może okresowe wyczerpanie, nadmierne zmęczenie – czyni doczesność zbyt uciążliwą, trudną, mało satysfakcjonującą……… Może warto bardziej zadbać o ową "kondycję", mam na myśli konieczny wysiłek fizyczny (wypoczynek aktywny), aby odzyskać stan równowagi, który gwarantuje nam sprawność ogólną (zdrowie).

    Sugestie innych czytelników wydają się mało przekonywujące, według mnie trudno o lepszą misję, niż "Tezeusz".

    Przyjmując z wiarą, że ludzkie życie nie kończy się, lecz zmienia, oraz najlepiej rozwija się i osiąga pełnię tam, gdzie grzech zostaje przezwyciężony i usunięty (odpuszczony). Pozostaje nam zadbać o stan ducha i rozkoszować się, cieszyć powierzonym darem życia, że już teraz możemy mieć udział w życiu Boga i zakosztować Jego słodyczy.

    Mając taką świadomość, wiarę i nadzieję patrzymy na rzeczywistość zupełnie inaczej. Wszechświat i doczesność stają się, dla nas znakiem Bożej wielkości, mocy, doskonałości i mądrości, także wyrazem Jego miłości – obecności i bliskości. 

    A życie (człowieczeństwo), które ukazał nam Jezus-Chrystus jest wzorem i szczytem daru  Stwórcy i Zbawiciela.

    Szczęść Boże – Ojcze nasz !

    Pozdrawiam serdecznie Pana i innych współtwórców "Tezeusza".

     

     

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code