[play=Sroda.mp3]
W raju tolerancja nie będzie potrzebna. Miłość znosi bowiem tolerancję. Jest ona niezbędna tam, gdzie ludzie niezbyt się lubią, obawiają się „obcych”, są nie dość wykształceni i owładnięci jedną religią, którą uważają za źródło Prawdy i jedynej moralności. Jest też potrzebna w krajach młodych demokracji i tam, gdzie otwierają się granice. Najbardziej jest potrzebna tam, gdzie odczarowuje relacje społeczne, odrzucając przesądy i stereotypy, i gdzie wolność osobista potrzebuje ochrony, bo ludzie są przyzwyczajeni do jednolitych stylów bycia i takich poglądów. Tolerancja potrzebna jest więc w Polsce.
Tolerancja jest jedną z najważniejszych zasad moralności życia publicznego. Nie dość w Polsce cenioną. Powszechnie przyjmuje się, że Polacy są tolerancyjni, ponieważ „zawsze byli narodem tolerancyjnym”. „Zawsze” to znaczy od XVI wieku, gdy przyjęliśmy wypędzanych z Europy Żydów i daliśmy im tu dom, pokój i względną autonomię. Na terenach Polski działali też socynianie (bracia polscy), którzy w XVII w. niezwykle odważnie głosili, że władza świecka nie ma prawa ingerować w sprawy kościelne, zaś religia – ubiegać się o pomoc państwa w zwalczaniu herezji, prowadzeniu wojen religijnych czy też propagowaniu swojej nauki.
Pięknie pisał Crell (w „O wolności sumienia”): „Różne bowiem są to rzeczy: Kościół i państwo; łącząc je wprowadza się wielkie zamieszanie. Mówią o tym liczne i straszne klęski, wojny oraz smutne przykłady obalonych wraz z państwami kościołów. Kościół przyjmuje na swoje łono tylko tych, którzy dostosowali się do wzoru pobożności przykazanej przez Chrystusa. […] Państwo przyjmuje i wspomaga ludzi wszelkiego rodzaju i wyznania; i bałwochwalców, i pogan, i heretyków, i odstępców od imienia Chrystusa […], byleby tylko wszyscy żyli w spokoju i dochowali wierności państwu, które pośród tej tak wielkiej niejednolitości, wszystkim w równym stopniu opieki swej udziela”. Socynianie nowocześnie interpretowali również zasadę wolności sumienia. „Na czymże bowiem polega wolność sumienia, która Bogu jednemu jest podporządkowana, jeśli nie na tym, byś w sprawach religii myślał, co chcesz, swobodnie, głosił to, co myślisz, i czynił wszystko, co nie pociąga za sobą krzywdy ludzkiej”.
Postawa socynian nie cieszyła się jednak popularnością wśród polskich katolików, którzy zmusili ich (pod karą „na gardle”) do przejścia na katolicyzm lub opuszczenia Polski (1658 r.).
Tyle o źródłach mitu polskiej tolerancji. Więcej nie znam. Mit się przyjął, tolerancja nie. Przeciwnie. Pamiętam, jak jakiś biskup (pominę jego nazwisko milczeniem, bo nadal jest to człowiek, niestety, aktywny w sferze publicznej), używał słowa „tolerancjonizm”, by potępić tolerancję i światopogląd z nią związany. „Tolerancjonizm” to brzmi obleśnie. Równie obleśnie jak obleśnie wyglądała okładka książki Ryszarda Legutki, na której widniał rysunek przedstawiający Urbana niosącego na barana Michnika. Książka była zatytułowana „Nie lubię tolerancji”. Profesor Legutko jest doskonałym przykładem kariery, którą w Polsce można zrobić na ostentacyjnej niechęci do tolerancji: od posła, przez ministra edukacji, doradcę prezydenta, do eurodeputowanego i – cały czas – gwiazdę prawicowych wieców. Bo wiecować profesor lubi.
Veritatis terror
„Tolerancję” można więc krytykować bez narażania się na marginalizację. Zapewne inaczej jest z takimi „poprawnymi” ideami jak „patriotyzm”, „wiara” czy „papież”. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego w kwestiach tolerancji często wystarcza nam jej mit? Bo jesteśmy – mimo awangardowego okresu pierwszej solidarności – społeczeństwem nieodmiennie konserwatywnym, tradycyjnym, wsobnym, zamkniętym. Jesteśmy też społeczeństwem monolitycznie religijnym, a religijność to dla większości rytualne i światopoglądowe posłuszeństwo Kościołowi, który – co bardzo podkreślał papież zwłaszcza w dwóch encyklikach Veritatis splendor i Fides et ratio – ma monopol na Prawdę. A ta jest jedna i znana tylko Kościołowi katolickiemu (nic dziwnego, że encyklika Veritatis splendor została nazwana przez popularnego francuskiego filozofa Andre Comte’a Sponville’a Veritatis terror).
Również – co ośmielam się powiedzieć – nie dość o tolerancji wiemy. Bo na razie nie musimy. Polska jest najbardziej homogenicznym społeczeństwem w Europie (dawniej była nim Islandia, ale teraz jest tam sporo Polaków), nie konfrontujemy się na co dzień z innością, nie mamy imigrantów, zbyt wielu odmienności religijnych (a te, które są, nie mają żadnej siły politycznej, by konkurować z Kościołem katolickim, więc siedzą cicho). W szkole brak etyki i filozofii, nikt tolerancji nie uczy (a tolerancji można nauczyć) ani nie wyjaśnia jej funkcji. Ignorancja w kwestiach tolerancji i niechęć do niej moralnych, religijnych i politycznych autorytetów daje taki efekt, że nie mając w kraju Żydów, mamy dość wysoki poziom antysemityzmu, a widok homoseksualistów na ulicy mobilizuje polityczne siły (z kamieniami w rękach) i wywołuje komentarze o „nienormalności” i „zgorszeniu”. Podczas gdy w Polsce mamy chyba największą organizację gejowską, jaką kryje zinstytucjonalizowany kler. Paradoks? Nie. Hipokryzja, ta najgorsza z polskich wad.
W mojej opinii, jakże przeciwnej do opinii Ryszarda Legutki, tolerancja stanowi jedną z najważniejszych wartości. Jest ona podstawą pokojowego istnienia ludzi różniących się od siebie pod jakimiś istotnymi względami. To ważna wartość nowoczesnych państw i multikulturowej Wspólnoty Europejskiej. To również ważna wartość w społeczeństwach zindywidualizowanych, posttradycyjnych, gdzie stawia się na różnice, odmienności i rozwój (co przekłada się na wzrost gospodarczy – o czym świadczą badania przedstawione przez zespół M. Boniego w raporcie Polska 2030. Boni z badań tych wniosków woli nie wyciągać).
Niechęć do tolerancji – mam nadzieję – wiąże się w dużym stopniu z wieloma nieporozumieniami dotyczącymi jej znaczenia i funkcji. Przedstawię poniżej, jak ja rozumiem to pojęcie i dlaczego tak rozumiane traktuję jako aksjologiczny filar współżycia jednostek w nowoczesnym, demokratycznym państwie, choć niekoniecznie w życiu prywatnym.
Czym jest tolerancja?
Narodziła się – jak wiadomo – całkiem niedawno, w okresie wojen religijnych, spopularyzował ją J. Locke swoim „Listem o tolerancji” i – w sposób znacznie bardziej otwarty – Voltaire. Czym jednak jest?
Najlepiej scharakteryzowała ją filozofka I. Lazarii-Pawłowska. Postawa tolerancyjna związana jest – według niej – z trzema warunkami. Po pierwsze – musimy mieć do czynienia z jakimś poglądem, opinią, czyjąś postawą, zachowaniem lub czynem ocenianymi ujemnie, sprawiającymi nam przykrość. Coś mi się nie podoba, złości mnie, oburza, wydaje mi się lub też jest faktycznie niezgodne z uznawaną przeze mnie lub przez moją grupę hierarchią wartości. Gdy wszystko mi się podoba, gdy jestem otwarta na odmienność, gdy cieszą mnie wszelkie różnice (w poglądach, wierze, kolorze skóry i upodobaniach seksualnych czy kulinarnych), gdy kocham wszystkich bliźnich i swoich nieprzyjaciół – tolerancja jest niepotrzebna.
Po drugie, mam możliwość działania, a także sposobność i odpowiednie środki, by zmienić tę sytuację, by wpłynąć perswazją lub siłą na zmianę cudzych przekonań lub postaw. Gdy nie mam żadnych możliwości przeciwdziałania, nie może być mowy o tolerancji.
Po trzecie – i najważniejsze – wstrzymuję się od działań, ponieważ uznaję prawo innego człowieka do odmiennych opinii, do swobodnego propagowania swoich poglądów, do swobodnej ekspresji zachowań czy szerzej – swobodnego kierowania swoim życiem.
Przy tak pojmowanej tolerancji, a zwłaszcza przy jej warunku trzecim, pojawia się pytanie o argumenty wspierające. Dlaczego mam się powstrzymać od działań?
W historii filozofii i teologii argumentów takich pojawiło się wiele. Wymieńmy ich siedem, choć zapewne jest ich znacznie więcej.
(1) Argument „z praktyki historycznej”. Gdyby nie idea tolerancji, ludzkość Europy prawdopodobnie powybijałaby się w czasie wojen religijnych. Dla zachowania względnego pokoju trzeba było wprowadzić i rozpowszechnić ideę „znoszenia” inności, przede wszystkim religijnej. Odtąd jest ona niezbędnym, choć minimalnym, wymogiem regulującym życie zróżnicowanych społeczeństw.
(2) Argument teologiczny. Wynika on z koncepcji człowieka, jako istoty stworzonej przez Boga, której przysługuje bezwzględny szacunek, a więc i w jakiś sposób tolerancja. Argument ten związany jest z teologiczną koncepcją osoby ludzkiej i jej godności. Możemy potępiać czyjeś zachowania, na przykład homoseksualne – mówią teologowie – ale homoseksualiście jako osobie należy się szacunek. Niezwykle trudno jest jednak w czyjejś tożsamości wyróżnić coś, co jest abstrakcyjną „osobą”, pozbawioną wszelkich atrybutów. Homoseksualista, Żyd czy Serb najczęściej nie czują się „osobami”, lecz właśnie Żydami, Serbami czy homoseksualistami i chcą być tolerowani lub szanowani, nie jako abstrakcyjne „osoby”, lecz jako Żydzi, homoseksualiści itd.
(3) Argument filozoficzny. Jest bardzo podobny w swej konstrukcji do poprzedniego, tyle że wartość osoby jest niezależna od aktu boskiego stworzenia. Głównym twórcą tego argumentu jest Kant, który uznawał, że człowiekowi należy się szacunek tylko dlatego, że jest człowiekiem („celem samym w sobie” – jak mawiał). Tolerancja jest formą tego szacunku.
(4) Argument antropologiczny. Wynika z oświeceniowej koncepcji człowieka jako istoty racjonalnej, to znaczy wątpiącej i sceptycznej, oraz z pewnej formy racjonalizmu, zgodnie z którą poprawne wnioskowania nie stanowią argumentu na rzecz słuszności przesłanek, na których wnioskowania te się opierają. Osoba wierząca w Boga i ateista mogą być tak samo racjonalni w swoich rozumowaniach, nie ma jednak sposobu, by dowieść, że przesłanki, na których opiera się racjonalizm jednej i drugiej osoby, są mniej lub bardziej prawdziwe. Argument ten uzasadnia przekonanie, że podstawa wszystkich opinii jest dość krucha i arbitralna, a wobec tego „powinniśmy tolerować nasze różne przekonania, poglądy i wiary”, bo nie ma sposobu by dowieść, które z nich są prawdziwe.
(5) Argument z praw człowieka. Piąty argument związany jest z retoryką praw człowieka, gdzie mówi się o tym, że powinniśmy tolerować innych nie ze względu na abstrakcyjną „osobę”, którą są, ale ze względu na prawo każdego do wolności, autonomii i odmienności. Tu postawa tolerancji wynika z pryncypialnego uznania, należącego do żelaznego asortymentu idei liberalnych, że wszyscy jako jednostki mamy takie same prawa i możemy z nich korzystać, nawet jeśli sposób, w jaki to robimy, wydaje się innym okropny.
(6) Kolejny argument pochodzi z ciekawości, otwartości wobec innych, chęci uczenia się od nich. Im bardziej świat jest różnorodny, tym lepiej. Ciekawość jest tu warunkiem tolerancji, a jednocześnie ją znosi. Kto jest bowiem ciekawy innych, nie musi być tolerancyjny.
(7) Argument z różnorodności. Związany jest z przekonaniem, że społeczności różnorodne mają większe szanse rozwoju niż społeczności homogeniczne. Różnorodność jest więc wartością sama w sobie, a tolerancja – warunkiem ją umożliwiającym.
Czym nie jest?
Tolerancja nie jest biernością czy indyferencją moralną, choć często jest z nią mylona, a przez przeciwników – chętnie utożsamiana. Jeśli widzę kogoś leżącego na ulicy i przechodzę obok, mówiąc sobie: „jestem tolerancyjny, on widać lubi spać na ulicy, ja we własnym łóżku, szanuję różne gusta”, to nie stanowi to wyrazu tolerancji, lecz indyferencji. Tolerancja nie jest też wywyższaniem się nad innych. Nie jest akceptacją (tolerując, nie muszę akceptować cudzych zachowań). Tolerancja jest czymś więcej niż życzliwością, czymś mniej niż miłością bliźniego (choć któż wie, prócz teologów, czym jest miłość bliźniego i jak ona się dzisiaj przejawia, poza stosownymi deklaracjami). Jeśli ludzie się lubią, jeśli są ciekawi innych – nie potrzebują tolerancji.
W problemie tak rozumianej tolerancji bardzo ważna jest kwestia granic. Nie możemy przecież tolerować wszystkiego. Świat różnorodny jest niewątpliwie wartościowy, ale nie wtedy, gdy polega na chaosie i krzywdzie. Ludzie mają wiele praw, z których mogą korzystać, ale nie mają na przykład prawa do instrumentalizacji drugiego człowieka. Nie możemy tolerować przestępstw. Nie powinniśmy tolerować zła. Ale czym jest zło? Jak ustalić granice? Nie powinno być ich zbyt wiele, bo wtedy nasza wolność staje się fikcją. J. St. Mill twierdził, że tolerancja ma zaledwie trzy granice. Trzy, ale solidne.
Pierwsza ma charakter prawny. Nie można być tolerancyjnym wobec przypadków łamania prawa. Posłuszeństwo prawu jest naszym nadrzędnym obowiązkiem moralnym. Przestępstwo leży poza granicami naszej wolności i poza granicami tolerancji. Choć oczywiście są prawa, których treść wydaje się wynikać z „nielubienia tolerancji”. Mam tu na myśli nie tylko prawa państw totalitarnych, ale i polskie prawo chroniące uczucia religijne, jedyne takie prawo w Europie. Trudno mi zrozumieć, dlaczego tak potężna duchowo i politycznie religia jak polski katolicyzm musi mieć do ochrony uczuć religijnych tak potężny instrument prawny. Wszak gdy uczucia są kruche, należy raczej pracować nad ich wzmocnieniem niż zamykaniem ust innym.
Druga – najważniejsza – granica ma charakter moralny; jest nią ludzka krzywda, cierpienie, poniżenie. Nie można ich tolerować, zawsze trzeba się im przeciwstawiać lub do przeciwstawienia nawoływać. Krzywdy nie można jednak traktować ogólnie. Każdy może powiedzieć, że krzywdzą go czyjeś poglądy. Chodzi raczej o krzywdę rzeczywistą, bezpośrednio związaną z bólem i cierpieniem.
Granica trzecia ma charakter polityczny. Mill ujął to w słynnym powiedzeniu „nie ma wolności dla przeciwników wolności”. To znaczy, że nie możemy tolerować przekonań, których realizacja mogłaby prowadzić do ograniczenia lub zniesienia ludzkiej wolności, do zaprowadzenia takich porządków politycznych (autorytarnych, totalitarnych, niewolniczych), przez które ta wolność nie byłaby możliwa. Dlatego współcześnie wiele konstytucji zabrania propagowania poglądów faszystowskich i komunistycznych. Stanowią one bowiem zagrożenie dla demokracji – ustroju, który opiera się na szacunku wobec indywidualnej wolności i autonomii. I na tolerancji. Zagrożenia takiego nie stanowi swoboda wyrażania różnych opinii, odmienność religijna, seksualna i wszelkie inne. Można rozważyć – i w Polsce staje się to coraz bardziej zasadne – czy zagrożenia takiego nie stanowi fundamentalizm religijny i różne sposoby zawłaszczania państwa i sfery publicznej przez Kościół, który jest przeciwnikiem tolerancji.
Możemy również mówić o tolerancji negatywnej i pozytywnej. W pierwszym wypadku wyrazem tolerancji jest proste powstrzymanie się od działań ograniczających uprawnienia innego człowieka. W drugim – w tolerancji pozytywnej – chodzić już będzie nie tyle o niedziałanie, ile o wspomożenie osoby, z której racjami czy obyczajami się nie zgadzamy, ale której prawa do równego traktowania, do wolności i odmienności uznajemy. Przykładem może tu być ktoś, kto aktywnie wspomaga prawa mniejszości (seksualnych, rasowych), nie należąc do nich. Koncepcja tolerancji pozytywnej oparta jest na przekonaniu, że należy nie tylko tolerować prawa do inności czy indywidualności, ale też dążyć do tego, by prawa te były rzeczywiste, a więc – respektowane przez wszystkich.
Tolerancja jako zasada życia publicznego
W raju tolerancja nie będzie potrzebna. Miłość znosi bowiem tolerancję. Jest ona niezbędna tam, gdzie ludzie niezbyt się lubią, obawiają się „obcych”, są nie dość wykształceni i owładnięci jedną religią, którą uważają za źródło Prawdy i jedynej moralności. Jest też potrzebna w krajach młodych demokracji i tam, gdzie otwierają się granice. Najbardziej jest potrzebna tam, gdzie odczarowuje relacje społeczne, odrzucając przesądy i stereotypy, i gdzie wolność osobista potrzebuje ochrony, bo ludzie są przyzwyczajeni do jednolitych stylów bycia i takich poglądów. Tolerancja potrzebna jest więc w Polsce.
Tolerancja nie jest cnotą, choć może nią być. Nie musimy jej nabywać tak jak prawdomówności czy odpowiedzialności i w równym stopniu przestrzegać jej zasad. Nazywam tolerancję zasadą moralności życia publicznego, pragnąc pokazać, że nie musi ona obowiązywać w życiu prywatnym. W domu, w sferze prywatnej profesor Legutko czy inni przeciwnicy tolerancji nie muszą tolerować gejów, Żydów, Romów czy feministek z ich dziwnymi poglądami, wyglądem i stylem bycia. Nie muszą wpuszczać na swoje salony tych, którzy ich denerwują, z którymi się nie zgadzają, którymi się brzydzą. Mogą nawet malować na ścianach własnego pokoju oznaki niechęci do „obcych”. W sferze publicznej obowiązują inne zasady. W tym sensie z tolerancją jest jak z zasadami kultury osobistej, etykiety czy normami życzliwości. Norm tych uczyliśmy się pomału mniej więcej od XIV wieku, kiedy powstawały dwory szlifujące zasady „zewnętrznej ogłady” i czegoś, co długo nazywano „ucywilizowaniem”. Zasady te mogą, choć nie muszą obowiązywać w naszej prywatności. W sferze publicznej są konieczne i – często już – oczywiste.
W sferze prywatnej, w samotności mogę być nieuprzejmy, mogę dłubać w nosie, nie prać skarpetek, nie mówić „dzień dobry” do własnego męża i nie cierpieć Żydów. W sferze publicznej powinienem przestrzegać pewnych zasad grzeczności, nawet jeśli się z nimi głęboko nie zgadzam i uważam je za idiotyczne. Powinienem więc mówić ludziom „dzień dobry” (nawet gdy ich nie znoszę) i chodzić w czystych skarpetkach. Podobnie jest z tolerancją. Powinienem tolerować odmienności, nawet jeśli uważam, że zagrażają one Prawdzie, którą uważam za kruchą, choć jedyną. Praktyk tolerancji należy się uczyć, tak jak się uczy form współżycia (szkoła jest do tego najlepszym miejscem, szkoda, że minister Hall nie ma o tym pojęcia), i przestrzegać w życiu publicznym. Nawet jeśli się ich nie lubi.
Arystoteles pociesza, że ćwiczenie się w pewnych zachowaniach z czasem staje się naszą drugą naturą. A przy okazji ubogaca życie wspólnoty, a nawet dostarcza przyjemności. Bo jakże miło jest żyć w świecie, gdzie nie trzeba nawet lubić tolerancji, bo jej normy są oczywiste i powszechne. Jak powietrze.
Zobacz też teksty ekspertów:
o. Jan Andrzej Kłoczowski, Nie ma solidarności bez poszanowania godności
Tomasz Terlikowski, Tolerancja Jako lekko zakamuflowany totalitaryzm
Jan Hartman, Od ustroju wolności nie ma odwrotu
Katarzyna Pająk, Polska tolerancja jest smutna
Niestety argumenty podane
Niestety argumenty podane przez autorkę mnie nie przekonują.
ad. 1 Opiera się on na domniemaniu prawdopodobieństwa. Trudno je trafnie oszacować, czy zweryfikować, ponieważ nie mamy dostępu do żadnej „alternatywnej” historii. Nie wiemy też, czy istotnie idee są tym, co „napędza” ludzkie dzieje. Może powstały one później w wyniku wtórnej racjonalizacji, która nie byłaby potrzebna, gdyby losy Europy potoczyły się inaczej i nie doszło do trwałych rozłamów w chrześcijaństwie? Wydaje mi się też, że w tym kontekście lepiej mówić o swobodach i wolności sumienia. Cóż, kiedy protestanci i katolicy na spółkę wyrzucali z Polski arian, nie uważali, że je ograniczają. Tolerancja nie stanowiła dla nich nadrzędnej, czy podstawowej wartości, lecz pochodną i relatywną.
Ad 2. Autorka sama osłabia ten argument, wskazując, że odwołuje się on do abstrakcyjnego podmiotu oderwanego od konkretnej tożsamości, poglądów, zachowań. Odwołanie się do niego siłą rzeczy, wymaga uznania wspomnianej przez nią doktryny teologicznej.
Ad. 3 Nie każdy musi być kantystą. Jego pojmowanie człowieka jako celu samego w sobie jest utopijne. Człowiek na co dzień czyni siebie i innych środkiem. Nie wiadomo, czy sam pozostaje przy tym celem i co miałoby to konkretnie znaczyć.
Ad 4. Nie sądzę, aby dla zwykłej poprawności logicznej potrzeba było aż koncepcji antropologicznej. Sama zaś kruchość i arbitralność opinii nie koniecznie skłania do pozostawienia ich samych sobie, przeciwnie, to o nie toczy się najbardziej zażarte boje.
Ad. 5. Nie potrzebuję żadnej retoryki, aby zauważyć, że każdy człowiek akceptuje pewne, węższe lub szersze spektrum różnorodności społecznej. Dlatego też w z czysto teoretycznego punktu widzenia pojawiają się trzy możliwości. Pierwsza. ktoś nie toleruje kogoś, ponieważ wmówiono mu, że jest jego wrogiem. Druga, ktoś ma uzasadnione przeświadczenie o istnieniu konfliktu, ale przekonuje się go o jego fikcyjności lub nikłym znaczeniu. Trzecia ktoś toleruje coś, co mu faktycznie zagraża.
Ad. 6. Człowiek jest jednakże istotą ograniczoną i musi wybierać z owej różnorodności świata. Nie może też z góry zakładać, że jest on zawsze dobry i bezpieczny dla niego, czy też jego tożsamości
Ad. 7 Różnorodność nie jest żadną wartością samą w sobie i sama z siebie nie gwarantuje twórczości, czy kreatywności.
8.) Wydaje się, że o dyskryminacji, nietolerancji we właściwym tego słowa znaczeniu, należy mówić wtedy, gdy są spełnione następujące warunki: 1. owa odmienność nie jest przez nikogo "zawiniona", spowodowana. 2. Rozwój techniki faktycznie pozwala na emancypację.
9.) Bardzo ważny dla mnie argument Legutki. Pojęcie tolerancji wypiera tyle pięknych i polskich słów takich jak: szacunek, spolegliwość, życzliwość, wyrozumiałość, delikatność, powściągliwość, obojętność. Wszystkie one pasują do właściwych sobie kontekstów. Gdy zaczyna się mówić o tolerancji, zaraz powstaje tygiel, w którym bez trudu można dokonywać różnych ekwiwokacji.
10.) Czy jeśli dowiodę w swym mniemaniu, że publicznie wyznawany ateizm polega na dążeniu do ograniczenia i eliminacji różnorodności religijnej, pragnieniem zatarcia różnicy między dyskursem religijnym a dyskursem na przykład bajki, a ateiści upominają się o prawa innowierców czysto instrumentalnie, to mam dodstateczne powody, aby dyskryminować ateistów? Autorka twierdzi przecież, że nie ma tolerancji na wrogów tolerancji.
Witam!
Jako że deklaruje
Witam!
Jako że deklaruje się jako osoba nietolerancyjna mogę napisać tu co myślę, a zadeklarowani toleracjoniści muszą tolerować. Niestety spełniają się moje najczarniejsze oczekiwania debatowe. Autorzy textów obchodzą problem jak pies dookoła jeża, zamiast napisać coś konkretnie. Dywagacje na temat historii polskiej tolerancji mają charakter zastępczy. Mamy teraz 2010 rok i ustalenie czy 300 lat temu Polska była piką i awangardą tolerancji światowej czy nie była nie ma najmniejszego przełożenia na sytuację współczesną. Ale skoro Redakcja takie tematy zadała to niech tam już będzie. Od razu uważam, że za tolerancyjny jest naród i dlatego dla świętego spokoju pozwala sobie wciskać ciemnotę.
Magdalena Środa uprawia eskapizm historiozoficzny, pisząc o socynianach jako o dowodzie na nietolerancję. Metody naukowej trzeba użyć, program badawczy zaproponować, ocenić ostatnie 500 lat w porównaniu z okolicą. Próbują coś takiego przeprowadzić Tomasz Terlikowski. Okazuje się że była Rzeczpospolita piką i awangardą tolerancji światowej, ale cała sprawa się skończyła rozbiorami – o czym warto pamiętać. Może i tolerancja się narodziła w czasie wojen religijnych i J. Locka, ale np. wcześniej Rzymianie byli dość tolerancyjni religijnie. Nie tolerowali ateistów do których zwykli zaliczać chrześcijan.
Żeby cokolwiek sensownego napisać o historii tolerancji, to najpierw trzeba jakieś kryteria określić. Weźmy tych przedtolerancyjnych Rzymian. Jeśli policzymy tolerowane przez nich światopoglądy to będzie znaczna liczba. Nietolerowanych było 2 czy 3 w każdym razie kilka. Ale jeśli weźmiemy taki wskaźnik jak liczba nietolerowanych mieszkańców, to mamy do czynienia z 30% nietolerowanych a na wschodzie już dochodziło do 50% i więcej. Apeluję zatem o więcej precyzji.
Dokonując refleksji nad tolerancyjnością w Polsce jakoś dziwnie nie zająknęła się Magdalena Środa nad ateistycznym gazowaniem łzawiącym mojego domu. Jest to bezpośredni dowód na jej nietolerancyjną postawę. Wypada odpowiedzieć sobie o ostatni mord na tle światopoglądowym:
Czy xiądz Jerzy Popiełuszko zamordował Grzegorza Piotrowskiego czy może Grzegorz Piotrowski zamordował xiędza Jerzego Popiełuszkę?
Zrozumienie mechanizmów rządzących Polską Ludową jest kluczowe dla zrozumienia sensu wypowiedzi prof Środy. PRL był to reżim mniejszościowy. Ateistyczna mniejszość gnębiła nieateistyczną większość. Jest to zgodne z ochroną praw mniejszości, jak sama nazwa wskazuje. Były wtedy 2 obozy: demokratyczny i niedemokratyczny. Obóz demokratyczny odznaczał się kompletnym brakiem demokracji, dlatego jego apologeci trąbili o swojej demokratyczności. Rzeczywistość jest bowiem paradoksalna: jak gdzieś jest demokracja to widać że jest, na pierwszy rzut oka widać. Nie trzeba o tym mówić. Jak nie ma – no to trąbimy na prawo i lewo żeby zatrzeć wymowę faktów. Podobnie jest z tolerancją (bezprzymiotnikową) dlatego można teraz właściwie odczytać (odkodować) wypowiedź Jana Hartmanna:
Dziś nie czas mówić o tolerancji. Obowiązek tolerowania innych wyznań i innych niż nasze światopoglądów czy obyczajów jest oczywistością, potwierdzoną przez konstytucje wszystkich cywilizowanych narodów. Nikt już nie robi łaski, że „toleruje”: innowierców, ateistów, homoseksualistów, Żydów czy Arabów.
Odkodowując: wymowa jest taka, że chodzi o mówienie jacy to jesteśmy obowiązkowi w tolerowaniu, światopoglądów (znowu nieuprawnione podzielenie!) itp. W przeciwnym razie wypadałoby uznać, że prof. Hartmann nie uważa na nisko przelatujące kwantyfikatory. Szczęśliwie dla siebie Oriana Fallaci przeniosła się do lepszego świata – inaczej by mogła tu przedyskutować kwestię, czy Arabowie wiedzą, że mają tolerować kogokolwiek innego. Jeszcze się odniosę do tego rozważając problem: tolerancja jako przykład mechanizmów ewolucyjnych: w określonych warunkach organizmom żywym odbija i do głosu dochodzi mechanizm regulacyjny polegający na zaniku instynktu samozachowawczego. Normalnie organizmy uciekają od zagrożeń, a nie je hołubią. Te co przyhołubiały dawno wyginęły. Stąd w reakcji na obecne przeludnienie do głosu dochodzą tolerancjoniści i np. Emo.
Texty tezeuszowych expertów trzeba czytać uważnie. Prof Hartmann wylicza: innowierców, ateistów, homoseksualistów, Żydów czy Arabów. Nie przypadkowo brakuje tu chrześcijan. Wniosek: tolerowanie chrześcijan to robienie łaski.
W cz II będzie o niesmacznym ataku personalnym na prof. Legutko, bezsensie postulatu nietolerancji prawnej i wywodach TT.
Do Smoka
Proszę o większą precyzję w ramach własnych wywodów. O ile wiem, Polska w XVII wieku przestawała być krajem tolerancyjnym w sensie pozytywnym (owszem tolerowano nierząd), ale nie o to tu idzie! Ponadto z tym gazowaniem, nie każdy zna frondowy żargon. 🙂
Pozdrawiam i czekam na dalsze krytyczne uwagi o prof. Środzie. Myślę, że stronę laicką i lewicową reprezentują w tej debacie osoby zbyt medialne i zbyt przewidywalne w swych wywodach.
Do Neosceptycyzmu
Witam!
Gazowanie nie jest związane z Frondą. Jak była zadyma w Mistrzejowicach to ZOMO puszczało gazy łzawiące i fale szły na Prądnik do mnie. W sumie to jednorazowo to co najmniej kilka tysięcy mieszkań było gazowanych na samym Prądniku i Olszy – kilkadziesiąt tysięcy ludzi. A były tam i staruszki i małe dzieci. Nie mogli sobie odpuścić? Takie mam doświadczenia i obawiam się, że ateiści znowu zaczną wypuszczać gazy jak się im odpuści.
2. Co do Polski, tolerancji i XVII wieku to dalej było nieźle, jak na ówczesne warunki i w porównaniu. Np z odwołeniem Edyktu Nantejskiego wywalenie tych socynian to pikuś. "Znaj proporcje Mociumpanie" – to nie do Ciebie tylko do Środy.
A w porównaniu z tolerancją rewolucjonistów francuskich to u nas niebo a ziemia.
Jak już pisałem wszystko zależy od kryteriów jakie przyjmiesz. A teraz będzie o socjobiologii i uznaniowiści
3. Co do medialności; mam w planie zrobić kwerendę na forum Racjonalisty. Ciekawe, czy jakby prof Środa się zapisała tam to dostałaby bana za nieracjonalność? Planuję tez zrobić listę mniejszości seksualnych.
4. Co do Francji to odnosze wrażenie, że na razie to auta płoną pod Paryżem, a co niektórzy chcą, żeby płonęly i pod Warszawą.
Smoku ja prosiłem o
Smoku ja prosiłem o rozwinięcie. Prawda jest taka, że ówcześni Polacy sami w pewnym momencie spostrzegli swój błąd, konstyttucja Trzeciego Maja szła daleko w tych sprawach.. . A bracia polscy to jest osobna bajka. Po pierwsze ich wypędzenie zostało poparte przez ogół różnowierców. Po drugie istniały dobre powody państwowe. Otóż bracia polscy sprzeciwiali się temu, aby chrześcijanin mógł pełnić urzędy mieczowe i używał miecza. Taka ideologia była dla ówczesnych Polaków jawnie szkodliwa, co widać po osiemnastowiecznych dysproporcjach między polską armią a armiami obcymi. W tych przekonaniach zapewne swój udział miał resentyment, skoro wśród owych braci polskich było zadziwiająco dużo mieszczan, którzy właśnie nie mogli pełnić zaszczytnych urzędów mieczowych. Po trzecie zadziwiająco licznym braciom polskim zdarzały się jawne zdrady stanu. Na przykład jeden z nich napisał utwór, który szczerze chwalił i wielbił króla szwedzkiego za to, że napadł Polskę. Po czwarte wypędzani mieli aż trzy lata na uporządkowanie wszystkich spraw i emigrację. A na tych, co pozostali w Polsce i nie zmienili wyznania zapowiadanych gróźb raczej nie spełniano. Taki, Polacy mieli nierząd. Inna sprawa, że część braci polskich potraktowała sprawę honorowo i dzielili się w ramach rodzin na tych, co mają zostać i tych, co emigrują. Po piąte potrafili zajść za skórę innym chrześcijanom, przeszkadzając im w sprawowaniu kultu.
To, co powyżej napisałem opieram na tym, co zdążyłem swego czasu usłyszeć i wyczytać w trakcie zajęciach z historii filozofii polskiej. Buć może te argumenty nie są całkiem spójne lub w pełni uzasadnuione w materiale historycznym.
Generalnie rzecz biorąc,
Pan Bartłomiej – uwaga techniczna
Panie Bartłomieju,
dziękujemy za bardzo interesujący komentarz. Ponieważ jest on bardzo długi, nadaje się raczej na osobny tekst. Proszę więc przesłać nam ten tekst w Wordzie: spróbujemy go opublikować w jakiejś formie na Debatach. Natomiast, sam komentarz warto skrócić do jakiegoś standardowego rozmiaru, żeby Czytelnicy w ogóle chcieli go przeczytać, i aby wpisywał się w konwencję rozmowy internetowej wokół tekstu.
Pozdrawiam Pana serdecznie
AM
Nie zgadzam się z
Nie zgadzam się z poglądem, że tolerancja dotyczy tylko tego, co oceniamy ujemnie. Jeśli bowiem istotnie oceniamy coś ujemnie i mamy dostateczne podstawy do tego, aby tak uważać, i odpowiednio skuteczne środki – zwyczajnie ingerujemy. Nie widzę powodu, aby tworzyć dziwne, dialektyczne definicje, służące ukryciu zwykłych ludzkich niekonsekwencji. Jeśli bowiem działam na rzecz czegoś, co mnie odstręcza, znaczy to tylko tyle, że to coś również mnie pociąga, nawet jeśli trudno mi się do tego przyznać. Oczywiście rozumiem, co za tym stoi – chcemy uchodzić za spójnych i konsekwentnych lub nie chcemy bawić się w „abstrakcyjne” oddzielanie człowieka od jego poglądów i postaw. Ewentualnie uważamy, że zbyt drastyczna ingerencja przyniesie szkodę zamiast pożytku. Ogólnie takie rozumienie tolerancji wpisuje się w zapominanie o całej gamie zachowań etycznych takich jak: szacunek, spolegliwość, wyrozumiałość, delikatność, otwartość, neutralność etc.
W mojej ocenie masz słuszność, gdy mówisz o tym, że przekonywanie i inne w gruncie rzeczy życzliwe oddziaływania na bliźniego swego, nie kłócą się z tolerancją. Warto tu wspomnieć o takim przypadku, gdy uznajemy, że czyjeś działania „emancypacyjne”, bardziej im szkodzą niż służą. Na przykład, jeśli ktoś uważa, że działania organizacji LGBT, szkodzą mniejszościom seksualnym, wyglądają fatalnie i są najwyraźniej zaadresowane do pewnej części społeczeństwa, na którą się koniunkturalnie „stawia”, to mam prawo o tym mówić i pisać. A jeśli owe środowiska przekroczą pewne granice, mogę je "dyskryminować" za poglądy, aby zyskać dla nich, coś znacznie ważniejszego.
W Polsce nie jest za mało tolerancji, jest za mało wolności, potrzeba nam prawa analogicznego do pierwszej poprawki do konstytucji USA. My tu sobie będziemy propagować a inni nam zrobią koło nosa. Przywołujesz stosunek Polaków do homoseksualistów – ale to jest właśnie konkretny skutek fatalnej działalności działaczy związanych ze środowiskiem LGBT, które są nastawione na młodych, wykształconych, niewierzących. z wielkich miast. Pomijam wpadki typu wypowiedź Biedronia, który twierdził, że ma identyczny cel jak pierwsi chrześcijanie w imperium rzymskim, czy sprośne ulotki rozdawane przez jedną z organizacji. Idzie o sprawy poważniejsze. Po pierwsze, emancypacja z powodu oczywistej dysproporcji ilościowej, wymaga od nich postawy purytańskiej, to znaczy wyraźnie wiążącej dane zachowania z kontekstem seksualnym. Zwyczajnie, jeśli idę ulicą i widzę dwóch mężczyzn, którzy trzymają się za ręce, prawdopodobieństwo, że widzę parę, jest mniejsze niż w przypadku analogicznej sytuacji z kobietą i mężczyzną. Oni zaś wyraźnie chcą (widać to w ich wypowiedziach) istnienia tejże analogi. W praktyce sprowadza się to, do szerzenia się seksoholizmu, Homoseksualiści tracą przy tym, choćby ten wymiar heteroseksualnej miłości i erotyki, które każą spostrzegać je jako szaleństwo, coś dysfunkcjonalnego. Pięknie o tym wymiarze (w kontekście homoseksualnym!) pisał Platon w "Fajdrosie" (w dzisiejszych czasach dosłownie czytane teksty Platona, mogą sugerować nawet pedofilię). Po drugie jeśli się śledzi na przykład w TOK FM audycje o nich i dla nich, to się odkryje ich skłonności do paternalistycznego traktowania społeczeństwa. Ludzie zwykle nie lubią osób snujących opowieści o tym, jakim zmianom mają społecznie podlegać, dokąd dojść. Prawdopodobnie dlatego Amerykanom nie szkodzi radykalna wolność słowa, powiązana z wymogiem występowania pod imieniem i nazwiskiem. Platon był wprawdzie utopistą, ale nie mówił, w Atenach forsujemy dwa postulaty, w Sparcie na razie tylko jeden, na drugi przyjdzie czas! A takie treści można wyczytać z "przeszpiegów", które dzisiaj nie są niczym trudnym. Platon też, potrafił napisać w swym późnym dziele, że homoseksualizm powinien być prawnie karany, nawet jeśli owo prawo miało by być nieskuteczne. I wiesz bardziej mnie nakłonił do "tolerancji" niż Biedronie, którzy muszą sobie odpowiednio zracjonalizować taką ewolucję poglądów. Po trzecie, co powiecie na taką sytuację. Pewna popularna gazeta robi dowcip na pierwszego kwietnia, ogłasza, że niejaki Skoczylas, znany satyryk organizuje paradę równości. Satyryk pisze i publikuje sprostowanie, w którym odcina się od imprezy, stwierdza, ze kłóci się ona z jego przekonaniami. Gazeta i środowisko niespodziewanie odcina się od rozróżnienia na zasady i osoby, rzuca się na niego, jak on śmiał, nie przyłożyć ręki do "zbożnego" celu. Po czwarte ich pomysły na związek partnerski, to są kolejne zgniłe kompromisy prawne (pierwszym kompromisem było zezwolenie na rozwody). Prawo co raz bardziej odrywa się od swego sensu, przesłanek i założeń. To już lepiej radykalnie ułatwić zrzeszanie się i zerwać z praktyką prawnego uzależniania przywilejów w zależności od postaci seksu. Pozostaje pytanie, czy nasza kultura to przetrwa? Regulowanie go to, siła kulturotwórcza. Cóż, przy dzisiejszych tendencjach… Po piąte prawo musi uszanować to, że ich styl życia zwyczajnie drastycznie koliduje z innymi stylami życia (na przykład katolickiego) i nie może odgórnie jednego z nich ograniczać w imię fałszywej zgody. Po szóste istotnie istnieje takie kryterium, wedle którego stosunki homoseksualne są gorsze – rodzenie dzieci, można ten kontekst na przykład bagatelizować, ale on nadal istnieje. Para homoseksualna, aby mieć dziecko musi się uciec do takich działań, których nie stosują heteroseksualiści a gdyby stosowali, zapewne spotkaliby się z naganą moralną. Faktyczną dźwignią, realnej emancypacji jest tu oczywiście technika, nie zaś ideologia, ale na razie sytuacja nie wygląda ciekawie. Jeśli homoseksualiści mają dziecko z cudzego nasienia, to pojawia się problem, prawa wiedzy o swym biologicznym ojcu. Jeśli dziecko pochodzi z małżeństwa jednego z partnerów, pojawia się problem, czy on z rozmysłem je rodził, aby potem kogoś rzucić, czy też złamał swe szczere słowo, że nie opuści drugiej osoby, aż do śmierci? Jeśli homoseksualiści chcą spełniać wyśrubowane normy „etyki heteroseksualnej”, dylemat jest poważny.
Jeśli idzie o prof. Środę i Milla potwierdzam, że ten raczej opowiadał się za radykalną wolnością słowa, również dla przeciwników tejże wolności. Zaznaczę, że ogólnie byłem mile zaskoczony poziomem tekstu prof. Środy, nie specjalnie ją sobie cenię. Ale, nic w tym dziwnego, skoro ostatnio w jednym ze swych felietonów napisała następującą deklarację: Ale nie ma co dalej gdybać. Pojęcia z zakresu aksjologii są wieloznaczne, nie da się ich uściślić. (W kontekście różnicy między lojalnością a wiernością.)
Przejdę do warunków brzegowych tolerancji. Pierwszy, stara dobra zasada powiada, że niemoralne prawo nie jest prawem. Stwierdzenie, że prawodawca ma respektować ideały moralne własnych obywateli, to furtka do tego, aby unicestwić ideę państwa neutralnego światopoglądowo (prof. Środa jest jego zwolenniczką). Wiadomo przecież, że naruszenie owej "neutralności" nie grozi tam, gdzie większość światopoglądów żyje ze sobą w zgodzie. lecz tam, gdzie wchodzą ze sobą w namiętny konflikt. Co sprawia, że sama ta idea staje się wątpliwym kruczkiem myślowym, służącym forsowaniu własnych rozwiązań. W konsekwencji, z racji bycia w większości, katolicy w Polsce a zwolennicy laicyzmu w Hiszpanii, mogą dyktować własne warunki innym, bo ich moralność ma najwięcej "szabel".
Druga zasada – w jej kontekście piszesz o obrazie uczuć religijnych.. . Otóż, tę kategorię prawna, z tego, co wiem wymyślili swego czasu sami zwolennicy laicyzmu, aby poradzić sobie z faktem, że wiele osób pozostało w "nieodczarowanym świecie, w którym nic nie słyszano o martwocie Boga".
Trzecia zasada, którą rozważasz za prof. Środą, zasadniczo zgadzam się z twoją krytyką, nawet jeśli moje poprzednie posty mogą sugerować coś innego. Nigdy nie zamierzam bronić niewierzącym wypowiadania się – bez ich wypowiedzi, moja krytyka nie miałaby racji bytu. Inna sprawa, że moje rozumienie tolerancji jest inne niż Twoje. Zauważ, że tolerancja bywa tak różne rozumiana, że niezmiernie łatwo o ekwiwokację.
Serdecznie pozdrawiam.
„Jeśli bowiem działam na
„Jeśli bowiem działam na rzecz czegoś, co mnie odstręcza, znaczy to tylko tyle, że to coś również mnie pociąga, nawet jeśli trudno mi się do tego przyznać”. Hmm… czyli jeśli za pośrednictwem niektórych tekstów ze swojej strony internetowej ( http://b.kozlov1.webpark.pl/main.htm ) „działam” na rzecz np. ludzi o poglądach rasistowskich czy neonazistowskich, to znaczy to tyle że takie poglądy tak naprawdę mnie pociągają, mimo, iż w tych samych tekstach całkiem jednoznacznie stwierdzam, że są one dla mnie odrażające. No cóż – przyznam, że poglądy rzeczonego typu – tj. szerzej (choć bardzo nieprecyzyjnie) mówiąc poglądy charakterze ekstremistycznym w jakimś sensie mnie pociągają – a może lepiej mówiąc – fascynują – przez to, że są czymś odbiegającym od politycznego „mainstreamu”, godzącym w wartości, na jakich także moim zdaniem powinno opierać się życie demokratycznego, przestrzegającego praw człowieka i po prostu cywilizowanego społeczeństwa. Lecz kogo z nas w jakiś sposób (i w jakimś stopniu) nie fascynuje choćby „zwykła” przestępczość? Kogo z nas w jakimś stopniu nie fascynują wyczyny i same postacie wielkich zbrodniarzy – Hitlera, Stalina, Mao Ze Donga, Pol Pota i innych, pomniejszych rzezimieszków? Oczywiste jest jednak, że taka fascynacja (całkiem normalna – zło jest czymś po swojemu fascynującym – gdyby było inaczej, skąd brałaby się popularność telewizyjnych kryminałów, filmów akcji czy horrorów?) z reguły nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek „pociągiem” do przestępczości lub zbrodniczych systemów politycznych. Tak samo, „ekstremistyczne” najogólniej mówiąc ideologie pociągają mnie tylko w sensie jakiejś fascynacji – bo rzeczy odbiegające od normy po prostu są po swojemu fascynujące – na pewno nie w tym, bym życzył sobie, by takie ideologie zostały urzeczywistnione. Naprawdę – bardzo bym nie chciał, by jacyś neofaszyści, stalinowcy, maoiści, rasiści, homofobi itp. stanowili w Polsce cokolwiek więcej, jak tylko powszechnie pogardzany polityczny margines. A to, że uważam, że takim ludziom nie powinno się zamykać ust (lub wiązać palców stukających w klawiaturę komputera) wynika nie z tego, bym uważał, by w ich poglądach takich była jakaś część „prawdy” lub by z głoszenia ich mogło wyniknąć coś dobrego (choć tu akurat przyznam, że nie do końca tak jest – wydaje mi się np., że obecność w publicznym obiegu poglądów o charakterze rasistowskim może uwrażliwiać część społeczeństwa na zjawisko rasizmu i mobilizować ją do walki z tym zjawiskiem), ale raczej z mocnego podejrzenia, że zakazywanie „ekstremistycznych” wypowiedzi może prowadzić – i w praktyce prowadzi – do gorszych rezultatów, niż przyzwalanie na nie.
@ Bartłomieju
Wybitny polski logik Łukasiewicz powiedział swego czasu, że: zasada niesprzeczności obowiązuje w ontologi i logice a w psychologii jej nie ma i nie obowiązuje. To normalne, że jednocześnie żywimy wiele różnych odczuć, które mogą wchodzić ze sobą w kolizję, chociaż dotyczą tego samego. Wprawdzie osiemnastowieczni empirycy inaczej wyobrażali sobie ludzką psychikę, ale bardziej współcześni empirycy, tacy jak T. Czeżowski, uważają ich psychologię za przestarzałą i naiwną. Nie czyniłem Ci zarzutu, że czujesz „pociąg”, czy „fascynację” względem ekstremów. W tej początkowej części swej wypowiedzi chciałem raczej postawić diagnozę. Trudno go stawiać na poważnie,skoro sztuka i kultura popularna służy między innymi zaspokojeniu owych potrzeb obcowania z tym, co ekstremalne, straszne, brutalne etc.
Nie zestawiałbym zjawiska „homofobi” z pozostałymi. Bo po pierwsze sam mógłbym zostać zaliczonym do grona homofobów, ponieważ ośmieliłem się stwierdzić, że z pewnej perspektywy związek homoseksualny można obiektywnie uznać za coś gorszego od związku heteroseksualnego, Po drugie istnieje pewien sposób rozumowania, na podstawie którego można uznać, że homofobia jest czymś pożądanym. Otóż, duża część osób homoseksualnych jest zdolna do tego, aby odczuwać pociąg względem płci przeciwnej. Jeśli więc ktoś, jak ortodoksyjni katolicy, etycznie waloryzuje związki heteroseksualne i zaleca powstrzymywanie się od podążania za homoseksualnymi skłonnościami, może uważać homofobię m.in. zinternalizowaną za coś pożądanego, ponieważ realnie (bez jednoznacznego krzywdzenia) wpływa na część homoseksualistów – skłaniając ich do przestawienia się na heteroseksualizm lub życia w „celibacie”. W kwestiach rasowych nie ma czegoś analogicznego. Zauważ, że z przytoczonych przez Ciebie badań wynika, że prawdopodobnie sam znasz nieproporcjonalnie dużą liczbę homofobów w porównaniu z liczbą rasistów. Inna sprawa to metodologia owego badania, niektórzy mogli zrozumieć, je jako pytanie o ekshibicjonizm. Wydaje mi się, że w języku polskim „seks” brzmi bardziej dosadnie i jednoznacznie niż słowo erotyka. To się przenosi na inne wyrazy, w których występuje on jako część składowa. Erotykami nazwiemy niektóre wiersze Tetmajera i Leśmiana, ale tylko te pierwsze zasługują na miano "seksualnych". Aby zmierzyć realną "homofobię", trzeba zadać bardziej konkretne pytania i ukryć kontekst, który już z powodu jego publicznego, medialnego odbioru może fałszować wyniki. Inna mielizna, ludzie na prawdę przejawiają masę zachowań, które mogą, ale nie muszą mieć kontekst seksualnego i masę zachowań erotycznych (czyli celowo nie oczywistych, nie "gorszących"). Niektórzy chcieliby zniesienia tej, w istocie kulturotwórczej sfery niejasności w imię walki z "obłudą" lub w celu zniesienia "ościenia", które ogranicza wolność. Jednakże jeśli się przejąć na przykład myśleniem ala Freud to, tenże (owszem irracjonalny i czasem szkodliwy) oścień jest potrzebny.
Hm.. . Gdyby mi się zdarzyło, że zostałem wychowany na nazistę (proponuję odróżnić nazizm od faszyzmu) i spotkał na swojej drodze takiego przywódcę, o jakim piszesz, prawdopodobnie radykalnie zmieniłbym swoje poglądy lub zaczął przy nich grzebać. Wiem, bardziej prawdopodobne, że zacząłbym odpowiednio racjonalizować jego zachowanie. Wyszedłem z pewnego idealistycznego założenia, które zapewne lepiej się sprawdza w kontekście interakcji indywidualnych. Jednakże chrześcijaństwo zdaje się polegać m.in. na wierze, że taki idealizm ma sens. Wiadomo jak potężnie na ludzi potrafią oddziaływać "schematy kulturowe". Jeśli od kogoś, często nie wprost oczekuje się, że zostanie nowym "Szawłem", to może nim (nie zawsze szczerze) zostać. Taki schemat Szawła, może też chronić tego, kto przyznaje się do różnych błędów i win, przed "kopaniem leżącego". Szkoda, że w Polsce osoby o poglądach lewicowych, tak rozmiłowane w teoretyzowaniu na temat "języków symbolicznych", "narracji mitycznych", zapomniały o swych "pasjach", i nie spróbowały wykorzystać go w kontekście lustracji.
Nie jest jednak tak, że jeśli coś oceniamy negatywnie, to od razu to eliminujemy. Przeciwnie, nim to zrobimy, chętnie liczymy zyski i straty. Sam w swych argumentacjach w obronie wolności słowa, odwołujesz się do tego mechanizmu więc nie sądzę, abyś tego nie zauważył.
Nie wiem, czemu nie rozwinąłeś kwestii „niezgodność z prawem jako granica tolerancji”. Jasne jest przecież, że odrzucając ją, musimy zgodzić się na przykład na to, aby angielska, katolicka organizacja opiekująca się sierotami, nie oddawała swych podopiecznych parom homoseksualnym. Tamtejszy rząd zasługuje na potępienie za to, że zmusza do czynów niezgodnych z moralnością części obywateli.
Wskażę Ci na kontekst, w którym twe rozumienie tolerancji zaczyna szwankować – tolerancja względem osób niepełnosprawnych. Społeczeństwo, które w swym ogóle, przeżywało ją w sposób zimny, nie byłoby społeczeństwem normalnym. To, że profesor Magdalena Środa nie potraktowała jej w sposób pryorytetowy, to mnie nie dziwi – jest to postawa dość typowa dla lewicowców. Jak usłyszałem od jednego z nich, mechanizmy wydobycia cennych jednostek z alienacji, wyrównywania szans działają tu wyjątkowo sprawnie..{Być może jest tak na świecie, ale nie w Polsce). Ale założę, że jest to ogólna prawda, zwłaszcza, że istnieją dobre powody, aby akurat ten przypadek uznać za wzorcowy. Twoja postawa i boje w imię wolności słowa są zasadniczo pozytywne, nie mniej zdają się w wielu sprawach prowadzić do zachowania aktualnej sytuacji. Tym, co zasadniczo chcesz dać mniejszościom, to możliwość "wyszumienia się" i nadzieję, że może uda im się przekonać społeczeństwo do takich a nie innych zmian. W kontekście pewnych mniejszości sam liczysz na to, że dana im nadzieja pozostanie tylko nadzieją. To nie bardzo pasuje do tych wszystkich spraw, gdzie trzeba się głębiej zaangażować w sprawy mniejszości i jej relacji ze społeczeństwem (patrz na przykład problem emigracji.)
Otóż, na podstawie wiedzy o emancypacji osób niepełnosprawnych stawiam dwie mocne tezy. Aby mówić o nietolerancji i dyskryminacji (nie rozumiem go tu jako logiczne dopełnienie tolerancji) muszą zostać spełnione dwa warunki. Pierwszy, to co wywołało nierówność nie jest zawinione lub uznane za zawinione (nie wszyscy niepełnosprawni są niepełnosprawnymi bez własnej winy, ale społeczeństwo tego nie uwzględnia). Po drugie muszą istnieć środki techniczne wyrównujące nierówność. Dla przykładu, gdybym zaczął skutecznie postullować ograniczenie w prędlkości ruchu samochodowego, aby umożliwić niedowidzącym prowadzenie samochodu, to doprowadziłbym do ogólnego upadku gospodarki. Lepiej jest liczyć na rozwój nowych technologii. Oba te warunki mają swoje konsekwencje. Godzę się na istnienie wzorów, do których trzeba się dostosować. Czyli koniec z ciągłą pogonią za tożsamością i "niekończącym się coming autem" (terminologia zasłyszana od znanej lesbijki Anny Laszuk). Wreszcie mogę o tych wzorcach poważnie rozmawiać (koiec mówienia o bezustannej "transgresji" m.in. w sztuce). Skoro niepełnosprawność jest wzorem, rozsądne jest odczarowywanie słów: "choroba", "dysfunkcja" (ciekawe, że środowiska LGBT lubiące zmieniać znaczenia słów, jakoś nie wzięły się za te, które podałem). Uważam, że moje poglądy w pośredni sposób podważają scjentyzm i jego społeczną słuszność, wiem, że wymaga to szerszego uzasadnienia, przyjrzenia się choćby realnemu a nie urojonemu stosunkowi na lini: naukowiec – technik – firma – "klijent".
Na koniec napiszę o twojej stronie, pomijając grafikę, brakuje mi (może źle szukałem?) kilku słów o Tobie. Znalazłem też ciekawego linka do nie twojego tekstu, nie wiem więc czy się z nim w pełni zgadzasz. Jego autor dowodzi związku między prawem własności a wolnością i równością szans. Dla mnie jest to trochę za wąskie patrzenie. Własność w kontekście niepełnosprawności chyba nie działa w ten sposób, jeśli suwzględnimy kryterium satysfakcji. Swoją drogą czytałeś książki wybitnego ekonomisty i myśliciela społecznego Amartyi Sena?
Pozdrawiam przedmówcę.
Do Bartłomieja. Szokująca tolerancja
Aprobata dla zezwolenia na rasistowską demonstrację, połączona z podkreśleniem, że odbywać się ona miała w miejscu, w którym licznie zamieszkują Ci, przeciwko którym ona była skierowana, to swoista aberracja. Aberracja świadcząca, że poszanowanie do abstrakcji wolności słowa stawiasz wyżej niż godność konkretnych ludzi, którzy mogli być nią nie tylko oburzeni, ale tak zwyczajnie, po ludzku zastraszeni.
Podobnie Twoje rozważania o niedopuszczalności "zamykania ust" układaczom list proskrypcyjnych spod znaku B&H pomieszczone na Twojej stronie. To tylko potwierdza moje przypuszczenia, że tolerancja bez zdolności do współodczuwania, uczenie zwanej empatią, to tylko puste słowo.
Warto chyba, abyś to jeszcze dobrze przemyślał. Ta dyskusja to świetna po temu okazja.
Pozdrawiam
Naprawdę szokujaca tolerancja ?