Są takie miejsca, w których nie sposób uwierzyć zapewnieniom speców od szkiełka i oka, że Boga nie ma. Na samym Podlasiu jest ich kilkaset, nawet nie podejmę się ich wymienienia przykładowego, a co dopiero mówić o wyliczaniu pełnym. Supraśl jest niewątpliwie jednym z nich. Od czasu, gdy uzyskał status uzdrowiska i kiedy stał się bohaterem "kina agroturystycznego", zrobiło się w nim gwarniej, porządniej, kolorowiej; ulice, skwery, chodniki, poszerzono, wytyczono niemal od ekierki. Próżno spokoju szukać w centrum miasteczka. Mijamy dawny zbór protestancki, tuż za nim po tej samej stronie kościół katolicki, jeszcze dalej pałac Zacherta i Bucholza. Na skraju miasteczka, gdzie zabudowa płynnie zlewa się z Puszczą Knyszyńską, stoi tak zwany czerwony krzyż – wedle tradycji w tym miejscu Kozacy mieli – dosłownie – zarąbać, zaszlachtować szablami powstańca styczniowego. Niedaleko, w stronę Cieliczanki, nieco na zachód powstańcy urządzili punkt zbrony, w pobliżu Zielonej. Przy drodze do Krasnego Lasu jeszcze do niedawna stała – stała, bo już nie rosła, była cała zeschnięta, i wyglądała jak koścista wiedźma – święta sosna. Święte sosny w Puszczy Knyszyńskiej to rzecz normalna i powszechna, rosną albo stoją sobie spokojnie po kilkaset lat, aż do czasu, kiedy nie upadną, kiedy nie przewróci ich bezlitosna wichura, górują nad dużo młodszymi drzewami, lasami, i nikt z miejscowych nie odważy się na nie podnieść ręki, choć byli też tacy, którzy próbowali. Ludzie opowiadają historię, że na jedną z takich świętych sosen, tuż po drugiej wojnie, chciała się pokusić nowa władza. Przyjechali jacyś rozbawieni, niczego nie świadomi młodzi ludzie z siekierami, ale świętą sosnę miały wówczas otoczyć pasące się nieopodal krowy. Zwierzęta otoczyły i broniły dostępu do drzewa, a któryś z niedoszłych oprawców miał nawet stwierdzić, że bydlęta patrzą na nich tak, jak ludzie. Odjechali, a drzewo dalej rośnie. Na każdej świętej sośnie widnieje skromna kapliczka bądź drewniany krzyż z Jezusem. W czasach powstania styczniowego owe sosny służyły powstańcom, jako skrzynki kontaktowe, można w nich było ukryć ważne informacje zapisane na skrawkach papieru, a że sosny rosły z dala od siedzib ludzkich, to i szpiegów nie trzeba było się obawiać.
Gdy Supraśl jeszcze nie był uzdrowiskiem, gdy nie był bohaterem "U Pana Boga w ogródku", "U pana Boga za piecem", gdy na ulicach i chodnikach nie było polbruku, a bruk był kocimi łbami, nie zaś imitacją bruku, nie istniały jeszcze bulwary nad rzeką, a miejscowi nie mogąc liczyć na pomoc państwa, samodzielnie musieli się rozparawiać z tutejszymi bandziorami, wyprawa do Supraśla, była wyprawą do innego świata. 15 km na północny wschód od Białegostoku, droga przez ciemną starą puszczę smukłych, sięgających nieba świerków i sosen, przez Krasne ze starym młynem, a na wschód Jezioro Komosa. Teraz nie ma dnia, by przy monastyrze nie parkował autokar na warszawskich, krawkoskich, poznańskich czy innych numerach. Ruszają w ruch aparaty, rozpoczyna się polowanie na brodatych mnichów o łagodnych spojrzeniach, ze związanymi długimi, bujnymi włosami, w czarnych riasach, starających się przemknąć niepostrzeżenie z budynków klasztronych do cerkwi. Robi się gwarnie, kolorowo, choć nie zawsze miło i spokojnie. Nie zapomnę sceny, gdy na modłę peerelowską pseudointeligneckie starsze małżeństwo – wbrew zakazowi – weszło na teren klasztoru z psem. Starsza pani za wszelką cenę chciała się spotkać z ojcem Gabrielem, który leczy ziołami, jej wnuczka zaś upierała się, że z psem powinna zostać poza murami, przed bramą, jednak dziadkowie twardo postawili na swoim. Biedna dziewczynka została sama ze zwierzęciem na smyczy. Gdy tylko dziadek z babcią, zniknęli za drzwiami prowadzącymi do celi ojca Gabriela, zwierzę zaczęło skamleć, szczekać, wyrywać się, aż w końcu jedna z kobiet zmierzających do cerkwi, podeszła do Bogu ducha winnej dziewczynki, zwróciła jej grzecznie uwagę, że na teren monastyru zwierząt wprowadzać nie należy, ale cóż, dziewczynka o tym dobrze wiedziała, usłuchała jedynie polecenia dziadków. Spuściła głowę, wbiła wzrok w ziemię, nie wiedząc, co ma robić dalej, czy czekać, czy wyjść przed bramę. W tym momencie otworzyły się drzwi, ojca Gabriela najwyraźniej nie było, widząc zmieszanie wnuczki babcia zapytała, co się stało, a gdy wysłuchała krótkiej relacji, na jej i dziadka twarzy odmalowała się wściekłość:
– A to chamstwo, bezczelność! Co to jej klasztor?!
Na ocenę, szkoda słów.
Przy klasztorze otwarto kilka lat temu muzeum ikon, jedno z najbardziej interesujących muzeów, jakie zdarzyło mi się w życiu odwiedzić. Nowoczesne, choć rozmieszczone w XVII-wiecznym barokowym Pałacu Archimandryty. Wewnątrz w większości pomieszczeń panuje półmrok, podświetlone są przede wszystkim ikony, a zwiedzającym towarzyszą płynące z ukrytych głośników cerkiewne śpiewy. W pierwszej sali zaaranżowanej tak, by przypominała katakumby, na ścinach widnieją symbole pierwszych chrześcijan – ryby, paw i malowidła imitujące otwory i półki w katakumbach. Dalej są juz sale z ikonami, większość z nich pochodzi z przemytu, zostały przejete przez polskich celników i Straż Graniczną na przejściu granicznym w Terespolu. Ikona podróżna – niewielkich rozmiarów, tak, by można ją było ukryć w kieszeni albo w torbie podróżnej, oprawiona z reguły w srebrne ramki, zabierali ją ze soba w podróż pielgrzymi. Na piętrze zaaranżowana cela mnicha piszącego ikony – przez otwarte okienko w drewnianych drzwiach, można przyjrzeć się bardzo realistycznemu woskowemu mnichowi, pochylonemu nad deską, która ma stać się ikoną. Gdzieś dalej, w rogu widnieje otwarte okno podlaskiej drewnianej chaty, a za firankami na ścianie wisi ikona. Po zejściu na dół, na ścinach umieszczono orygnialnych romziarów rekonstrukcje fresków wykonanych w monastyrze supraskim w XVI w. przez przybysza z odległej Serbii – mnicha Nektariusza, są źródła, które nazywają go także Nektarijem. Oryginalne freski leżą natomiast rozbite na drobne kawałki pod szkłem w zagłębieniach w podłodze. W 1944 wycofujące się oddziały niemieckie wysadziły w powietrze jedną największych i najbardziej okazałych na ziemiach dawnego Wielkiego Ksieśtwa Litewskiego obronnych cerkwi gotyckich. Jeszcze w połowie lat 80-tych z ziemi sterczały kamienne ruiny, zachowały się tylko barokowe budynki klasztorne i dzwonnica.
Mnisi prawosławni trafili do Supraśla na początku XVI w., przywędrowali tu z nieodległego Gródka – położonego około 30 km na południowy wschód od Supraśla. Gródek był wówczas rodową siedzibą rodu Chodkiewiczów, dziś po tej siedzibie pozostała tylko nazwa – ulica Zamkowa, a w miejscu, gdzie stał drewniany zamek archeolodzy od czasu do czasu prowadzą badania, jeśli uda im się zebrać odpowiednie fundusze.
Alekander Chodkiewicz sprowadził około 1490 r. do Gródka mnichów prawosławnych – i tu istnieją dwie wersje – albo z Góry Atos, albo z Kijowa. Mnichom jednak najwyraźniej w Gródku nie odpowiadało, to było w końcu jak na ówczesne warunki niemałe przecież miasto; musiały się w nim odbywać targi, ciągnęły pewnie do oddziały zbrojne, kupcy, a do tego jeszcze karczmy, dziewki, no i w mieście, jak to w mieście, zgiełk, hałas, różnorodność, wszystko, co mnicha jedynie rozparasza i na medytacji i modlitwie skupić się nie daje. Puścili więc krzyż po rzece Sprząślą wówczas zwanej (obecnie Supraśl) i osiedli tam, gdzie puszczony krzyż miał się zatrzymać, a więc na uroczysku Suchy Hrud. Wszystko wskazuje jednak na to, że w miejscu, w którym obecnie znajduje się cerkiew i klasztor, wcześniej istniał święty gaj pogański. Pojawiają się nawet wersje mówiące o tym, że ukryli się tu trzebieni przez Krzyżakow Jaćwingowie. Na wpływy bałtyjskie w tych okolicach mogłyby wskazywać nazwy kilku wsi – Sokołda, Podsokołda, Trejgle. Bez wątpienia faktem jest, że na ziemiach tych krzyżowały się drogi Bałtów i Słowian.
Z początku mnisi wznieśli drewnianą cerkiew, która z czasem została zamieniona przez okazałą, zbudowaną z kamienia i czerwonej cegły gotycką cerkiew obronną. W XVII w. klasztor i cerkiew przeszły we władanie unitów. Działała wówczas w jego murach drukarnia, wydająca książki w języku polskim, ruskim i po łacinie. Monastyr powrócił do wyznawców prawosławia w 1824 r. a więc jeszcze przed kasacją Unii Brzeskiej w 1839 r. W okresie międzywojnia należał do kościoła katolickiego, we władanie objęli go salezjanie, tworząc w budynkach klasztronych Zakład Wychowawczy. W latach 1939 – 1941 klasztor i cerkiew podzieliły los większości obiektów sakralnych na ziemaich wschodnich, zostały zdewastowane przez Armię Czerwoną. Natomiast w roku 1996 monastyr został zwrócony wyznawcom prawosławia.
Oprócz Muzeum Ikon, warto między godziną 17.30 a 18.00 wysłuchać koncertu dzwonów wygrywanego ludzką ręką, a nie uruchamianych elektronicznie. Jako pierwszy odzywa się o godzinie 17.30 dzwon z wieży kościoła katolickiego, po chwili odpowiada mu dzwon z dzwonnicy monastyru, tak jakby prowadziły w sobie tylko zrozumiałym języku rozmowę, której czasem prowadzić nie potrafią wyznawcy obu tych wyznań, choć obiktywnie trzeba przyznać, że te relacje są coraz lepsze. A później, tuż przed godziną 18 odzywa się jednocześnie kilkanaście dzwonów z wieży klasztornej, wydając z siebie całą gamę istniejących dźwięków, w sposób harmonijny, uporządkowany, a można odnieść wrażenie, że gra ich jednocześnie kilkaset. Od tych niebiańskich melodii głos więźnie w gardle, serce zaczyna bić szybciej i mocniej, a niektórzy nawet twierdzą, że łzy im mimowolnie od oczu płyną.
To rzeczywiście musi być
To rzeczywiście musi być niezwykłe miejsce.
Jest, naprawdę jest, nie
Jest, naprawdę jest, nie znam drugiego podobnego. Zdjęcia w żaden sposób nie oddzadzą jednak jego nastroju.