Polityka nietolerancji

[play=debata_2_Rokita.mp3]

Najbardziej fundamentalny spór w polityce nie dotyczy kwestii prawdy ani dobra, ale władzy. A ten rodzaj sporu niemal z istoty wyklucza tolerancję. To nie spór religijny, ale konflikt o władzę najsilniej porusza ową destrukcyjną namiętność, która niesie ze sobą brutalność, rozłam i wojnę. „Religious zeal”, z którym dwieście lat temu walczył Mill, jest bowiem niczym w porównaniu z „political zeal”.

 

Ani polityka nie jest tolerancyjna, ani tolerancja nie jest w istocie cnotą polityczną.W dziedzinie polityki tolerancja adaptuje się z trudem i tylko pod pewnymi warunkami, bo też polityka nie jest jej ojczyzną.

Miejscem, w którym tolerancjasię narodziła jest – jak wiadomo – religia, a umysłowy grunt dla tych narodzin stworzyłowyłożone przez Tomasza z Akwinu prawo człowieka do życia w błędzie. Późniejsi oświeceniowi teoretycy tolerancji, z Johnem Lockiem na czele, ograniczali wyraźnie domenę owej cnoty do życia religijnego. Zapewne pod wpływem europejskich doświadczeń wieku XVII uznawali bowiem, że to religia  jest pierwszym źródłem owej okropnej namiętności, odpowiedzialnej – by zacytować profesora Legutkę – „za polityczne rozłamy, bunty, destrukcję porządku publicznego, destabilizację, wojny domowe, anarchię i brutalizację stosunków politycznych”. To Locke dał dobre argumenty, aby wiarę i kult religijny oddzielić od polityki i tym samym otworzyć pole dla wolności religijnej i wzajemnej tolerancji wyznań.

Kiedy mniej więcej od XIX wieku – głównie za sprawą liberalnej argumentacji Johna Milla – istotnie rozszerzyliśmy  domenę cnoty tolerancji, polityka nadal znalazła się poza nią. Więcej, najistotniejszą racją, dla której liberałowie wymagali postaw tolerancyjnych  – także w dziedzinie  różnorakich obyczajów, tradycji, a w końcu nawet opinii i poglądów – stało się przekonanie o możliwości depolityzacji tych rozległych sfer ludzkiego życia. Rozmaitych  „ekscentryków” – jak pisał Mill – można bowiem tolerować, ale tylko dlatego, że są rzeczy bezwzględnie wspólne, wspólnotowo narzucone i wykluczające tolerancję dla wszelkiego „ekscentryzmu”. I one właśnie są polityczne: choćby obrona ojczyzny, dotrzymywanie umów czy niestosowanie przemocy w stosunkach prywatnych.

Nikt roztropny nie postulował  tedy dziwoląga, jakim musiałaby być idea „tolerancji politycznej”. Wspólnota polityczna bez zasadniczej nietolerancji, a nawet państwowej represji wobec odmowy lojalności względem zasad i reguł, które ją konstytuują, musiałaby się oczywiście rozsypać. Dlatego na przykład polska konstytucja nietolerancyjnie zakazuje prowadzenia agitacji faszystowskiej bądź komunistycznej, a kodeks karny dopuszcza karę dożywocia za szpiegostwo. Ale – co równie ważne – najbardziej fundamentalny spór w polityce nie dotyczy kwestii prawdy ani dobra, ale władzy. A ten rodzaj sporu niemal z istoty wyklucza tolerancję.

   Ankieta_ID=201756#

Tolerancja to bowiem pewien rodzaj postawy – albo mówiąc językiem bardziej klasycznym – cnoty, która może charakteryzować poszczególnych ludzi oraz zbiorowości. Zaś jej sensem jest trwała zdolność do pokornego znoszenia rzeczy wzbudzających niechęć albo niezgodę, na dodatek przy zachowaniu przynajmniej form zewnętrznego szacunku dla tych, którzy owe – wzbudzających niechęć albo niezgodę – rzeczy głoszą bądź czynią.

Wbrew twierdzeniom licznych współczesnych filozofów polityki i ideologów  tolerancja nie może być zasadą ustrojów państw, albowiem – podobnie jak  cnotom męstwa albo umiarkowania – nie można jej nijak nadać żadnego konstytucyjnego kształtu. Na pierwszy rzut oka widać, że najłatwiej ów pokorny szacunek dla odmienności innych ludzi wzbudzić w sobie wtedy, gdy spór idzie o to, jak jest – czyli o prawdę; tym bardziej, że w kręgu cywilizacji Zachodu roztropnie nauczono nas, iż  metoda wątpienia i krytycyzmu jest najlepszą drogą zbliżania się do prawdy. 

Ani zdrowy na umyśle człowiek, ani nieowładnięte jakąś szaleńczą pasją społeczeństwo nie odczuwa potrzeby narzucenia swoich opinii całemu światu. Sprawa jest dużo trudniejsza, jeśli spór dotyczy tego, jak ma być – czyli dobra. Albowiem nasze wartości – zwłaszcza w dziedzinie moralnej – mają to do siebie, że zmuszają nas do dawania im czynnego świadectwa, toteż zazwyczaj trudno o tolerancyjną pokorę i szacunek dla tych, którzy rzucając tym wartościom wyzwanie, postępują w naszym mniemaniu niegodziwie. A już całkiem niewyobrażalne jest pokorne znoszenie, i to jeszcze z szacunkiem, prowadzonej przez konkurencję kampanii politycznej, w sytuacji konfliktu o to, kto ma rządzić, a kto słuchać  – czyli w sytuacji konfliktu o władzę. 

Zdrowy rozsądek podpowiada tutaj coś bardzo nietolerancyjnego: należy zrobić jak najwięcej, aby zmusić świat, żeby uwierzył w złe intencje i mroczne plany naszych przeciwników. Współczesne kampanie wyborcze – co najmniej od czasu słynnej, budzącej grozę watahy wilków w kampanii Busha – dostarczają aż nadto licznych dowodów efektywności takiego postępowania. Dawni liberałowie nie mieli bowiem racji. To nie spór religijny, ale konflikt o władzę najsilniej porusza ową destrukcyjną namiętność, która niesie ze sobą brutalność, rozłam i wojnę. „Religious zeal”, z którym dwieście lat temu walczył Mill, jest bowiem niczym w porównaniu z „political zeal”.

W niedawnej sejmowej inwokacji, zaadresowanej do opozycji, polski premier powiedział: „Albo będziecie mnie słuchać, albo wyginiecie jak dinozaury”. Marzeniem każdego władcy jest posłuszeństwo albo polityczna śmierć przeciwników. Jeśli w tej inwokacji było jednak coś niezwykłego, to raczej tylko jej szczerość, mimo wszystko trudna do wyobrażenia w ustach przywódcy, któregoś z państw większości współczesnych zachodnich demokracji.

Jednak taki nieco „schmittiański” opis realnej polityki jest oczywiście co nieco jednostronny. Domena polityczna nie jest bowiem homogeniczna, a jej naturą jest dwoistość i wewnętrzne napięcie. Owszem, sednem polityki jest sztuka zdobywania i utrzymywania władzy oraz pozbywania się wszelkich do niej konkurentów.  Ale polityczna par excellence jest również sztuka dobrego rządzenia, można by powiedzieć – „sztuka państwowa”.

Wewnętrznym paradoksem polityki jest to, że reguły każdej z owych sztuk są nie tylko różne, ale wzajemnie sprzeczne. Tak czy owak – władzę zdobywa się w wyniku wojny, a jej rozległość jest zazwyczaj wprost proporcjonalna do liczby pokonanych, prawdziwych i urojonych, wrogów. Nie jest to – jakby się mogło wydawać – jedynie wiedza i doświadczenie tyranów, reguła ta bowiem obowiązuje także w ramach stosunków demokratycznych. Do zdobycia i zachowania władzy potrzebne są posłuszne zastępy dworzan i żołnierzy, a podstęp i spryt są cenione tu znacznie bardziej niźli wiedza albo honor.

Reguły sztuki państwowej są niemal dokładnie odwrotne: zwłaszcza wielkie reformy państwowe wymagają konsekwentnej wielkoduszności i długotrwałej perswazji wobec przeciwników, zaś kryterium doboru ekipy niezbędnej dla dobrego rządzenia musi być wizjonerstwo i kompetencja intelektualna. O ile bowiem naturalnym środowiskiem dla walki o władzę jest namiętność i postępująca za nią nieuchronnie insynuacja, o tyle dopiero myśl, umiejętność i debata tworzą środowisko przyjazne dobremu rządzeniu. Kłopot i dość powszechny zamęt myślowy panujący w tej materii bierze się stąd, że oba te, jak widać, sprzeczne porządki nasz język nie bez przyczyny określa mianem polityki. Jeśli jednak uczyni się owo rozróżnienie, łatwo wtedy zauważyć, w jakim obszarze polityki  cnota tolerancji – choć z pewnym trudem – może się jednak adaptować. Pokorne znoszenie – i to na dodatek z szacunkiem – inności politycznej konkurencji jest możliwe tylko wtedy, gdy realna polityka wykracza poza strefę nagiej walki o władzę i zostaje owładnięta ambicją budowania państwa. To zresztą najzupełniej logiczne: pytanie o to „kto kogo?” zostaje wtedy choćby po części uzupełnione pytaniami: „jak jest?” i przede wszystkim: „jak dalej ma być?”.

Taka diagnoza odsłania pierwszy istotny powód, dla którego dzisiejsza realna polityka polska wyklucza zapotrzebowanie na cnotę tolerancji. Będzie truizmem przypomnieć, że jesienią 2005 roku w Polsce upadł projekt ambitnej polityki państwowej, a scenę publiczną wypełnił nagi i mocno spersonalizowany spór o panowanie pomiędzy dwójką protagonistów: Donaldem Tuskiem i Jarosławem Kaczyńskim. Uczestnictwo innych postaci w życiu politycznym odbywa się najczęściej wedle jednego z dwóch schematów: są potencjalni diadochowie (np. Schetyna czy Ziobro) z którymi protagoniści się raz liczą, a raz próbują ich wykończyć jako hipotetycznych rywali i są rzeczywiści harcownicy (np. Palikot czy Migalski), dysponujący możliwą do wycofania w każdej chwili koncesją na „ekscentryzm”.

Nie ma zapotrzebowania nawet na udawany szacunek dla przeciwnika (tolerancja nie wymaga zresztą aż tego, aby to był szacunek szczery), albowiem wobec braku istotnych projektów państwowych żadna forma kooperacji proponowana przez przeciwnika – ani nawet politycznego przyzwolenia – nie jest oczekiwana. Przeciwnie, strategiczni doradcy głowią się nad tym, jak umiejętnie uniemożliwić gesty szacunku bądź – to już byłaby prawdziwa zgroza – oferty współpracy ze strony konkurencji w obawie, że taki stan rzeczy mógłby ożywić ryzykowne zapotrzebowanie na lepszą jakość rządzenia. Polityczny spryt sięgnął tak daleko, że używana publicznie retoryka pochwały dla tolerancji formułowana jest tak, aby przeciwnikowi przypisać nieprzezwyciężalne namiętności szału, wściekłości i gniewu. Pośród niezliczonych świadectw takiego używania retoryki tolerancji, a nawet przyjaźni ostatnim była mowa premiera podczas rocznicowego zjazdu „Solidarności”. Jej centralną tezą było napiętnowanie nienawiści – nieobecnej ponoć w trakcie Wielkiego Sierpnia – jawnie przypisywanej teraz opozycyjnemu w przewadze audytorium.

Z perspektywy racjonalnej technologii władzy użyto tutaj techniki pobudzania wrogich namiętności audytorium względem mówcy i jego politycznego obozu tak, aby rocznicowo odświętny uśmiech sali został zasłonięty grymasem jej narastającej złości, a teza postawiona przez mówcę znalazła natychmiastowe potwierdzenie. Można powiedzieć, że o ile polityczny zelotyzm obozu Jarosława Kaczyńskiego jest łatwy do pobudzenia i reaktywny, o tyle w obozie Donalda Tuska jest on aktywistyczny, czynny i bardziej wyrafinowany. Zwłaszcza dlatego, że potrafi także przywdziewać kostium tolerancji.

Jeśli nawet nie sposób uznać tolerancji za cnotę specyficzną dla stosunków politycznych, to przecież w różnych krajach demokratycznych z różnym nasileniem działają dodatkowe czynniki, wpływające na łagodzenie namiętności charakterystycznych dla rywalizacji o władzę. Trzy spośród nich skłonny byłbym uznać za zasadnicze: społeczny instynkt państwowy, mocną demokrację wewnątrzpartyjną oraz poważne niepartyjne media.

Kultura instynktu państwowego sprzężonego z autorytetem instytucji państwowych – budzących często strach – jest charakterystyczna na przykład dla demokracji niemieckiej. W Polsce często przywoływane jest trafne spostrzeżenie o nudzie niemieckiego życia politycznego, której uosobieniem jest bezbarwna w całej swej wybitności postać kanclerz Merkel. Właściwe Niemcom poczucie ciężaru i powagi całej sfery publicznej praktycznie eliminuje z niej nie tylko oryginalność, ale także przejawy brutalności, cynizmu czy politycznej namiętności.

Pod tym względem dziedzictwo polskie jest radykalnie odmienne. Sarmacja, romantyzm, insurekcje, a w końcu „Solidarność” – dominanty także dzisiejszej formy polskiego życia politycznego – nie tylko dopuszczają, ale lubują się w spersonalizowanej waśni politycznej. Może dlatego tak łatwo było zaprząc emocje milionów ludzi wszystkich pokoleń (co ciekawe, z młodym pokoleniem na czele!) w iście kokoszą wojnę o to, czy to Tusk zaparł się już polskości, czy to raczej Kaczyński stanowi największą kompromitację dla każdego Polaka. Łatwo zauważyć, że w tak zdefiniowanym zasadniczym sporze o Polskę, trudno oczekiwać nawet namiastek pokory i szacunku, właściwych cnocie tolerancji. Logicznie można się tu raczej spodziewać lubieżnego rechotu i zbiorowej inwencji w konstruowaniu wulgarnych obelg, co właśnie od pewnego czasu stało się głównym wyznacznikiem wolności na polskich forach internetowych.

Powstałe u progu XXI wieku dwie wielkie polskie partie przekształciły się w atawistyczne plemiona, które pod rozkazami obowiązkowo miłowanych komendantów (bo przecież nie przewodniczących) mają co dzień ruszać do boju w tej kokoszej wojnie. Jest niewątpliwym dowcipem historii, że w 2010 roku postkomunistyczny SLD jawi się jako względnie najbardziej demokratyczna struktura partyjna, choć po prawdzie także i jej szef nie kryje się z pragnieniem naśladownictwa sprawdzonego w praktyce modelu. Taki stan rzeczy wywiera przemożny wpływ na obyczaje polityczne.  Przykład pierwszy z brzegu i spektakularny. Tylko ten model partyjności umożliwił upowszechnienie kultury bezwzględnej werbalnej nietolerancji dla przeciwnika – jako taktycznego warunku sine qua non dla zdobycia  i utrzymania władzy. 

W ten sposób życie polityczne wyzwoliło pozaracjonalne, masowe zapotrzebowanie na codzienne pojawianie się nowej insynuacji mocniejszej i bardziej wyrafinowanej niż ta wczorajsza, a zatem zdolnej do jej przebicia. Stało się to bowiem praktycznie jedynym sposobem na publiczną manifestację „bycia po stronie”, czyli de facto – poczucia quasi-plemiennej, pozaracjonalnej więzi.  Zjawisko to dotyczy dziś nie tylko uwiarygodniających się w ten sposób aktywistów politycznych, ale także ludzi spoza polityki, okazjonalnie dopuszczonych do publicznego zabrania głosu. Ten właśnie mechanizm skłonił na przykład artystów, zaproszonych na wiec przez kandydata prezydenckiego, do wykorzystania tej chwili dla wykrzyczenia obelżywych limeryków bądź bon motów, a wybitnego reżysera – do ogłoszenia stanu wojny domowej. W takiej wojnie wspaniałomyślność wobec wroga byłaby tchórzostwem, a tolerancja – zaparciem się tożsamości. Ów polityczny zelotyzm jest rzecz jasna możliwy tylko w warunkach zaniku demokratycznej kultury organizacyjnej partii, czyli podmiotów życia politycznego. Wystarczy popatrzeć znów na niemieckie albo brytyjskie partie, aby utwierdzić się w takiej konstatacji. Ten rodzaj egzaltowanej wrogości politycznej wzbudziłby tak w tamtejszych partiach, jak i w opinii publicznej zaledwie jakiś rodzaj ironicznego zdziwienia.

Najtrudniej chyba objaśnić rachityczność oporu wobec wrogości politycznej) ze strony zorganizowanej opinii publicznej, czyli mediów. Można by bowiem  przypuścić, że przeciwstawianie się licznym symptomom partyjnego zelotyzmu jest dzisiaj dla nich nie tylko swego rodzaju powołaniem, ale wręcz okazją do wyróżnienia się oraz zyskania niepartyjnej podmiotowości i zawodowego autorytetu. Oczywiście, dałoby się przedstawić listę publicystów tak właśnie rozumiejących misję komentowania polityki. Ale jest to dzisiaj margines wpływu na opinię publiczną. Dominujący nurt dziennikarstwa – zwłaszcza telewizyjnego – jest istotnym współuczestnikiem podsycania zbiorowej namiętności.

Czasem aż przykro patrzeć, jak wybitny skądinąd dziennikarz widocznie ukierunkowuje swoich politycznych rozmówców na to, aby wreszcie wyrzucili z siebie kolejne namiętne i w istocie zupełnie pozapolityczne insynuacje i oddycha z ulgą, kiedy tak się stanie, w przekonaniu, że udało mu się wybić na oglądalność. Jeśli bowiem namiętności są powszechne, to codzienne podbijanie bębenka staje się wysiłkiem także businessowo racjonalnym.

Mamy tu więc do czynienia ze zjawiskiem błędnego koła: skoro życie polityczne stworzyło zapotrzebowanie na zelotyzm, to  jego dziennikarska obsługa jest wyborem businessowo najbardziej opłacalnym. Ale mam poczucie, że nawet taka racjonalizacja obserwowanego zjawiska nie odpowiada dostatecznie na pytanie, dlaczego w tym niekonformistycznym przecież z definicji zawodzie – jakim jest dziennikarstwo – tak wątła jest myśl o ustawieniu się na kontrze do obowiązujących trendów. Najprawdopodobniej przemieszanie racjonalności businessowej idzie tutaj w parze ze zrozumiałą w jakiejś mierze uległością  dysponentów mediów i samych dziennikarzy wobec panoszącego się nastroju. Tyle że w rezultacie wszystkie trzy główne czynniki hamujące „political zeal” i otwierające choćby wąską ścieżkę dla tolerancji w konflikcie o władzę – w dzisiejszych polskich warunkach pozostają dysfunkcjonalne.

 

Zobacz też teksty pozostałych autorów:

Adam Szostkiewicz, Przez zaciśnięte zęby

Jadwiga Staniszkis, Pęknięty świat tolerancji

 

UNESCO Deklaracja Zasad Tolerancji

Vyacheslav Karpov,  Religijność i polityczna tolerancja w Polsce

 

 

6 Comments

  1. neosceptycyzm

    “Ani polityka nie jest

    "Ani polityka nie jest tolerancyjna, ani tolerancja nie jest w istocie cnotą polityczną.W"

    Brakuje spacji.

    "dla tych narodzin stworzyłowyłożone"

    Znów brak spacji.

    Ogólnie tekst bardzo dobry. Z początku miałem ochotę dyskutować z początkowymi tezami, jednakże później zauważyłem, że Autor istotnie sprawę przemyślał dogłębnie. I ogólnie ma rację. Choć można wskazać przkłady cynizmu w niemieckiej polityce (jak gra między Merkel a szefową związku wypędzonych), ale to są szczegóły, które nie wpływają w istotny sposób (mym zdaniem) na ogólny obraz. Tekst jest fgodny uwagi równiez dlatego, że został napisany przez "byłego" polityka a nie komentatora politycznego. Wiem, miał różne zakręty na swej drodze, raz błyszczał w komisji Rywina, innym razem wygłaszał bon moty, jeszcze kiedy indziej zaliczał jakieś, co najmniej medialne wpadki wraz z swą żoną (też zajmujacą się polityką i związanej przez pewien czas z PiSem)  Wydaje się podobnie jak Pani Staniszkic reprezentować prawicę (tyle, że nie deklaruje sie za PiSem). Tym sposobem brakuje w tej debacie jednej opcji lub też jedna "strona" przeważa przez liczniejszą reprezentację – tak mi się wydaje. Ale nie widzę w tym większej straty. Pozostaje nam sobie życzyć, aby to, co łagodzi dziką walkę polityczną, nabrało w Polsce większego znaczenia niz obecnie. Nie sądzę, aby dobrym rozwiązaniem były okręgi jednomandatowe, podobnie jak aktualna ordynacja ma swoje wady. Jej skutkiem jest to, że wcześniej czy później w większości okręgów z góry wiadomo, kto wygra, bo utrwalają się struktury poparcia, a często liczni zwolennicy konkurencji nie mogą się przebić ze swoją wolą. Dlatego bodaj w Nowej Zelandii, po długich dyskusjach zrezygnowano z tej ordynacji. Idealnej ordynacji ponoć nie ma. Czysto teoretyczne konstrukcje ordynacji wyborczej, które zbliżają się zbytnio do ideału obywatelskiego uczestnictwa we władzy, stają się zbyt skomplikowane, by je stosować i nie zrozumiałe dla zwykłego człowieka. Pozostaje więc pogodzić się z tym, że ordynacja wyborcza jest elementem gry politycznej. Ciekawe rozwiązanie mają Niemcy, którzy mogą oddawać dwa głosy, jeden na kandydata wybranego, drugi ogólny na partię. Ciekawe rozwiązanie mieszane, które sprzyja indywidualizacji wyborów politycznych i zachęca do głosowania.

    Można postawić śmiałą tezę, że szanowny autor dokonał ciekawej krytyki demokracji. Można ją pogłębić uwagą, że występuje w niej bezustanna gra o wyznaczenie tego, co jest "centrum". Jest to oczywiście "cenntrum" wynikłe z wypadkowej zderzenia się różnych skrajności. Ideolodzy chcą przesunąć swoją radykalnością "centrum" w prawo lub w lewo. I tym sposobem cynicznie forsować swoje rozwiązania. I dlatego mówią, że PO nie jest "centrum" tylko lewicą, albo PO nie jest "centrum", lecz orawicą. Nie idzie mi tu o konkretną partię, podaję tylko przykład. Analogiczne zjawiska zachodzą w sprawach np. obyczajowych. Działa tu prosty mechanizm, ludzie, opinia publiczna w swej masie lubi mniemać, że ma cenytowe i wyważone poglądy. Ale owo wyażenie i centrowość często nie ma nic wspólnego z dobrem wspólnym, rozsądkiem, cnotą roztropności, czy arystotelesowym złotym środkiem. 

     

     
    Odpowiedz
  2. Andrzej

    Tragiczna wizja polityki polskiej i kwestia kultury

     Jan M. Rokita napisał znakomity tekst o nietolerancji w polityce, ze szczególnym uwzględnieniem sytuacji polskiej. W zasadzie podzielam tę tragiczną wizję polskiej polityki, a poniekąd też polskiego społeczeństwa. Natomiast, nie uważam, że jest to tragedia kompletna, czyli nie wierzę, aby z polskiej polityki przyszło wybawienie dla niej samej i ukierunkowało ją na konfliktowe,  choć ostatecznie konsensualne dążenie różnych grup do dobro wspólnego, uwzględniającego pluralizm interesów i tożsamości. Jeśli widzę pewną nadzieję, dla polskiej polityki, to upatrują jej raczej w przemianie tego, co ją warunkuje, czyli dotychczasowych paradygmatów kulturowych, w tym kwestii tolerancji, jako etycznego i politycznego sposobu radzenia sobie z pluralizmem społecznym.

    To znaczy, pytanie o kształt polskiej polityki, jest w istocie pytaniem o źródła tożsamości Polaków jako pluralistycznej wspólnoty i różnych grup wewnątrz tej wspólnoty. Być może kryzys postmodernistyczny i sekularyzacyjny zaowocuje bardziej zróżnicowanymi formami tworzenia wspólnot, bardziej nastawionymi na dialog, tolerancję, szukanie porozumienie, samoograniczenie.

    Partie polityczne w Polsce biorą przykład – być może nieświadomie – ze struktury Kościoła katolickiego w Polsce, prymitywizują ją do lokalnych formy autorytarno-plemiennych. Jeśli moja teza jest prawdziwa, przemiana Kościoła w Polsce i zmniejszenie jego dominującej roli – trudno ocenić kiedy to nastąpi – zaowocuje też zmianami w paradygmatach tworzenia i funkcjonowania partii politycznych.

     
    Odpowiedz
  3. neosceptycyzm

    @ Andrzeju

    Niestety nie podzielam twego optymizmu. Dla mnie tekst Rokity jest diagnozą bardziej ogólną, nie ograniczająca się wyłącznie do kontekstu polskiego. Owszem, pojawia się on w tekście, ale służy on jedynie ilustracji i perswazyjnemu obrazowaniu tez autora. Wątpię, aby uzdrowienie przyszło od strony idei, dzięki nowym paradygmatom kulturowym. Obawiam się, że mogą się one okazać gorsze od aktualnych z dwóch powodów. Pierwszy, jak dotąd przemiany prowadziły do pogorszenia a nie polepszenia sytuacji. Na przykad, nie byłoby takiej tabliodyzacji polityki, gdyby nie rozwój nowoczesnych mediów. Polacy na początku lat dziewięćdziesiątych czytali więcej niż dziś, liczba czytelników książek spada i pewnie spadnie po wprowadzeniu podatku VAT. Może zamiast pospiesznie mówić o nowych paradygmatach kulturowych, zechcemy wrócć do starych, bo zbyt wiele cennych rzeczy z nich straciliśmy? Przecież w krajach bardziej rozwiniętych od nas, czytelnictwo jest na wysokim poziomie. Drugi powód, to świadomość, że nasz kraj wymaga licznych reform i zmian społecznych, bez których staniem się totalnym, wymierającym marginesem we współczesnym świecie, który ma większe ambicje niż możliwości. Nie sądzę, aby dotyczyły one, mówiąc po marksistowsku "nadbudowy", idzie o "bazę" – tlerancja wydaje się dotyczyć tej pierwszej. 

    Niestety nie wiem, czym w tym kontekście jest "kryzys postmodernistyczny"…, to znaczy domyślam się, ale samo to pojęcie kojarzy mi się z lekko oderwanymi od rzeczywistości, intelektualnymi rozważaniami, nie zaś z faktycznymi procesami społecznymi, tym bardziej ze świadomością zwykłych ludzi.

    "kryzys sekularyzacyjny" – Bez wspomnianych reform może nie zaistnieć.Nie sądzę też, aby partie polityczne czerpały wzory ze struktur kościelnych. Równie dobrze mogą to robić od PZPR. Przez długie lata mieliśmy mit meidialny SLD jako organizacyjnie najnowocześniejszego ugrupowania politycznego – nie przypadkiem mym zdaniem. Komuniści mają doświadczenie, nawet ich rządy nie były najlepsze – tak rozumowano.

    Jeśli zaś spojrzeć na USA o wiele bardziej pluralistyczne niż kraje europejskie, to nie widać tam nadmiaru tolerancji. Mają tam murzynów, którzy pełnią w dyskursie taką rolę, jaką w Europie pełnią żydzi (zainteresowanym mogę dac namiary na pewne fragmenty pism Dworkina), konflikty społeczne m.in. z muzułmanami, co objawiło się ostatnio kłótnią o lokalizację meczetu etc.

    Jeśli idzie o osłabienie pozycji kościoła…, nie jestem przekonany, czy to nam wyjdzie na dobre. Przecież nawet z najbardziej krytycznch mediów płyną dwuznaczne sygnały: a) kościół powinien w ogóle się ograniczać, b) kościół się za bardzo ogranicza. Oba te komunikaty są nadawane w zależności od tego, czy dziennikarzom z danego medium ideologicznie pasuje pierwsze, czy drugie.

    Pozdrawiam.

     

     
    Odpowiedz
  4. smok.eustachy

    Partie z Kościoła?

    Ten wniosek jest wg mnie neiuzasadniony. Prymas Glemp nie był nigdy wodzem, dyktatorem kościelnym. Kto go tak postrzega? Kościół w Polsce mi sie raczej kojarzy z episkopatem a nie z prymatem.

    Jeśli mówimy o PO to z triumwiratu – który oceniałem pozytywnie Tusk-Olechowski-Płażyński szybko wyewoluowało w wodza- Tuska otoczonego Schetyną itp. Palikotami. PiS był zawsze wodzowski, więc dziwi, czemu PO walczac z nim coraz bardziej wchodzi w schemat wodzowski. W obu partiach jest mało miejsca na autorytety, które mają swoje zdanie i dyscypliny partyjnej nie da się im narzucić. Kryzys postmodernistyczny nie jest w stanie niczego wyprodukowac poza zamordyzmem. PO robi karierę na zamordyźmie i to się społeczeństwu podoba, vide inwigilacja internetu, ustawa o odbieraniu dzieci rodzicom itp.

     

     
    Odpowiedz
  5. neosceptycyzm

    Refleksja o byciu tolerancyjnym

    Po wysłuchaniu dzisiejszej audycji w popłudniówce Tok FM, naszła mnie refleksja, że brak tolerancji potrafii dzkodzić nam samym. W studiu Terlikowski dyskutował z panem Chrabotą o obecności religii w szkole. Mówili też o tym, na czym owe lekcje polegają. Terlikowski twierdził bardzo ładnie, że sprawy wiary to są kwestie życia i śmierci a jego dzieci powinny uważać podobnie. Potem pan Chrabota mówił, że dał wolną rękę wchodzeniu na religię swym dzieciom, z tym zastrzeżeniem, że jeśli podejmą decyzję, to mają się jej trzymać. Jego syn chodził rok a córka dwa lata (tak powiedział). Wedle jego relacji syn zrezygnował z religii, bo nie spodobało mu się, że ksiądz katecheta rzucił w kolegę Biblią. Terlikowski zaś na to, że kiedyś ktoś rzucał w niego kluczami na języku polskim. Dał się podłożyć, albo pokazał, że w ogóle nie umie w dyskusji słuchać oponenta. Tu opowiadał o wadze spraw wiary a jednocześnie zbagatelizował kwestię rzucania książkami przez nauczyciela. Powinien też zauważyć, że owa książka jest materialnym nośnikiem słowa bożego. Czasem służy on nawet jako przedmiot, na który składa się uroczyste przysięgi. Terlikowski powinien się dopytać o sytuację, wyrazić ubolewanie, czy też cokolwiek innego – a tak wyszło cienko, nawet bardzo cienko. Kolejnym pytaniem, jakie zadałbym na miejscu jego dyskutanta, brzmiałoby: czy tak samo zareagowałby na rzucanie powiedzmy… krzyżem?

    Terlikowski pokazał, że nie umie słuchać rozmówcy, który zastosował na nim sztukę dystansowania się od swoich poglądów. Zresztą Terlikowskiemu trochę się należało, bo rozmówcę potraktował z góry. Wcześniej użył utartego (u niego) argumentu, że śmieszą go agnostycy, którzy w imię dobra kościoła chcą katechezy w parafii a nie w szkole. Dostał więc trochę za swoje, bo teraz wyszło, że sam ma dziwne rozdwojenie w poglądach. Owemu "śmiechowi" Terlikowskiego zabrakło refleksji nad tym, że opozycja wiary i niewiary to jedno, a opozycja dobra i zła to drugie. Jakby jakiś ateista był święcie przekonany, że kościół potrafi coś skutecznie załatwić, co mu etycznie i społecznie pasuje, ze zwykłego rozsądku miałby gdzieś niewiarę i poparł wpływ kościoła na życie społeczne…. Chyba, że byłby skrajnie pryncypialny… Ale to mało prawdopodobne.. Zwykle to niewierzący opozycję "wiary i niewiary" traktują lżej od "głęboko wierzacych". 

    Ps: podobną refleksję, pod innymi nickami, umieściłem też w innych miejscah sieci niż ta strona).

     
    Odpowiedz
  6. Agnieszka

    Jak większość

    Jak większość komentatorów, muszę przyznać, że tekst jest przemyślany. O ile na początku J. M. Rokita wydawał się typowym potomkiem Machiavelliego (takiego jakiego się zna powszechnie), to później zaczął niuansować swoje wywody, choć ciągle w duchu politologa z Florencji, ale wtedy zaczęła się interesująca analiza.

    Na początku ma się wrażenie, że J. M. Rokita widzi politykę jako permanentny stan wojny, bezkompromisowej walki o władzę. Pogląd ten później traci na wadze, kiedy autor mówi o dwoistości polityki: z jednej strony walka o władzę i namiętność, z drugiej zarządzanie państwem i kompetencja intelektualna. W tym drugim elemencie polityczności Rokita zauważa jednak miejsce dla tolerancji (choć nie ma jej w polskiej rzeczywistości politycznej). Trudno się nie zgodzić z tą analizą. Jednak postulowałabym o pójście krok dalej i dopuszczenie, choćby teoretyczne, tolerancji do tego elementu, w którym idzie o władzę, o jej zdobywanie i utrzymywanie. Możemy stwierdzić, że tolerancji tam nie ma, ale nie można z góry przesądzać, że to niemożliwe, a takie odnoszę wrażenie z wywodu Rokity.

    Demokracja jest ustrojem zmieniającym się, niedokończonym. Cezar Borgia (prototyp księcia u Machiavelliego) robił różne rzeczy, aby zdobyć władzę. Dzisiaj już odchodzi się od praktyk zabijania swoich przeciwników politycznych, zapraszając ich podstępnie na uroczystą kolację. Cywilizujemy się, czyli powściagamy swoje namiętności. Norbert Elias szczególnie kładł nacisk na ten aspekt dynamiki rozwoju świata zachodniego. Dzisiaj możemy domagać się wyższych standardów, nawet w walce o władzę. Możemy chcieć widzieć tolerancję. Tylko… potrzeba, aby społeczeństwo nie poddawało się tak łatwo manipulacji, potrzeba, aby społeczeństwo aktywniej domagało się kompetencji, merytorycznej debaty zamiast populistycznej papki. Tutaj przyłaczam się do Rokity uznając pozytywne oddziaływanie czynników łagodzących namiętności. Wierzę też, że na pasje targające naszymi elitami politycznymi dobrym remedium byłoby wzmocnienie demokracji partycypacyjnej. Wszelkie ruchy, akcje społeczne wychodzące się od obywateli nie należących do elit mogłyby być donośnym głosem społeczeństwa obywatelskiego.

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code