Wiara bez Kościoła?

 
Tekst pochodzi z miesięcznika WIĘŹ nr 10/2010
 

 

Wydaje mi się, że w naszej epoce nie spory teologiczne i nawet nie osobiste zatargi z Bogiem (obwinianym nieraz, nie bez wpływu kiepskiej teologii, za spotykające nas nieszczęścia ), ale właśnie zachowanie „braci i sióstr w Chrystusie” odpowiada za najpoważniejsze trudności w wierze. Wielokrotna konieczność tłumaczenia się przed niekatolikami z zachowań współwyznawców, które samemu się uważa za naganne, niejednego katolika przywiodła do pytania, co u licha, poza formalną przynależnością, łączy go z ludźmi, którzy zresztą chętnie by go z Kościoła wykluczyli.

 

 

W książce Stanisława Zasady Generał w habicie. Opowieść o siostrze Małgorzacie Chmielewskiej i Wspólnocie Chleb Życia znalazłem taką oto anegdotę o początku drogi do wspólnoty jednej z jej dzisiejszych członkiń:

Agnieszka przeżywa młodzieńcze bunty. Oburza ją niesprawiedliwość i obłuda. W Kościele też. […] W konfesjonale Agnieszka mówi księdzu, że ma dość Kościoła pełnego świętych babć. – Ledwo wyjdą z kościoła, a już obgadują sąsiadki. Chrzanię taką wiarę i taki Kościół! – wypala.

Czeka, co powie ksiądz. Spodziewa się najgorszego.

Ksiądz: – Dzięki Bogu! Bo to nie jest prawdziwy Kościół. Szukaj prawdziwego.

Będzie szukać .

Łatwo sobie wyobrazić, że duszpasterz mógł zareagować zupełnie inaczej. Nawet bez gniewu; wystarczyłoby, żeby stwierdził, że taka ryczałtowa opinia na temat sędziwych współwyznawczyń to objaw pychy. Albo że Jezus powiedział jednak: „nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni” (Mt 7,1). Ewentualnie (o ile relacja jest dokładna), że nie życzy sobie w konfesjonale słyszeć słowa „chrzanię”. W każdym przypadku miałby trochę racji. Tyle że droga bohaterki tej historii do jednego z najbardziej fascynujących przedsięwzięć katolickich w dzisiejszej Polsce zapewne bardzo by się wydłużyła. Jeśli w ogóle nie powiodłaby w całkiem inne rejony.

To dziwne i niekiedy burzymy się na tę myśl, ale można mieć rację i przegrać coś ważnego, nie w tym szlachetnym sensie, który wyraża okrzyk „Gloria victis!”, ale w sensie najpodlejszym: gdy głosząc bezkompromisowo jakiś pogląd, wyrządzamy drugiemu człowiekowi krzywdę. Także z tego powodu (są i inne) nie zazdroszczę spowiednikom. Zapewne wielokrotnie stają oni przed dylematem, które z dających się słusznie wygłosić zdań wygłaszać warto, a które lepiej zmilczeć. Choć byłoby równie prawdziwe, ale w danym przypadku – gorszące. Ksiądz z reportażu Stanisława Zasady wybrał najwidoczniej właściwe.

Gdy normą jest coś nie do przyjęcia

Tym jednak, co mnie w tej historii uderzyło najbardziej, jest problem penitentki. Chociaż nie tylko jej. Czesław Miłosz w Traktacie teologicznym stwierdza lapidarnie: „Poeta […] natrafił na trudności / z powodu swoich współwyznawców”, dodając kilka linijek niżej: „Przeciwstawienie ja – oni było niemoralne, / Bo dowodziło, że sam uważa się za lepszego od nich” . Wydaje mi się, że w naszej epoce nie spory teologiczne i nawet nie osobiste zatargi z Bogiem (obwinianym nieraz, nie bez wpływu kiepskiej teologii, za spotykające nas nieszczęścia ), ale właśnie zachowanie „braci i sióstr w Chrystusie” odpowiada za najpoważniejsze trudności w wierze. Mam przy tym na myśli trzy rozmaite sytuacje.

Pierwsza wiąże się z kwestią (że użyję modnego określenia) wizerunku naszej wspólnoty. „Lepsze pieśni śpiewać mi winni, abym w ich wyzwoliciela uwierzyć zdołał: bardziej wyzwolonymi jawić mi się winni jego wyznawcy!” – pisał kwaśno Nietzsche . „Miarą naszej porażki – niepokoi się o powtarzalność okrzyku Zaratustry współczesny publicysta katolicki – jest fakt, że po tych dwudziestu latach [od 1989 roku] wciąż dla większej liczby Polaków pierwszym skojarzeniem z Kościołem katolickim jest ojciec Tadeusz Rydzyk, a nie siostra Małgorzata Chmielewska” . Wielokrotna konieczność tłumaczenia się przed niekatolikami z zachowań współwyznawców, które samemu się uważa za naganne, niejednego katolika przywiodła do pytania, co u licha, poza formalną przynależnością, łączy go z ludźmi, którzy zresztą chętnie by go z Kościoła wykluczyli.

Druga sytuacja to opisane w anegdocie o Agnieszce zniecierpliwienie niedoskonałością bliźnich. Trzeba tu się wykazać wielką dojrzałością, żeby nie rezygnując z rozpoznania dostrzeganego wokół zła (np. hipokryzji), uświadomić sobie, że różnica między „mną” a „nimi” jest najczęściej różnicą między oglądaniem człowieka z zewnątrz i patrzeniem od środka, przez pryzmat wiedzy o swoich szlachetnych intencjach, w blasku miłości własnej. Innymi słowy: w chwili kiedy (słusznie) wstrząsa nami wstręt na widok niepięknych postępków ludzi, z którymi przed chwilą wspólnie przeżywaliśmy liturgię, sami być może zostajemy przez kogoś innego zaliczeni do grupy, która składa gorszące antyświadectwo, ów bowiem widzi nas z kolei bez znieczulającej świadomości, jakimi chcielibyśmy być, tylko chwilowo akurat nam nie wyszło.

Ale najtrudniejsza wydaje się sytuacja trzecia i mam przejmujące wrażenie, że z tą właśnie przychodzi się nam dziś w Polsce mierzyć najczęściej. „Trudności z powodu współwyznawców” polegają wówczas na tym, że oto zachowania, których nie jesteśmy w stanie zaakceptować, przeświadczenia, które odrzuca nasze sumienie, wydają się dominować we wspólnocie, zaczynają (w naszym odczuciu, słusznym lub nie) funkcjonować jako akceptowane lub przynajmniej tolerowane normy. Wychowani w Kościele i przez Kościół, przygotowani przez katolickich duszpasterzy, zainspirowani przez katolickich myślicieli, odkrywamy nagle narastający rozdźwięk między tym, co wynika naszym zdaniem z Ewangelii, i tym, jak ją rozumieją i stosują współuczestnicy niedzielnej Mszy, księża w parafii, arcybiskupi i biskupi („obecni na konferencji”), a w skrajnych przypadkach nawet sam papież.

Jeśli rzecz dotyczyłaby w ścisłym sensie dogmatyki czy składników apostolskiego Credo, należałoby wybrać jedno z dwojga: nawrócić się albo zdecydować na apostazję. Ale nie; jakkolwiek owe normy i przeświadczenia przedstawiane są jawnie lub aluzyjnie jako obowiązujące w sumieniu wszystkich, to przecież nie sposób im prawomocnie przypisać statusu nieomylności, nie należą one do depozytu wiary, a jedynie zabarwiają klimat wspólnoty w sposób, którego nie umiemy zaakceptować. To, co w naszym najgłębszym przekonaniu, po wielokrotnym krytycznym przepatrzeniu stanu naszego sumienia, jest nie do przyjęcia, zaczyna w ten sposób przesłaniać nam Boga i sens Ewangelii. Owszem, znamy kilku czy nawet kilkudziesięciu katolików, którzy podzielają nasz niepokój. Ale i oni zdają się poruszać na granicy wspólnoty, a jeśli są księżmi, to bywa, że porzucają sutannę. Choćbyśmy bronili się – z lęku, a jakże – przed dosadnym określeniem tego, co widzimy, zamiast zapowiedzi Nowej Jerozolimy zaczyna majaczyć nam przed oczami jej demoniczna siostra: Babilon.

Ten dramat (bo to jeden z największych dramatów katolickiego sumienia, jaki się może przydarzyć w naszej chłodnej religijnie epoce) dotyka przy tym bardzo szczególnych ludzi. Jak powszechnie wiadomo, stan wiedzy religijnej w Polsce jest dość niski, a katolicyzm ma dla Polaków znaczenie często li tylko obrzędowe. W rezultacie na ostry konflikt wewnętrzny narażeni są głównie ci, którzy wiedzą o religii więcej niż przeciętnie i traktują ją bardziej serio. Ale w rezultacie ich dyskomfort, ich kłopot z pozostaniem we wspólnocie bywa przez współwyznawców traktowany paradoksalnie jako przejaw małej wiary, jako „faryzeizm” („Współczesnym faryzeuszem jest intelektualista – usłyszałem przed laty podczas kazania w pewnym warszawskim kościele – niby kocha Boga, ale wciąż zgłasza wątpliwości i w końcu, w godzinie próby, odejdzie”). Tak nieraz dopełnia się los kogoś, kto wierząc Ewangelii – zapewne niedoskonale i być może myląc się gruntownie, bo opisuję tutaj świat wewnętrznych przeżyć, nie zaś obiektywny stan rzeczy – zaczął tracić więź ze wspólnotą: wspólnota sugeruje mu lub wręcz mówi wprost, że skoro zaczął tę więź tracić, to widocznie nie jest jej godzien.

Ucieczki poza wspólnotę

Dalsza droga takiej osoby może biec rozmaicie. Jednym z jej wariantów jest próba wiary poza Kościołem, skazujące jednocześnie na patos i śmieszność przekonanie, że „jeśli wszyscy myślą inaczej niż ja, to wszyscy się mylą” (strach przyznać, ale ten aforyzm przypisywany jest markizowi de Sade), że skoro instytucja powołana do prowadzenia ku zbawieniu zatraciła (w oczach odchodzącego i w stosunku do niego samego) tę funkcję, to należy spróbować znaleźć przestrzeń, gdzie da się przebywać z Bogiem bez pośredników.

Podobne próby odbywały się, i to na masową skalę, w przeszłości; i jakkolwiek na samotność eremitów Kościół wyraża zgodę pod pewnymi warunkami, to te wyłomy we wspólnotowości wiary na ogół kończyły się oskarżeniem o herezję. Dość przypomnieć tu hiszpańskich iluministów – ruch, który „koncentrował całość życia religijnego na bezpośrednim doświadczeniu Boga i z tej racji traktował lekceważąco, czy wręcz z pogardą, całą tak zwaną zewnętrzną, to znaczy liturgiczną i sakramentalną, stronę życia religijnego” . Podobne, antyinstytucjonalne były początki kwietyzmu czy ruchu guerinistów, którzy „w kwestii moralności nauczali, że tylko sumienie każdego człowieka może oceniać, co jest dozwolone, a co zakazane” . Osobną sprawą, zbyt skomplikowaną, by tu ją szerzej omawiać, są pod tym względem dzieje reformacji, od początku, jak się zdaje, dotkniętej wewnętrznym napięciem pomiędzy tym, co indywidualne, i tym, co wspólnotowe; gdyż, jak twierdzi Kołakowski:

Reformacja, stwierdzając, że czyste słowo Pisma jest jedyną normą i regułą wiary, mogła trwać tylko w wyniku swojej własnej niekonsekwencji, co zresztą jej dysydenci od początku jej zarzucali. […] Ci, którzy konsekwentnie negowali tradycję jako źródło prawdy, byli więc zmuszeni własną logiką kwestionować ideę Kościoła jako takiego, samą ideę religijnej organizacji, której zadaniem jest wszakże przechować w nieskażonej postaci skarb słowa objawionego .

   Ankieta_ID=201818#

Nade wszystko jednak prawzorem tych ucieczek poza wspólnotę, w przestrzeń, gdzie można rozmawiać z Bogiem bez pośredników, był u swego zarania ruch Ojców Pustyni. Kiedy czyta się o okolicznościach jego narodzin, trudno nie mieć poczucia powtórzenia, choć być może operetkowego. Z jednej strony była to bowiem reakcja na uznanie cywilizacji za nieodwołalnie zepsutą. Bezwzględna walka ekonomiczna, rozpad tradycyjnych struktur społecznych, a co za tym szło: nieprzewidywalność fortuny, niemała (zwłaszcza na tle rygorystycznego pod tym względem chrześcijaństwa) swoboda obyczajowa, okrutne nieraz rozrywki z cyrkiem na czele, blichtr miasta – podpowiadały, by widzieć wokół świat skazany na moralną i fizyczną zagładę. „Niech pójdą precz trony, urzędy, bogactwa, przepych, wyniesienie, poniżenie, ten tani, splunięcia godzien rozgłosik…” – pisał św. Grzegorz z Nazjanzu .

Z drugiej strony – niemałym wstrząsem była na tym tle zmiana statusu Kościoła. Jak pisze Stefan Swieżawski: W średniowieczu powtarzano legendę, że gdy Konstantyn Wielki zobaczył znak krzyża, usłyszał słowa in hoc signo vinces („w tym znaku zwyciężysz”) i dał chrześcijaństwu pełną wolność jako religii państwowej, wówczas rozległ się z nieba głos et in hoc momento venenum in corpus ecclesiae effusum est – „w tym momencie trucizna została wlana w ciało Kościoła” .

W chwili, gdy zdawały się spełniać eschatologiczne zapewnienia Apokalipsy, Kościół wikłał się nagle w sojusz z doczesną władzą. Że cesarstwo było tym zainteresowane – nie było powodu się dziwić; że jednak pasterze Ludu Bożego nie widzieli, jak wysoką cenę przychodzi im za to zapłacić – to mogło budzić zdumienie. Ryszard Przybylski w książce Pustelnicy i demony pisze o anachoretach:

Święte szaleństwo zostało wywołane w poważnej mierze przez kłopoty ówczesnego Kościoła. Stało się to widoczne, kiedy ten „zakłamany twór Konstantyna”, aby poprzestać na zjadliwym określeniu Jacoba Burckhardta, zaczął szybko nabierać charakteru doczesnej instytucji wysługującej się państwu. Monachizm był więc odpowiedzią na kryzys ówczesnego modelu religijności chrześcijańskiej, propagowanej przez hierarchię .

Chleba mojego powszedniego daj mi dzisiaj?

Kontestacja zdemoralizowanej cywilizacji i zarazem Kościoła upolitycznionego przez jego pasterzy – to zatem dwa czynniki, które wyprowadzały i wyprowadzają znowu ludzi poza obszar wspólnoty, na pustynię.

Rzecz jasna, w realiach współczesnych i na dodatek polskich można mówić o pustyni jedynie metaforycznie. Chodzi o mentalne odłączenie się od społeczności, w której kontestator nie umie już odnaleźć swego miejsca, z której dla niego płynie jedynie (lub przeważnie) zgorszenie. Skoro drogi, które mu wskazywano, uznał za błędne, pozostaje mu wybrać bezdroże; obszar pozbawiony nauczycieli i przewodników, tablic objaśniających i punktów orientacyjnych. Teraz będzie sam na sam ze światem i Bogiem, mając w ręku jedynie Pismo Święte i teksty interpretatorów, którym zawierzył mocą własnego sumienia, nie zaś – zewnętrznego autorytetu. Tyleż odrzucony, co odrzucający, opuściwszy wspólnotę, będzie chciał nie tylko zachować, ale wzmocnić przyjaźń z Bogiem, choć warunki życia raczej nie pozwolą mu być anachoretą naprawdę; tamci sprzed siedemnastu stuleci porzucali świat, nie tylko współwyznawców, i przestrzegali wielodniowych postów, nie zaś – w najlepszym razie – zasad zdrowego żywienia.

Ale nawet nie w tej różnicy, choć jest ona uderzająca, kryją się najważniejsze sprzeczności postawy współczesnego quasi-pustelnika. Mam nadzieję, że racje jego decyzji przedstawiłem lojalnie; teraz, niemniej lojalnie, chciałbym zwierzyć się z niebezpieczeństw, które wietrzę. Niektóre są oczywiste: wystarczy przysposobić zgodnie z jego sytuacją słowa Modlitwy Pańskiej – „Ojcze mój, któryś jest w niebie… chleba mojego powszedniego daj mi dzisiaj” – żeby zorientować się w paradoksie wyjątkowo bolesnym. Adresatem Dobrej Nowiny nie jest odizolowane od innych indywiduum, lecz przynajmniej „dwóch albo trzech” (Mt 18,20). Ta liczba, dodam od razu, wydaje mi się znacząca: nie chodzi o „tysiące” czy „miliony”, o kolektyw, w którym ginie niepowtarzalność i absolutna wartość pojedynczego człowieka (kolektyw ów może mieć rozmaite imiona, bo rozmaite ideologie mogą unieważniać godność osoby ludzkiej, więc: rasa, naród, klasa społeczna czy masa konsumencka). Niemniej w sytuacji, w której „ja” pozbawione jest „ty” oraz „my” – „my” połączonego nie dyscypliną czy interesem, ale serdecznością, przyjaźnią, by już nie nadużywać klasycznej formuły „miłości wzajemnej” – w sytuacji konsekwentnego oddzielenia się od innych, Ten, z którym chciałem się wreszcie usłyszeć, zanika.

Ktoś mógłby powiedzieć: przecież i aprobowani przez Kościół eremici żyją w pojedynkę i nie biorą udziału we wspólnej liturgii. Ich sytuacja mentalna jest jednak inna, i to od samego początku. Nie uchodzą oni z miasta zadżumionych, strząsając za sobą pył z sandałów, lecz w swej samotni starają się dla innych coś uczynić (w sensie wysiłku duchowego). Poza tym, o ile wiem, o podjęciu pustelniczego trybu życia nie decydują w pojedynkę. W tym tkwi następny paradoks quasi-anachorety.

Decyzja, by żyć na mentalnej pustyni, jest wystawieniem się na szereg niebezpieczeństw. Nawet pozbawiony sentymentu dla chrześcijan Nietzsche pytał trzeźwo: „Czyś jest z tych, którym z jarzma umykać się wolno?” . W perspektywie ewangelicznej uznanie, że jest się dostatecznie dojrzałym i silnym, by zrezygnować z tego wszystkiego, co zapewnia człowiekowi wspólnota, wydaje się szaleńczą pychą; trudno jednak poprosić o radę kogoś drugiego, skoro właśnie postanowiłem sobie, nie zaś innym, zaufać. Ta konieczność oparcia się na sobie samym bez możliwości przejrzenia się w krytycznej opinii bliźniego to najgłębszy sens metafory pustyni, o której w taki oto znamienny sposób rozmawiają w apokryficznej powieści Nikosa Kazantzakisa Jezus i Jan Chrzciciel:

–  […] Pójdę porozmawiać z Bogiem na pustyni. Tam można wyraźniej usłyszeć jego głos.

– Tak jak głos kusiciela. Uważaj […]. Pustynia pełna jest słodkich głosów – i

śmierci .

Wiem z doświadczenia (bo choć teoretyzuję z pozoru, to przecież staram się zarazem zrozumieć, co kiedyś sam przeżyłem), że ostatecznie decyzję o odejściu podejmuje się w poczuciu wydoroślenia. Sprzyja temu rozpowszechniona wśród naszych duszpasterzy skłonność do traktowania świeckich patriarchalnie, jako niedojrzałych w gruncie rzeczy owieczek, dzieci oddanych im pod opiekę. Ks. prof. Tomáš Halík nie bez powodu ostrzega:

Jeśli Jezus mówi mu [Nikodemowi] „musisz narodzić się na nowo”, a na innym miejscu stwierdza, „kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, nie wejdzie do niego”, to wcale nie żąda od nas, żebyśmy się stali infantylni .

W praktyce jednak to rozróżnienie ulega zatarciu, niewykluczone zresztą, że zgodnie z naszymi najgłębszymi potrzebami: ulec infantylizacji jest nieporównanie łatwiej, niż być „jak dziecko”, realizować po dorosłemu tę trudną analogię.

Ale odchodzący od Kościoła dla ochrony swej własnej, jednostkowej wiary – choć ma poczucie, że właśnie dorośleje – niesie w sobie piętno tego, przeciwko czemu się zbuntował (to los większości buntowników). Traktowany bowiem jak dziecko pod opieką mądrzejszych wychowawców, zdążył wyrobić sobie do Kościoła stosunek taki, jaki dziecko ma do szkoły: dziecko mianowicie może być bardzo kochane i bardzo mądre, ale pozostając dzieckiem, nie czuje się odpowiedzialne za instytucję, pod której opieką się znalazło. Szkoła (czy Kościół) jest w tej perspektywie traktowana jako datum, niezmienna rzeczywistość, której kształt, a też prestiż lub zła sława zależą od wychowawców, nie zaś od wychowanków. Takie miejsce opuszcza się bez refleksji, że akt odejścia zmienia nie tylko moje losy, lecz w jakiejś mierze losy instytucji, której wymawiam posłuszeństwo.

Decydując się na wiarę bez Kościoła, zabieram Kościołowi (wspólnocie, więc innym ludziom, którzy ją ze mną tworzą) to rozumienie wiary, które uważam za cenne.

Naturalnie, są zapewne okoliczności, w których także dorosły człowiek uznaje, że jego głos nie ma żadnego znaczenia, że rzeczywiście dla wspólnoty nic się nie da zrobić. Takie właśnie okoliczności odpowiadały po ogłoszeniu stanu wojennego i faktycznym stłumieniu solidarnościowego buntu z 1980 roku za zjawisko emigracji wewnętrznej wielu szlachetnych Polaków. O ile jednak ich decyzje potrafię zaakceptować – jak decyzję Noego, wsiadającego z rodziną i dobytkiem na arkę – to współczesnym quasi-anachoretom jestem skłonny zarzucać przesadną pokorę, niezrozumienie istoty Kościoła i w efekcie egocentryczny eskapizm (tu jeszcze raz powtórzę, że poddaję krytyce także swój niegdysiejszy wybór). Nie chodzi przy tym o pyszne przekonanie, że miałbym mieć we wspólnocie wierzących rolę wyjątkową. Przeciwnie; jest ona dokładnie taka sama, jak rola wszystkich innych świeckich, którzy „stawszy się uczestnikami funkcji kapłańskiej, prorockiej i królewskiej Chrystusa, mają swój udział w posłannictwie całego Ludu Bożego w Kościele i w świecie”, a „ożywieni duchem prawdziwie apostolskim, uzupełniają to, czego nie dostaje ich braciom, i pokrzepiają ducha zarówno pasterzy, jak i reszty wiernego ludu” – by zacytować dokument Drugiego Soboru Watykańskiego . Nie sądzę, by wolno było ograniczać to „pokrzepianie ducha” do przyklaskiwania wszystkim decyzjom pasterzy, czy zdają nam się trafne, czy też nie.

Dziedzictwo, nie spadek

Nie sugeruję oczywiście, że zgodne z duchem ostatniego soboru byłoby uczynienie z Kościoła czegoś na kształt gigantycznego klubu dyskusyjnego. O obowiązku „upominania bliźniego” najpierw w cztery oczy, a potem przy świadkach, mówi jednak wyraźnie Pismo Święte (np. Mt 18,15-17). Przede wszystkim zaś należy przypomnieć, że tożsamość wspólnoty buduje nie tylko Objawienie, którego ona strzeże i które szerzy, ale i rozpowszechniony wśród jej członków sposób jego rozumienia i praktykowania, takie lub inne stosowanie Słowa do zmiennych warunków historycznych. Póki przez władze instytucjonalne nie zostanie nam zalecone milczenie, mamy obowiązek trwać w sporze (o sporach wśród chrześcijan opowiadają już Dzieje Apostolskie), a jak wskazują przypadki wielkich dwudziestowiecznych przewodników Kościoła, w rodzaju Yves’a Congara, nawet w milczeniu warto trwać, nie zabierając ze sobą, poza wspólnotę, swoich racji, jak dziecko obrażone na kolegów z piaskownicy. Ecclesia semper reformanda i dzisiejsi błądzący stają się czasem jutrzejszymi prorokami (jeszcze drastyczniejszym niż Congar przypadkiem zdaje się Jan Hus). Z zachowaniem proporcji, naturalnie.

Ostatecznie bowiem idea wiary poza Kościołem wydaje mi się wiązać z pewnym sposobem rozumienia Kościoła, które moim zdaniem nie daje się obronić. W tej perspektywie Kościół zostaje bowiem unieruchomiony, staje się tworem niepodległym historii, należącym raczej do sfery wiekuistości niż czasowości. Tradycję rozumie się wówczas jako spadek, w stosunku do którego można jedynie podjąć działania archiwizujące. Tymczasem jest ona raczej dziedzictwem, które domaga się nieustannej reinterpretacji, twórczego, aktywnego podjęcia i wzbogacenia, nim przekażemy je dalej. Jeśli serio wierzymy, że „do wolności wyzwolił nas Chrystus” (Ga 5,1), to do nas, chrześcijan, stosuje się przypowieść o talentach, których doprawdy nie należy zakopywać, „bojąc się” (Mt 25,25).

Pisał filozof ludzkiej wolności, Mikołaj Bierdiajew: „Wolność ma prymat nad tradycją, ale możliwe jest akceptowanie w wolności tego, co było autentyczne w tradycji” . W jego ujęciu Kościół – co twierdził wyznawca prawosławia, przeczuwający jednak idee ekumeniczne – jest dynamiczną rzeczywistością, której bieguny wyznaczają z jednej strony wspólnota osób, powołana do wolności przez osobowego Boga, a z drugiej – instytucja, stanowiąca nieodzowny, ale przecież skażony doczesnością pancerz, strukturę pozwalającą żywej wspólnocie przetrwać w naszym upadłym świecie. Uleganie pokusie wiary poza Kościołem jest zatem wysnuciem fałszywego wniosku z prawdziwej przesłanki: tak, owa struktura czy pancerz jest udręką, mechanizmem, który zarówno chroni Ducha przed popadnięciem w nieokreśloność, jak i tłumi Jego porywy.

Gdy Kościół jako obiektywizacja i instytucja społeczna jest uznawany za święty i bezgrzeszny, wtedy zaczyna się idolatria i niewola człowieka. Jest to skażenie życia religijnego i demoniczny element wewnątrz tego życia. Życie człowieka jest kaleczone przez wymyślone, przesadne, egzaltowane żądze religijne, narodowe, społeczne, a także przez poniżające lęki. Na tym gruncie rodzi się zniewolenie człowieka. Człowiek dysponuje zdolnością przekształcania miłości do Boga i do wyższej idei w najgorszą postać niewoli .

Ale z drugiej strony, póki pozostajemy wewnątrz czasu, nasze wspólnotowe więzi nie mogą istnieć bez instytucjonalizacji. Jesteśmy jak głębinowe ryby, które zepchnięte w otchłań Rowu Mariańskiego uległyby zmiażdżeniu, wyciągnięte jednak na powierzchnię eksplodowałyby od wewnętrznego ciśnienia. Marzenie o spokojnym wyznawaniu wiary bez irytującego współwyznawcy, drażniącego kaznodziei, kontrowersyjnego biskupa jest w gruncie rzeczy inną odmianą tego samego szkodliwego marzenia, które podpowiada owemu współwyznawcy, kaznodziei i biskupowi, by zamiast cieszyć się ludzką różnorodnością, zrobić z nas żołnierza karnej armii: marzenia o (nieświętym) spokoju, o bezruchu, o życiu bez przyrodzonej tragiczności. Tymczasem wszystko to jest nieosiągalne, bo „czyż nie do bojowania podobny byt człowieka?” (Hi 7,1).

Z tych wszystkich powodów – wróciłem. I choć zżymam się ostatnio niezwykle często na mój Kościół, i choć znam lepszych ode mnie katolików, którzy mimo to zaczęli unikać niedzielnej liturgii, żeby nie narażać się na wysłuchiwanie pseudo-homilii o nadto doczesnym wymiarze, chciałbym móc się z nimi znowu spotkać na Mszy. Poza zgiełkiem naszych czasów przychodzi tam bowiem ważny moment, kiedy drugiemu człowiekowi podaje się rękę i mówi: „Pokój z tobą”. Nie pytając, kim jest, jak sobie radzi z Dekalogiem, ani też: na jaką partię głosuje, co myśli o in vitro i tak dalej. To spotkanie, ten uścisk dłoni trwają tylko chwilę, ale przypominają, czym mogłaby być nasza wspólnota, ku jakiej Rzeczywistości jesteśmy wzywani.

 

Przypisy:

1. S. Zasada, Generał w habicie. Opowieść o siostrze Małgorzacie Chmielewskiej i Wspólnocie Chleb Życia, Kraków 2010, s. 106.

2. Cz. Miłosz, Traktat teologiczny, cyt. wg wyd.: Wiersze, tom 5, Kraków 2009, s. 219.

3. Por. np. krytykę tradycyjnego rozumienia Opatrzności: M. Bierdiajew, Zarys metafizyki eschatologicznej, tłum. W. i R. Paradowscy, Kęty 2004, s. 109. O Bierdiajewie będzie tu jeszcze mowa.

4. F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra. Książka dla wszystkich i dla nikogo, tłum. W. Berent, Warszawa 1981 (reprint wydania z 1912 r.), s. 123.

5. Sz. Hołownia, Nadzieje zapaterystów, „Newsweek Polska” 2010 nr 37, s. 46.

6. L. Kołakowski, Herezja, Kraków 2010, s. 30.

7. H. Masson, Słownik herezji w Kościele katolickim, tłum. B. Sęk, Katowice 1993, s. 148.

8. L. Kołakowski, Herezja, dz. cyt., s. 76-77.

9. Cyt. za: R. Przybylski, Pustelnicy i demony, Kraków 1994, s. 33.

10. Odrodzenie religijne – między teokracją a New Age. Z profesorem Stefanem Swieżawskim rozmawiają Karol Tarnowski i Stefan Wilkanowicz, „Znak” 1992 nr 10 (449), s. 67-68.

11. R. Przybylski, Pustelnicy…, dz. cyt., s. 13-14.

12. F. Nietzsche, Tako rzecze…, dz. cyt., s. 82.

13. N. Kazantzakis, Ostatnie kuszenie Chrystusa, tłumaczenie z języka angielskiego J. Wolff, Poznań 1992, s. 219.

14. T. Halík, Noc spowiednika. Paradoksy małej wiary w epoce postoptymistycznej, tłum. A. Babuchowski, Katowice 2007, s. 233.

15. Dekret o apostolstwie świeckich Apostolicam actuositatem, par. 2 oraz 10.

16. M. Bierdiajew, Niewola i wolność człowieka, tłum. H. Paprocki, Kęty 2003, s. 79.

17.Tamże, s. 179.

 

Zobacz też teksty pozostałych autorów debaty specjalnej:

bp Andrzej Czaja, Kościół nie jest sam dla siebie

Andrzej Miszk, Kościół jako krzyż

 

Inni autorzy debaty "Kochać Kościół mimo wszystko" w październikowej WIĘZI:

Ks. Tomáš Halík , Kocham Kościół mimo wszystko

Anna Karoń-Ostrowska, Miłość postawiona pod ścianą

Krzysztof Dorosz, Konrad Sawicki, Ukryci przed Bogiem w Kościele?

Ks. Grzegorz Strzelczyk, Wierzyć „pomimo” Kościoła

Stefan Swieżawski, Miłość Kościoła, krytyka Kościoła

 

Kosciol_mimo_debata_specjal_2_.jpg

 

Komentarz

  1. 57kerenor57kerenor

    ZEBRANI W IMIĘ MOJE!

    Nie wdając się zbyt szeroko w polemikę nad artykułem, powiem, iż wiarę, prawdziwą wiarę można jednak znaleźć poza zgromadzeniem (kościołem, zborem), lecz nie można jej dostrzec poza Zbawicielem.

    To ważne, ponieważ jak Powiada Zbawiciel “beze mnie nic uczynić nie możecie“. To prawda, że Pan Jezus chce, by Jego zbory na ziemskim padole się rozrastały, a ich członkowie, by rośli w wierze i poznawali te najwspanialsze tajniki wiary, które tylko Zbawiciel objawić może, a do których przez wieki całe, papieże i biskupi uzurpowali sobie prawo.

    Cytat:

    “Decydując się na wiarę bez Kościoła, zabieram Kościołowi (wspólnocie, więc innym ludziom, którzy ją ze mną tworzą) to rozumienie wiary, które uważam za cenne.“

    A jeżeli uważam, że Kościół się myli? A jeśli uważam, że jego najświatlejsi przedstawiciele, czyli np. papieże i biskupi, świadomie wprowadzają ludzi w błąd, ba, powiem więcej, co należy zrobić, gdy rzeczywiście dumni papieże i biskupi są raczej heretykami, a nie nauczycielami Bożego Słowa? Zresztą, nie tylko tutaj o papieży i biskupów chodzi, lecz także o wszystkich tych nauczycieli, którzy odrzucając “TYLKO Pismo Święte“, zajmują się naukami, które nie posiadają w Świętej Księdze, żadnego potwierdzenia (sola scriptura).

    Zatem, co należy zrobić? Odpowiada na to zagadnienie Paweł Koryntianom w Drugim swoim Liście, w 6 rozdziale:

    “Nie wprzęgajcie się z niewierzącymi w jedno jarzmo. Cóż bowiem ma wspólnego sprawiedliwość z niesprawiedliwością? Albo cóż ma wspólnego światło z ciemnością? Albo jakaż jest wspólnota Chrystusa z Beliarem lub wierzącego z niewiernym? Co wreszcie łączy świątynię Boga z bożkami? Bo my jesteśmy świątynią Boga żywego – według tego, co mówi Bóg: Zamieszkam z nimi i będę chodził wśród nich, i będę ich Bogiem, a oni będą moim ludem. Przeto wyjdźcie spośród nich i odłączcie się od nich, mówi Pan, i nie tykajcie tego, co nieczyste, a Ja was przyjmę i będę wam Ojcem, a wy będziecie moimi synami i córkami – mówi Pan Wszechmogący. “

    http://www.nonpossumus.pl/ps/2_Kor/6.php

    “Przeto wyjdźcie spośród nich i odłączcie się od nich.“

    No cóż, to mądre rozwiązanie. Odłączyć się po to, by w spokoju szukać Jedynego Ojcowskiego Syna, albo inaczej, pozwolić, by to Syn Boży Pierwszy wyciągnął rękę “nad naszym Jeziorem Genezaret“ i by rzekł: “Pójdź za mną“.

    Wtedy i tylko wtedy nastąpi w człowieku tak zwana “zmiana myślenia“.

    Na koniec, cytat:

    “Adresatem Dobrej Nowiny nie jest odizolowane od innych indywiduum, lecz przynajmniej „dwóch albo trzech” (Mt 18,20).“

    To bardzo ważne zdanie, ponieważ dwie, lub trzy osoby mogą mieć rację, a miliony mogą się mylić.

    Dlaczego? Przypomnę:

    “Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich".

     “ZEBRANI W IMIĘ MOJE“!

    Nie w imię TRADYCJI, nie w imię papieży, czy biskupów, nie w imię pastorów, czy innych nauczycieli.

    Zebrać się w IMIĘ PANA JEZUSA, to znaczy zebrać się po to, by głosić Jego Naukę, by postępować tak jak On. Zebrać się Imię Pana Jezusa, to znaczy odrzucić wszystkie nauki, o których On nie wspominał. Zebrać się w Imię Pana Jezusa, to znaczy założyć zbroję i wziąć do ręki miecz wiary, by walczyć ze strzałami zła, by stawać w obronie Boga Syna i Boga Ojca.

    W dzisiejszych czasach, ludzie, zgromadzenia, kościoły, odstąpiły od wiary. Dzisiejsze czasy, ukazują nam pierwszy ryk szatana, który nazywa się ekumenizmem i tolerancją międzywyznaniową.

    Pozdrawiam

    57KerenOr

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code