Co się dzieje w „Trzecim domu”

1.   Dom od środka

Szpital ma charakterystyczny żółty budynek z dość świeżą elewacją na rogu ulic Szpitalnej i Szamarzewskiego. Po lewej od głównego wejścia znajduje się nowo wybudowany blok, oddany do użytku w ubiegłym roku. W głównym wejściu znajdują się rozsuwane drzwi, przez które przechodząc, zawsze przypominam sobie scenę z polskiego filmu „JOB, czyli ostatnia szara komórka”, gdy to jeden z bohaterów, przechodząc przez takie drzwi w markecie, mówił „Darek, otwórz!”. No to ja też zawsze do siebie mówię „Darek, otwórz”. No i drzwi się otworzyły, wszedłem do środka. Na parterze znajduje się rejestracja. Podszedłem do okienka, a tam miła pani tak jak zawsze:

 – o dzień dobry panie Wojtku, to znowu pan, już minęły te cztery tygodnie? –

Tak po prostu, jakbym wchodził do siebie do domu i mama mówiła – a to ty, wróciłeś. Brakuje tylko pytań typu – co tam, jak tam w Gnieźnie, na uczelni i byłoby jak w rodzinnym domu. Zapomniałem to jest dom! Więc i pani w rejestracji, miła kobieta, urocza, zawsze  uśmiechnięta, wygląda na taką, co lubi swoją pracę i kontakt z ludźmi. Pytała mnie czy coś się zmieniło w papierach, czy lekarz prowadzący ten sam, czy nadal upoważniam mamę do odbioru dokumentacji w razie mojego zgonu, czy nr telefonu ten sam itd. Po odpowiedziach na te pytania pani wydrukowała dokumentację po czym kazała złożyć trzy podpisy – sam zresztą nie wiem co podpisuję, nigdy tego nie czytałem. Mogłem iść na oddział. No i zawsze na koniec mówię to samo:

 – Do widzenia. Za cztery tygodnie będę. Pani lekko uśmiechając się mówi z życiem w głosie – Do widzenia.

No to szedłem korytarzem, w lewo, po schodach w górę, potem w prawo i na oddział. Przed wejściem wisi dość spory napis Oddział Pulmonologii i Pulmonologii Onkologicznej. Wszedłem i podszedłem do lady, za którą siedzą pani H i pani K – złote kobiety. Cokolwiek bym potrzebował zawsze mogę to u nich załatwić. Czy to termin następnego przetaczania czy wyniki badań. To one rządzą na tym oddziale, decydują kiedy kogo przyjąć i gdzie kto ma leżeć. Czuwają czy leki są na oddziale itd. Ogólnie mówiąc pilnują porządku. Rządzą lekarzami, pacjentami i każdym kto się tam znajduje. Kiedy wchodzę zawsze z uśmiechem mówię swojsko: – Dobry!. Pani Krysia zawsze tak samo miło mi odpowiada: „Dzień dobry Wojtulek!” Czuje się z tego niesamowitą empatię do drugiego człowieka i nie to, że jestem jakiś wybraniec, ulubieniec czy coś w tym stylu, po prostu tam każdego się tak traktuje. Miło, z uśmiechem, radością i otwartymi ramionami. Ta radość potrafi zwalić czasem z nóg, no bo człowiek zdołowany chorobą idzie sobie ze zwieszoną głową, jakby na stracenie, pogodzony z losem chorego, czasem ze śmiercią, a tu nagle dostaje taką dawkę optymizmu i empatii, że człowiekowi od razu śmieje się gęba i może zapomnieć gdzie jest i co dalej będzie go czekało. Dalej nastąpił standardowy dialog: – Przyjąłeś się?

 – Tak

– No to siadaj na korytarzu i czekaj na salę jak pacjenci zwolnią łóżka.

 – A co śniadanie jeszcze nie dotarło?

 –Dotarło, dotarło, już zżarli, tylko siedzą.

No to usiadłem i czekałem na tym korytarzu. Wiadomo jak to w polskich szpitalach, na miejsce trzeba czekać, nie ma tak, że są wolne miejsca i można być przyjętym kiedy się tylko chce. Tylko my z „pozycją stałego klienta”, czyli chorzy na choroby przewlekłe i leczący się na stałe w tym szpitalu, na przykład rakowcy, mamy trochę inaczej. Bo raz, że mamy miejsce na nasze regularne czy to przetaczania, chemie, czy antybiotykoterapie, a dwa kiedy czujemy się gorzej lub jesteśmy chorzy możemy się zawsze tam zgłosić i zostaniemy przebadani i przyjęci na oddział jeśli sytuacja tego wymaga. No, a co ma zrobić standardowy pacjent? Czekać! Nie może umrzesz czekając, bo to dopiero umieramy  – my z oddziału. Jak to mówi Pismo: „Cierpliwością zostaniecie zbawieni”. Coś w tym jest. Czekałem już dość długo, raz po raz siedząc na krześle i chodząc po korytarzu. Nużyło mi się no ale musiałem czekać. Chętnie walnąłbym się spać na tych krzesłach, ale trzymałem się twardo, pobudzam się chodzeniem i kawą z automatu. Bolała mnie głowa, kaszlałem i leciało mi z nosa. Doś kiepski byłem. Nagle zauważyłem panią doktor K, która leczyła mnie przez 13 lat na Szpitalnej. Podszedłem:

– Dzień dobry.

 – Cześć Wojtek, dawno się nie widzieliśmy ale się zmieniłeś, co oni tu z tobą zrobili?

No rzeczywiście trochę się zmieniłem, gdy ostatnio mnie widziała te prawie cztery lata temu to miałem włosy, nie nosiłem brody i byłem zdecydowanie o te kilkanaście kilogramów chudszy. Za to ona prawie nic się nie zmieniła, w każdym momencie gdybym ją spotkał na ulicy bez cienia wątpliwości poznałbym ją. Rozmawialiśmy o tym co ja robię w życiu, co ona tu robi. Rozmowa bardzo miła. Ta pani doktor jest bardzo sympatyczna i wyraźnie ją ucieszył mój widok. To przywiązanie, wszak prowadziła mnie przez te 13 lat, zna mnie od dziecka. Znała mnie jako tego małego przerażonego chłopca, znała i tego dorastającego, zmieniającego się, otwierającego się na ludzi i życie młodzieńca, no i teraz zna jako dorosłego faceta. Czy dojrzałego? Spierałbym się(śmiech). To chyba miły widok jak widzi się kogoś kto się zmienia, dorasta. Ktoś kto wydawało się, że sobie z życiem nie poradzi, nagle osiąga coś w życiu, staje na nogi, jest dorosły i wie, że da sobie radę w życiu. Nie jestem ojcem i nie wiem czy tak jest, ale myślę, że widok dorastających dzieci jest najlepszym widokiem jaki można zobaczyć. Wtedy można stanąć przed lustrem i powiedzieć przed samym sobą – jestem dumny, że pozwoliłem róść i wzrastać. I tak też potem stanąć przed dzieckiem i powiedzieć: – tak jestem z ciebie dumny, że dorosłeś i możesz teraz iść w świat. Może kiedyś przekonam się jak to jest, na razie widziałem zmieniających się kumpli, przyjaciół i to też jest niesamowity widok, gdy ktoś kto był zagubiony w życiu, nie miał sensu nagle go odzyskał i czuje smak życia. Można powiedzieć, że w jakimś sensie jestem duchowym dzieckiem tej pani doktor i z tego co widziałem w jej oczach też jest ze mnie dumna. Jak i z każdego swojego byłego pacjenta, bo sporo jest nas tutaj. Zresztą nie tylko oczy to zdradziły, lecz także słowa: 

– Jaki to miły widok, swoich byłych pacjentów, którzy byli małymi dziećmi.

Pokazała rękami do kolan mówiąc: – Taki byłeś, a teraz już nie jesteś Wojtusiem tylko panem Wojtkiem.

 – Jaki pan, dla pani zawsze jestem Wojtkiem, Wojtusia nie lubię, ale Wojtek może być.

Dla pewnych ludzi nigdy nie staniemy się panem x, czy panią y tylko zawsze będziemy tym Wojtusiem czy tą Zosieńką. Po tym dość przypadkowym spotkaniu jakoś mi się lepiej w sercu zrobiło, że są ludzie, którzy poznają i pamiętają. To jest miłe. Po rozstaniu się stwierdziłem, że idę do baru napić się prawdziwej kawy i coś przegryźć, bo długie to czekanie się zanosiło. Zameldowałem pani Ki gdzie idę i po co, zostawiwszy za ladą toboły – ma się te wejścia(śmiech) –  i poszedłem do szpitalnego bufetu.

By trafić do bufetu trzeba zejść schodami dwa razy na dół, przejść przez wielkie drzwi i iść w prawo. Bar znajduje się w piwnicznej części szpitala. Znajdują się tu również sale seminaryjne Uniwersytetu Medycznego. Idąc cały czas praktycznie prostą i oznakowaną drogą trafiłem do tego bufetu. Zobaczyłem dość sporą kolejkę i dużo ludzi. Prawie wszystkie miejsca siedzące pozajmowane. Przychodzą tu pacjenci, odwiedzający, pracownicy medyczni, no i studenci. W tym właśnie momencie można było spotkać przedstawicieli wszystkich tych grup. Byli ludzie w porannikach, ubrani na cywila wyglądających na odwiedzających, studenci z torbami lub plecakami, no i noszący białe kitle lekarze i pielęgniarki. Podszedłem do stoiska, gdzie są wystawione gazety. Oferta prasowa jest no naprawdę bogata(już była śmiech), w sumie jest przegląd najważniejszych tygodników i dzienników. Kilka pism branżowych dla panów i pań. Wziąłem „Tygodnik Powszechny” i ustawiłem się w kolejce. Kolejka zleciała dość szybko. Sprzedawała miła, uśmiechająca się i ładna pani. Zamówiłem kawę, sałatkę grecką, bułkę, wodę mineralną, no i kupiłem ten „Tygodnik Powszechny”. Transakcja szybka, sprawna i przyjemna. Szukałem wolnego miejsca przy stoliku. Było jedno, przy którym siedział starszy pan, wyglądający na odwiedzającego, podszedłem i pytam czy można się dosiąść. Pan jedzący zdaje się zupę ogórkową, skinieniem głowy odpowiedział twierdząco. Jedliśmy i siedzieliśmy w milczeniu –  w sumie to kulturalne milczeć, jak się je. Pan skończył wcześniej niż ja, przez chwilę siedziałem sam, mogłem teraz przynajmniej rozłożyć się z gazetą. Po wypiciu kawy zwinąłem się na oddział. Po przybyciu pani H pyta się czy byłem na EKG – odpowiedziałem przecząco

– To mosz tu skierowanie i idź!

usłyszałem, no to poszedłem. Znowu na dół schodami na parter, w kierunku poradni, pokój nr 7, na drzwiach jest karta – PRACOWNIA EKG. Nikogo nie było na korytarzu, więc zapukałem, po chwili otworzyła mi pani i zaprosiła do środka. Dałem jej skierowanie, pani ze swoim charakterystycznym lekko ochrypniętym głosem mówi do mnie: – proszę się tu rozebrać od pasa w górę i położyć na kozetce. – No kiedyś ten tekst nie budził u mnie skojarzeń, od jakiegoś czasu budzi(śmiech). Zresztą pani do takich skojarzeń raczej zachęca niż zniechęca.  Badanie szybkie i sprawne. Zabrałem wynik i poszedłem na oddział. Czekała na mnie miła niespodzianka! Było już wolne łóżko na sali 2.08. No to pozbierałem moje tobołki i idąc przez korytarz, mijałem sale, na których już nieraz leżałem. Leżałem już na wszystkich, nawet w składzie na leki, nie leżałem tylko w izolatce na końcu korytarza(też już leżałem śmiech) Korytarz to żółte ściany, żółta podłoga i biały sufit. Są dwa telefony, stolik z czajnikiem gdzie można sobie zrobić kawę lub herbatę, lodówka dla pacjentów i łazienki z toaletami dla panów i pań. Trafiłem do sali naprzeciwko toalety. Dobrze trafiłem, bo nie lubię daleko chodzić w nocy, ale też i w dzień – ten mój konformizm(śmiech). Wszedłem na salę, która jest praktycznie kopią pozostałych, jasna podłoga, ściany w kolorze nazwałbym to pomarańczą, ale jako typowy facet rozróżniam tylko podstawową paletę barw, więc mogę się mylić(śmiech). Na sali cztery łóżka czasem jak się trafi trochę większa sala to i piąte upchają. Jedno łóżko po lewej i trzy po prawej. Na trzech łóżkach trzech jegomości, dwóch w piżamach, trzeci zaraz przy wejściu po prawej ubrany, sierdzi na zagarniętej pościeli. Gotowy do wyjścia.
Na sali jest telewizor na pieniądze. Jak za dawnych  PRL-owskich czasów i filmowych historii Barei. Cennik wygląda następująco 2 zł 1 h, 3zł 3h, 6zł 12h, 8 zł 20h. Na końcu szpitalnej sali jest duże balkonowe okno no i balkon, na który przy pogodzie można sobie wyjść i zaczerpnąć świeżego powietrza – zwłaszcza podczas letnich upałów i duchoty na sali. No i w lewym koncie dwie szafki na ubrania. Wchodząc powiedziałem:

– Dzień dobry. – Wszyscy mi odpowiadają, ale z różną werwą, od razu dodałem: – Które wolne? –

Pan po lewej wskazuje na środkowe łóżko. Rozpakowałem rzeczy, te najbardziej potrzebne do stolika, książki na stolik, laptop pod łóżko, reszta do szafki. Torba niestety nie mieści się pod łóżkiem, no to na szafkę. Czas leciał szybko, zresztą mówią, że szczęśliwi czasu nie liczą – ja jestem, więc nim się obejrzałem, a była 11.30. Zazwyczaj pierwsze co po rozpakowaniu i włożeniu wygodniejszego ubrania, czyli dresu lub krótkich spodenek,  kładłem się i spałem. Spałem tak długo aż mnie lekarz budził, potem pielęgniarka podłączała mi kroplówkę i dalej kładłem się spać. I tak do oporu. Pobyt w szpitalu zazwyczaj traktuję jako okazje do wyspania się ile wlezie. Muszę odespać krótki nocny sen. Nieraz też zdarzyło się, że przyjeżdżałem na przetaczanie po imprezie, bezalkoholowej, rzecz jasna(śmiech). Tym razem z racji późnej pory i tego, że jakoś się otrzeźwiłem ode chciało mi się spać. Leżałem więc na łóżku i obserwowałem z kim mam do czynienia. Pan po lewej, na oko 50-latek, czekając zniecierpliwiony na wypis co chwila to siedział to wstawał, chodził po sali od drzwi do okna. Pan I – naprzeciwko mnie – siedział na łóżku, w jednym uchu słuchawka i coś jadł. Na oko rówieśnik poprzedniego. Z późniejszych rozmów wyszło, że ma 59 lat. Wyglądał na zniszczonego chorobą człowieka, wychudzony, twarz smukła, oczy zapadnięte. W oczy rzuciły się strasznie opuchnięte dolne partie nóg i braki w uzębieniu. Mój towarzysz po prawej – pan H, to postawny mężczyzna, można by rzec, że w sile wieku, na oko też dałbym mu 50 lat, groźnie wyglądająca twarz, krótko obcięty. Siedział na łóżku okrakiem, przeglądając gazetę i jedząc „Delicje”.

Po chwili leżenia i mojej obserwacji przyszła zajmująca się mną pani doktor i przeprowadziła ze mną wywiad. Powiedziałem jej o tym, że ostatnio źle się czułem, że od poprzedniego razu brałem już cztery antybiotyki, kaszlę, mam katar, odkrztuszam mało przyjemną wydzielinę, to samo z nosa. Czuję w sobie nie przyjemny zapach, a w poprzedni weekend miałem wysoką gorączkę. Pani doktor z miejsca wysyłała mnie na RTG i zleciła badania poziomów immunoglobulin. Znów musiałem zejść na parter. Pracownie RTG, USG i KT znajdują się na prawo wchodząc głównym wejściem. Do pracowni wchodzi się przez wielkie drzwi automatycznie otwierane i zamykane. Pracownia RTG jest na końcu korytarza. Zgłosiłem się tam ze skierowaniem. Pani kazała mi się cofnąć do głównej rejestracji tych pracowni u wejścia i tam pokazać skierowanie, bo w komputerze jeszcze mnie nie było. Załatwiłem to szybko, wróciłem znów do pracowni. Znów miałem się rozebrać od pasa w górę, lecz tym razem pani i to polecenie nie budziło żadnych skojarzeń(śmiech), aczkolwiek jest miła i sympatyczna. Zdjęcia wykonane z szybkością TGV, pani prosiła ustawić się w odpowiedniej pozycji i wydała komendę:

 – wstrzymać oddech!.

– Po chwili – dziękuję. – Przygotowała kolejne zdjęcie i tym razem miałem ustawić się bokiem i znów ta szybka komenda:

– wstrzymać oddech! – Dziękuję.

Potem jeszcze chwilę czekałem czy zdjęcia wyszły, na szczęście wyszły i wróciłem na oddział i na salę. Za jakiś czas znów przyszła pani doktor i badała mnie, mówiła, że osłuchowo nie jest tak źle, ale nie ma jeszcze wyniku RTG wiec jeszcze na diagnozę trzeba poczekać. Oznajmiła mi, że chce bym został na przeleczenie na te pięć dni. Nie mając wyboru, zgodziłem się. Byłem na to przygotowany i wziąłem trochę więcej rzeczy.
Ta pani doktor jest również bardzo miła, przesympatyczna i trochę traktuje mnie jak swoje dziecko – młoda mama, wiadomo gdzieś to potem też się przekłada na innych(śmiech). Też mówi na mnie Wojtuś – jak już wspominałem nie lubię tego ale nie śmiem powiedzieć, że ma mi tak nie mówić. W sumie jest to miłe. Zresztą pani doktor B zawsze się pyta co tam u mnie,  jak na studiach i jak moje plany życiowe. Miłe to jest. Czuć od niej dużą empatię do człowieka. Nie tylko do mnie, lecz także do każdego pacjenta, którego ma. Zajmuje się także moim towarzyszem z sali, panem H, więc bez trudu można było zobaczyć tę empatię. Zresztą ja to zawsze miałem szczęście, że trafiałem na miłe, troskliwe i nie dające mi zginąć lekarki. Na koniec dodała, że ma studentów i będzie z doskoku oceniać moje wyniki i mam czekać, a ona przyjdzie i powie co dalej.

2.    „Obowiązki” domowe

 

W międzyczasie pobrano mi krew i wkuto wenflon. Jak już wspominałem lubię strzykawki, probówki, wenflony i igły, a o bólu wkuwania już dawno zapomniałem. Zawsze do podkucia daję lewą rękę i dłoń. Nie lubię być kłuty gdzie indziej, bo to ogranicza ruchy, najgorszym miejscem jest zgięcie, wtedy nie wiadomo nawet jak spać. Lewa ręka też daje komfort np. przy jedzeniu czy choćby załatwianiu potrzeb fizjologicznych bo będąc podkutym w prawą dłoń to o grubszej sprawie na toalecie przy podłączonej kroplówce można zapomnieć(śmiech). Czasami przy wkuwaniu też są problemy. Przez tyle lat mam strasznie dużo zrostów i gdy natrafi się na taki zrost to strasznie boli ale można wytrzymać. Tym razem siostra A wbiła się za pierwszym razem i bez żadnych problemów. Krew pobrana – wszystko gra i gotowe do toczenia.
Około południa, nie zwróciłem szczerze mówiąc uwagi na zegarek, zostałem podłączony do kroplówki. Siostra, która mnie podłączała mówiła, że mam pięć dużych butelek – 5 mg. Ustawiła odpowiednią prędkość kapania – nie może lecieć za szybko ani za wolno. Jak się skończy to mam dzwonić. Standardowo kazała mi pilnować kroplówki, by nie skapało do zera – chodzi o to, że przy wężyku u góry jest taki pojemnik do którego skapuje lek z butelki i potem dalej wężykiem do żyły. Ten pojemniczek, swego rodzaju lejek, nie może być pusty bo inaczej może dojść do zapowietrzenia i trzeba zmieniać cały zestaw. Ucieszyłem się z tych dużych butelek mam ich wtedy w jeden dzień pięć, a w drugi trzy. Każda butelka leci ponad godzinę. Natomiast gdy są małe butelki w jeden dzień mam ich osiem, a w drugi sześć. Butelki są dwa razy mniejsze, ale czas toczenia jednej jest taki sam jak dużej, wiec wtedy jest mniej fajnie, bo co chwilę trzeba dzwonić, pilnować, by nie skapało do końca i ze spania nici. Przetaczane mam 35 g leku o nazwie „Pentaglobulin”. Przed przetaczaniem podawane mam dożylnie i do ustnie leki przeciw wstrząsowe – „Hydrocortisonum” i „Clemastinum.”

Podczas przetaczania, ale też cały czas pobytu umila mi lektura gazet na zmianę z książkami. Jak się czytanie nudzi, to czasami pogram w „Pro Evolution Soccer 2010” i przy okazji posłucham muzyki. Oglądam filmy na laptopie, telewizora unikam no chyba, że towarzysze go włączą, więc jestem na niego skazany. Podczas sesji uczę się. Czas ten wykorzystuję również na rozmyślanie nad sobą, nad tym co złe, a co dobre w moim życiu, nad moją misją społeczną i osobistą. Poświęcam czas na lekturę Pisma Świętego, modlitwę. No i na rozmowę z towarzyszami. Lecz zazwyczaj jest tak, że w dzień każdy ma swoje zajęcia, lektura gazet, książek, filmy czy sen i raczej nikomu nie chce się rozmawiać. Czas rozmów jest wieczorem. Tak było i tym razem.

Wieczorem po kolacji jest obchód lekarza mającego dyżur, który pyta każdego z nas jak się czujemy i czy czegoś nie potrzebujemy itd. W dni weekendowe też jest jeszcze taki obchód. W dni robocze lekarze prowadzący przychodzą indywidualnie do każdego pacjenta kiedy i jak chcą. Czasem jest tak, że gdy przychodzą wcześnie rano to pacjenci jeszcze śpią, wówczas odpuszczają sobie budzenie i przychodzą później. Nieraz tak miałem, że pani doktor mnie zastawała śpiącego. Raz w tygodniu w środy podnoszony jest alarm, gdyż cała świta wraz panią profesor – ordynator robi obchód całego oddziału. Wtedy ogólnie ma być porządek, wszystko ma być na swoim miejscu, a nie daj Boże torba bądź buty na ziemi, a nie w szafce. Wtedy jesteśmy wszyscy budzeni, trzeba ogarnąć rozgardiasz wokół siebie, zrobić łóżko na centymetry,  wszystko na cycuś glancuś. Wiadomo nie od dziś, że mamy w naturze robić coś ad hoc, byleby dobrze wyglądało przed świtą, a na co dzień może być syf. Nie, że syf mi przeszkadza, ale śmieję się z takiego podejścia. Tak samo jak wszyscy się śmiejemy z akcji malowania trawników przed przyjazdem prezesów firm lub wodzów narodu. Trochę to właśnie takie malowanie trawnika przez wizytacją. Tego dnia moja pani doktor już się nie zjawiła, lecz dowiedziałem się od lekarza dyżurnego, że został mi przypisany antybiotyk i prawdopodobnie będę zatrzymany do środy. Niedługo po obchodzie przyszła do mnie pielęgniarka, by podać mi właśnie antybiotyk oraz dać inne leki pozostałym pacjentom. Siostry robią takie obchodne wydawanie leków trzy razy dziennie po śniadaniu, obiedzie i kolacji.

3.    Domowa strawa

 

Czas w szpitalu określają pory posiłków, które są o stałych porach dlatego bez patrzenia na zegarek można czasem określać porę dnia i mniej więcej, która jest godzina. Tak więc jak pisałem wyżej czas ujęty w ramy 12.30-13.00 to pora obiadowa. Także można powiedzieć, że dostałem jakby dwie porcje na raz – płynną kroplówkę prosto w żyłę i tą bardziej przyjemną obiadową wprost do żołądka. Na obiad zazwyczaj jest coś, co nazywane jest mięsem lub rybą w piątki, gdyż ogólna zasada piątkowego postu jest zachowywana, wszak to szpital Przemieniania Pańskiego, gdzie co jak co, ale duch chrześcijaństwa się tu unosi, co widać po piwnicznej kaplicy Matki Bożej Nieustającej Pomocy, codziennych odwiedzinach kapelana, posługującej jako pielęgniarka siostrze zakonnej, krzyżach na salach no i pobożnych obrazkach nad szpitalnymi łóżkami. Nikomu to nie przeszkadza, a leżałem tu z ludźmi, którzy w swoich wypowiedziach z chrześcijaństwem mieli mało do czynienia. Tak więc tym razem jest coś co można nazwać rybą – ani z wyglądu i smaku jej nie przypominało. Są też pyry – nie zapominajmy, ze to Wielkopolska, tu się je pyry nie ziemniaki(śmiech). Porcja pyrków polana była białym sosem, który tak jak pyrki był trochę jałowy. Jest też gotowana marchewka w kostkę i kubeczkowa porcja zupy – tym razem to krupnik. Jest taki jak lubię, czyli dużo kaszy, jest ok. Lecz jak na mnie to mało. Obiadowe zupy zazwyczaj są warzywne. Dominują krupnik, barszcz i zupa jarzynowa. W niedziele czasem jest odmiana i podawane jest to co w większości domach w ten dzień, czyli porcja rosołu i potrawka. Jedzenie pochodzi z firmy cateringowej, co jak dla mnie tłumaczy jakość i ilość jedzenia. Wszak jest to pewnie najtańsza firma – bo wiadomo oszczędza się, a w szpitalach najłatwiej zaoszczędzić na jedzeniu. Potrawy też są pewnie po kilka razy przygrzewane, co ma wpływ na ich smak. Tak wyglądają obiady – mięso, ewentualnie ryba, pyrki, jarzynka, zupa, no i czasem niedzielna odmiana. Śniadania wydawane są około godziny 9.00, a w niedziele trochę później. Są to trzy skibki chleba, bułka, malutka kosteczka masła i trzy plasterki wędliny, w piątki sera, czasem dżem, a czasem gzika oraz do wyboru kawa zbożowa, której brak mocy trzeźwiących prawdziwej kawy bądź mleko. Od mleka wolę kawę, wszak nic nie daje ale siłą woli wmawiam sobie, że mnie to jakoś pobudza i to działa. Kolacja wydawana jest około godziny 17.00. Kolacja różni się od śniadania tym, że brakuje bułki, a zamiast mleka bądź kawy jest tylko herbata. Oczywiście wszystkie napoje nie są słodzone. Posiłki też różnią się też ze względu na rodzaje diet, ja mam podstawową, lecz są także wątrobowa, mukowiscydoza, płynna, cukrzycowa. Czasem jednak te diety nie różnią się niczym tylko zwiększeniem lub zmniejszeniem porcji. Niektórzy sobie chwalą szpitalne jedzenie. Niektórym porcje jakie otrzymują starczają, zwłaszcza starszym ludziom, którzy czasem są tak schorowani, że połowę tych porcji zostawiają lub tylko je dzióbną. Ogólnie to nie narzekam na jedzenie, to co mi dają to jem. Choć mogłoby być ciut tego więcej. Czasem się dojadam bufetowymi zakupami bądź jak jadę z domu to domowymi kanapkami – bo wiadomo mama zrobiła(śmiech).

 

 

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code