Walczyć z ubóstwem, tolerować ubogich

[play=debata_3_Rymsza.mp3]

Proponowana przeze mnie wyważona „polityka społeczna środka” powinna być ukierunkowana na wyrównywanie szans życiowych, nie zaś poziomów życia obywateli, a tym bardziej nie na ujednolicanie stylów życia ludzi z różnych warstw społecznych i środowisk. Choć równocześnie, zaznaczmy, taka polityka powinna gwarantować obywatelom słabszym egzystencję na poziomie nienaruszającym ich godności (ów poziom, chcąc nie chcąc, musimy poddać relatywizacji kulturowej i „pozycjonowaniu” względem poziomu zamożności społeczeństwa).

 

Dwa rozumienia tolerancji a ubóstwo

 

Klasyczne rozumienie pojęcia „tolerancja” kładzie nacisk na umiejętność współżycia z innymi, niejako znoszenia wokół siebie ludzi o odmiennych poglądach czy stylach życia. Nie zgadzam się z tobą, ale jestem w stanie przyjąć do wiadomości, a nawet zaakceptować istnienie różnic między nami i funkcjonować razem, co najwyżej zachowując pewien dystans. Rozumiem, że nie wszyscy podzielają mój punkt widzenia, chociaż jestem przekonany co do swoich racji i tego, że inni się mylą. Jestem tym samym tolerancyjny. Tak rozumiana tolerancja to starożytna cnota obywatelska pozwalająca na pluralizm poglądów – tak w przestrzeni publicznej, jak i w życiu prywatnym. Z tego też względu tolerancja stała się jedną z kluczowych wartości nowożytnej demokracji, w której wolność słowa i prawo zrzeszania się, obejmujące tworzenie organizacji opartych na wspólnocie poglądów, są kluczowymi cywilnymi i politycznymi uprawnieniami obywateli.

   Ankieta_ID=201766#

Współcześnie obserwujemy jednak znaczącą ewolucję rozumienia terminu „tolerancja”. Próbuje się bowiem traktować tolerancję już nie jako umiejętność akceptowania istnienia różnic między członkami wspólnoty, ale jako gotowość akceptacji samych odmienności. Rozumienie tolerancji na naszych oczach przebywa drogę od cierpliwego znoszenia odmienności do ich ochoczej afirmacji. Równocześnie coraz częściej traktuje się tak rozumianą tolerancję nie tylko jako cnotę, a więc pożądaną postawę obywatelską i umiejętność praktyczną, ale wręcz jako „produkt” obowiązkowej demokratycznej socjalizacji. Przoduje w tym ruch politycznej poprawności.

Problem w tym, że brak internalizacji owej nowo definiowanej cnoty tolerancji w odniesieniu do odmienności kulturowych promowanych przez ruch poprawności politycznej skutkuje często marginalizacją, wręcz wykluczaniem z przestrzeni publicznej (np. poprzez utrudnianie głoszenia niepoprawnych poglądów) jednostek nieodpowiednio wyedukowanych, „opornych” i „odpornych” na wdrażaną zmianę świadomościową. W ten sposób – jak trafnie ujął to Allan Bloom w eseju „Umysł zamknięty” – trzymając się klasycznego rozumienia tolerancji, zauważamy, że progresywne „wielkie otwarcie” (na tzw. innego) staje się „wielkim zamknięciem”.

Tym samym okazuje się, że nadawanie tolerancji nowego, progresywnego znaczenia wcale nie musi skutkować większą inkluzją społeczną. Faktyczny rezultat oddziaływania progresistów jest raczej taki, że jedni (np. mniejszości kulturowe, środowiska propagujące alternatywne style życia) podlegają inkluzji, ale inni (osoby o tradycyjnych poglądach) odwrotnie – poddawani są ostracyzmowi i marginalizacji w przestrzeni publicznej. W ten sposób upowszechnianie tolerancji w nowym wydaniu staje się elementem inżynierii społecznej, a nie wychowania obywatelskiego. W gruncie rzeczy przyjmuje się tu niepisane założenie, że jednych trzeba odsunąć, żeby zrobić miejsce innym.

Kluczowym aspektem wzajemnego „tolerowania się” ludzi biednych i bogatych nie jest sfera poglądów, ale fizycznego obcowania, współzamieszkiwania. Przejawy praktykowania tolerancji lub wzajemnego czy też jednostronnego nietolerowania się można więc sytuować na „przestrzennym” continuum, którego krańce wyznacza pełna integracja – z jednej strony i pełna segregacja – z drugiej. Przejawem trudności czy po prostu niechęci we wzajemnym tolerowaniu się jest fizyczne odsuwanie się od siebie ludzi, środowisk i całych warstw społecznych o znacząco różnych możliwościach finansowych. W tym przestrzennym wymiarze, jak chyba w żadnym innym, jest miejsce na interwencję państwa poprzez politykę społeczną, a nie tylko wychowanie czy edukację. Walka z biedą, jak to ujmowano tradycyjnie, czy – używając języka współczesnej debaty publicznej – z wykluczeniem społecznym nie powinna jednak, moim zdaniem, opierać się na inżynierii społecznej, a więc mechanicznych działaniach ukierunkowanych na likwidowanie przejawów problemu (w tym wypadku przestrzennej segregacji ludzi biednych i bogatych). Polityka społeczna musi być „wrażliwa społecznie” nie tylko w swych celach, ale i w instrumentarium działania. Musi być działaniem wyważonym, świadomym wywoływanych skutków, także skutków ubocznych.

Obrazowo można powiedzieć, że państwo powinno walczyć z ubóstwem, a równocześnie tolerować ubogich. Gdy nie podejmuje interwencji socjalnej – nie wywiązuje się z jednego ze swych kluczowych zadań, jakim jest zapewnienie obywatelom (przy ich współudziale) bezpieczeństwa socjalnego. Jeżeli zapomina o drugim aspekcie i przejawia nadmierną aktywność, wywołuje zazwyczaj niepożądane skutki uboczne, czasami nawet „przeciwskutki”, trafnie nazwane przez francuskiego socjologa Raymonda Boudona mianem efektu odwrócenia. Państwo, próbując na siłę urzeczywistniać różne „słuszne” utopie, niebezpiecznie zbliża się przy tym do formuły państwa totalnego, które organizuje obywatelom szczęśliwe życie, bez pytania ich samych o zdanie. Wizję takiego zaprogramowanego na szczęście, egalitarnego społeczeństwa sugestywnie nakreślił Orson Welles w „Wehikule czasu”. Nie jest to bynajmniej wizja ładu społecznego, którą bym podzielał.

 

Dwie kultury ubóstwa

 

Kluczowy dla podejmowanych tu rozważań jest termin „kultura ubóstwa” i związane z nim zjawisko dziedziczenia biedy. Socjologowie, pisząc o dziedziczeniu biedy, mają na myśli nie przejmowanie przez dzieci jakichś określonych cech genetycznych czy predyspozycji osobowościowych rodziców, ale zjawisko przechodzenia z pokolenia na pokolenie marginalnych pozycji w strukturze społecznej czy na rynku pracy. W tym właśnie kontekście badacze piszą o utrwalaniu się kultury ubóstwa. Warto jednak zaznaczyć, że w literaturze socjologicznej niejako konkurują ze sobą dwie wersje opisu i wyjaśnienia fenomenu owej kultury.

Pierwszą zawdzięczamy ekonomiście Kennethowi Galbraithowi i socjologowi Williamowi J. Wilsonowi. Kultura ubóstwa przez nich opisywana to ustrukturyzowane zjawisko ubóstwa, u którego podstaw leży przyzwyczajanie się ludzi do życia w warunkach podstandardowych na skutek trwale ograniczonych możliwości zarobkowania. Ludzie biedni mają w tym ujęciu te same aspiracje i wartości, co bogatsi, ale ograniczone zdolności wypracowywania dochodu. Zarabiając mniej, muszą oszczędzać na różnych wydatkach, a gdy trwa to dłużej, przywykają do takiego samoograniczającego się stylu życia. Ich dzieci mają więc ograniczone możliwości uczestniczenia w kulturze, uczą się w kiepskich szkołach, nie wyjeżdżają na wakacje itd. Co więcej, często uważają taki stan rzeczy za normalny, co sprzyja dziedziczeniu w dorosłym życiu pozycji społecznej i zachowań rodziców. Galbraithowska walka z ubóstwem odwołuje się do założeń keynesizmu: trzeba zwiększyć ludziom biednym ich dochód rozporządzalny poprzez świadczenia socjalne, a będą żyć jak inni obywatele i wydobędą się z pułapki ubóstwa.

Jakże różna jest interpretacja, a zwłaszcza wnioski wynikające z charakterystyki kultury ubóstwa kreślonej piórem Irvinga Kristola, Charlesa Murraya i innych amerykańskich krytyków welfare state. Podkreślają oni, że kluczowym czynnikiem utrwalania się kultury ubóstwa jest załamanie się etosu pracy i samozaradności w środowiskach beneficjentów programów państwowej pomocy społecznej. Ponieważ państwo gwarantuje wsparcie socjalne, można niejako wybrać życie na koszt społeczności i zrezygnować z aktywności ekonomicznej. Reguły programów socjalnych są, co prawda, na tyle skomplikowane, że aby na dłużej zbilansować budżet domowy „metodą zasiłkową”, trzeba się zazwyczaj nieźle „napracować”. Sęk w tym, że jest to wysiłek społecznie i ekonomicznie bezproduktywny. Dzieci zaś dorastające w społecznościach, gdzie rzadko kto systematycznie pracuje, nie nabywają nawyku pracy, ale raczej trwałą dysfunkcję społeczną skutkującą nieumiejętnością zakorzenienia się na rynku pracy. Są one w stanie zarabiać co najwyżej dorywczo, najchętniej w szarej strefie. Stosunkowo łatwo przychodzi im więc dokonać podobnego jak rodzice strategicznego wyboru orientacji na wsparcie socjalne i powielać ich trajektorię życiową. Murray, dokładnie odwrotnie niż Galbraith, postuluje więc ograniczenie, jeśli nie likwidację redystrybucyjnych programów socjalnych. Kristol jest mniej radykalny – wskazuje na potrzebę odbudowania etosu pracy, z czym zresztą Murray się zgadza.

Której szkole socjologicznej przyznać rację? Nawet dosyć pobieżna diagnoza społeczna pokazuje, że racje leżą po obu stronach. W życiu społecznym występują – czasem równolegle, a zazwyczaj w przemieszaniu – obie kultury ubóstwa. I jest to charakterystyczne nie tylko dla społeczeństwa amerykańskiego, ale także dla społeczeństw europejskich, w tym społeczeństwa polskiego.

W polskim dyskursie przeważa obecnie druga tendencja. Razi łatwość, z jaką dziennikarze popularnych mediów upowszechniają negatywne charakterystyki zasiłkobiorców pomocy społecznej. Razi traktowanie w debacie eksperckiej wydatków socjalnych niemal wyłącznie w kategoriach obciążenia (w domyśle: zbędnego) budżetu państwa. Na łamach prasy formułowane są propozycje obniżenia i tak już niskich świadczeń z pomocy społecznej. Obecnie rząd proponuje znaczące obniżenie rent inwalidzkich tylko dlatego, że są za wysokie względem emerytur, bez brania pod uwagę tego, że zgodnie z logiką ubezpieczeń społecznych powinny one rekompensować utracony w wyniku wypadku czy choroby dochód z pracy, a tym samym – do niego przede wszystkim być przyrównywane (tak jak i płacone przez ubezpieczonych składki). Przykłady można mnożyć.

Krytykując dominujące nastawienie, nie opowiadam się jednak za rozwiązaniem alternatywnym z przeciwległego bieguna – redystrybucyjną polityką społeczną. Potrzebna jest, moim zdaniem, wyważona „polityka środka”, przykładająca wagę nie tyle do skali redystrybucji (duża czy mała?), ile do sposobu prowadzenia programów wsparcia. Polityka propagująca współpracę służb publicznych z organizacjami dobroczynnymi – świeckimi i kościelnymi – funkcjonującymi w ramach społeczeństwa obywatelskiego i zakorzenionymi w społecznościach lokalnych. Wreszcie polityka doceniająca wagę podejścia określanego w literaturze angielskojęzycznej jako empowerment (dosłownie „wyposażanie w siłę”), a więc oparta na współdziałaniu służb społecznych z beneficjentami wsparcia w imię obywatelskiego upodmiotowienia i społecznej aktywizacji tych ostatnich.

Trzeba wreszcie przyjąć do wiadomości i zaakceptować, że niektórzy z nas mogą po prostu chcieć żyć ubogo (szczególnie, gdy ubóstwo definiujemy, kreśląc jego relatywne linie, a wiec np. w odniesieniu do średniej stopy życiowej, czy też wyznaczamy koszyki niezbędnych dóbr i usług, opierając się na dominujących wzorcach konsumpcji). Tacy ludzie mogą wyznawać system wartości, w którym nie mieszczą się wartości społeczeństwa konsumpcyjnego, czy też preferować dobra uznawane za małowartościowe przez dominującą w społeczeństwach demokratycznych klasę średnią. Dwutygodniowy pobyt w zagranicznym hotelu z opcją all inclusive nie musi być marzeniem robotnika. Taka propozycja może przegrać z wyjazdem pod namiot na ryby – nie dlatego, że jest za droga, ale zwyczajnie nudna.

Innymi słowy, proponowana przeze mnie wyważona „polityka społeczna środka” powinna być ukierunkowana na wyrównywanie szans życiowych, nie zaś poziomów życia obywateli, a tym bardziej nie na ujednolicanie stylów życia ludzi z różnych warstw społecznych i środowisk.

Choć równocześnie, zaznaczmy, taka polityka powinna gwarantować obywatelom słabszym egzystencję na poziomie nienaruszającym ich godności (ów poziom, chcąc nie chcąc, musimy poddać relatywizacji kulturowej i „pozycjonowaniu” względem poziomu zamożności społeczeństwa).

 

Sprzeczności w systemie edukacji

 

Uważniej przyjrzyjmy się paradoksowi systemu edukacji, który to system jest o tyle wyjątkowy, że jego istnienie popierają zarówno zwolennicy welfare state (przede wszystkim ci z nurtu politycznej poprawności, uznającego edukację publiczną za kluczowy instrument nie tyle przekazywania wiedzy, ile kształtowania świadomości społecznej), jak i ich wolnorynkowi przeciwnicy (którzy uważają „inwestowanie w kapitał ludzki” za znacznie lepszą niż „rozdawnictwo socjalne” formę pomocy uboższym obywatelom, a w wersji skrajnej – za jedyną dopuszczalną formę wsparcia w ramach interwencji państwa).

Otóż w system edukacji wpisane są dwa sprzeczne cele. Z jednej strony system ten ma za zadanie umożliwić dzieciom ze środowisk marginalizowanych nadrobienie deficytów kulturowych (to obecnie najważniejszy obok ułatwienia obojgu rodzicom pracy zawodowej argument na rzecz rozwoju przedszkoli). Funkcja egalitaryzująco-spajająca kryje się też za instytucją rozbudowanego minimum programowego (dzisiaj kwestionowanego w imię pluralizmu edukacyjnego i indywidualnych programów nauczania), mającego za zadanie wyposażenie wszystkich obywateli w ten sam kapitał kulturowy, ułatwiający komunikację i wzmacniający tożsamość wspólnoty narodowej (europejskie państwa opiekuńcze, warto to zaznaczyć, zostały skonstruowane jako państwa narodowe, a francuskie czy skandynawske welfare states są takimi po dziś). Równocześnie system edukacyjny ma być funkcjonalny względem potrzeb rynku pracy i dokonywać selekcji potencjalnych pracowników do różnych zawodów i szczebli organizacyjnych w systemie produkcji, w tym stwarzać możliwości szybkiego rozwoju jednostkom najzdolniejszym. Wreszcie w systemie edukacji silnie obecne są mechanizmy rynkowe wzmacniające segmentację populacji uczniów. W skrócie można powiedzieć, że od sytemu edukacji oczekujemy równocześnie znoszenia i produkowania nierówności społecznych.

Która z tych opcji w praktyce zwycięża? Zazwyczaj ta, która ma większą społeczną legitymację. W Polsce jest to obecnie bez wątpienia segmentacja. Tak być nie musi, czego przykładem jest Finlandia. Z napięciem wywołanym przez sprzeczne funkcje systemu szkolnego trzeba nauczyć się żyć i na miarę możliwości racjonalnie nim zarządzać. Ale oznacza to raczej politykę decentralizacji zarządzania oświatą i uspołecznianie szkół, a nie ich recentralizację. Mówiąc w skrócie, wychowujemy do pluralizmu raczej przez pluralistyczne rozwiązania instytucjonalne, a nie za pomocą standaryzacyjnych regulacji.

 

W co inwestować?

 

Stanisław Burdziej w artykule pt. „Religia jako źródło kapitału społecznego” („Trzeci Sektor” 2008, nr 15) trafnie zauważył, że jedną z ostatnich instytucji, niepoddających się presji społecznej segmentacji jest w Polsce parafia. Tutaj nadal prestiż społeczno-zawodowy czy zamożność nie mają decydującego wpływu na pozycję w społeczności, liczy się zaangażowanie w praktyki religijne i w życie parafii. Dlatego osoby wierzące zachęcam do świadomego uczestnictwa w życiu parafii i nietraktowania siebie jak biernych konsumentów usług religijnych, a kościołów – jak miejsc ich świadczenia. A tym samym do współtworzenia wspólnoty będącej siecią wsparcia tak dla bogatszych, jak i biedniejszych parafian. Ważnym aspektem jest też rozwijanie przyparafialnej działalności dobroczynnej. Wszystkich zaś gorąco namawiam do aktywnego uczestnictwa – na podobnych, wolontaryjnych i wspólnotowych zasadach – w organizacjach pozarządowych oraz do osobistego (datki pieniężne nie wystarczą) wspierania różnych lokalnych inicjatyw obywatelskich, takich jak banki czasu, nieformalne stowarzyszenia sąsiedzkie czy rady rodziców w szkołach. Słowem, do obywatelskiej partycypacji w życiu społecznym.

Instytucjami spajającymi ludzi bogatszych i biedniejszych mogłyby być także partie polityczne jako społeczności budowane na wspólnocie poglądów i obywatelskim zaangażowaniu w sprawy publiczne. Ale, niestety, nie obecnie i nie w Polsce. Jakoś nie potrafię dostrzec w którejkolwiek z obecnych w polskim parlamencie partii przejawów społeczności. Informacje docierające do opinii publicznej od osób wypchniętych na margines życia politycznego sugerują bowiem, że wewnątrz struktur partyjnych toczy się rywalizacja może nawet ostrzejsza (jak to sobie wyobrazić?) niż w międzypartyjnej grze prowadzonej obecnie przez dwie wiodące partie w formule wojny na polityczną śmierć i życie.

Warto natomiast inwestować w aktywność społeczną na poziomie szkoły. Wspomniane rady rodziców to jedna, ale nie jedyna z możliwych form zaangażowania. Tworzenie ze szkół społeczności grupujących uczniów, nauczycieli i rodziców, zakorzenionej dodatkowo w społeczności lokalnej, to wartościowa droga do wzmacniania w uczniach kompetencji społecznych, a w skali lokalnej – do budowania realnych więzi społecznych: tak o charakterze spajającym, jak i pomostowym, a więc przekraczających ewentualne podziały na biednych i bogatych.

Segmentacja przestrzenna na linii bogaci–biedni jest z pewnością przejawem wpływu mechanizmów rynkowych na życie społeczne i w gospodarce rynkowej zawsze będzie mieć miejsce. Pytanie tylko, czy przybierze formę i rozmiary niszczące więzi społeczne, jak na przykład w Hondurasie, gdzie niewielka elita ludzi bogatych żyje w całkowitym i dosłownym odizolowaniu od żyjącej w nędzy większości, czy też nie naruszy podstaw spójności społeczeństwa, pozwalając utrzymać więzi pomostowe między różnymi grupami i środowiskami? By tak się właśnie stało, jako członkowie społeczności powinniśmy być w stanie trzymać w rozsądnych ryzach swoje aspiracje konsumpcyjne. Zwróćmy bowiem uwagę, nie tylko jak, ale i przy jakich warunkach brzegowych działają mechanizmy rynkowe silnie segmentujące strukturę społeczną. Warunkiem brzegowym jest ogólnospołeczne zainteresowanie zdobywaniem najwyższego z możliwych poziomów życia – a dokładniej – materialnych atrybutów wyznaczających ten poziom. Samochód tylko wtedy jest wyznacznikiem zamożności jego posiadacza, jeżeli każdy kupuje najdroższy model, na jaki go stać. Podobnie rzecz ma się z mieszkaniami i domami. Jeżeli potrafię kupić samochód spełniający moje wymagania, ale nie będący ostatnim krzykiem mody (choć byłoby mnie na to stać), jeżeli wybiorę mniejszy dom, uznając, że może być on nawet przytulniejszy od „pałacu” (na który mógłbym sobie pozwolić) – wtedy to, co mam, przestaje precyzyjnie wyznaczać mój status materialny i moją siłę nabywczą. Przestając uczestniczyć w rywalizacji określanej często terminem „wyścigu szczurów”, może znajdę też czas i ochotę, a nawet zacznę czerpać radość ze wspierania potrzebujących. Tam, gdzie kultura dobroczynności jest rozwinięta, praktykuje to wielu ludzi sukcesu. Nie muszą oni już nikomu nic udowadniać; są w gruncie rzeczy bardziej wolni, a przez to bardziej otwarci na innych.

Gdy więc zastanawiałem się nad puentą rozważań o tym, jak upowszechniać tolerancję bogatych wobec ubogich i ubogich wobec bogatych, mając przy tym świadomość, że bynajmniej nie o „cierpliwe wzajemne znoszenie” tu idzie, przyszło mi na myśl, że zamiast propagować wspomniane na wstępie przewrotne hasło „nie ma tolerancji dla wrogów tolerancji”, warto upowszechniać motto, które przyświecało ruchowi Pierwszej Solidarności: „nie ma wolności bez solidarności”. Motto niekoniecznie pisane przez duże „W” i duże „S”.

 

Zobacz też teksty pozostałych autorów:

Elżbieta Tarkowska , Bieda i nietolerancja

Henryka Bochniarz, Dialog społeczny warunkiem rozwoju Polski

 

Gerald R. Beyer,  Sprawiedliwe płace jako wyraz wolności i solidarności

 

Komentarze

  1. egon

    Spośród dotychczasowych

    Spośród dotychczasowych debat ta zdaje się mieć najbardziej wyrównany i merytoryczny poziom. Co prawda róznica w spojrzeniu na sprawy społeczne pomiędzy dwoma socjologami i ekonomem (ekonomistką) wygląda zrazu tak, jakby odzielała je opisywana tydzień temu przez prof. Staniszkis przepaść, jednak na szczęście dla debaty jest to różnica perspektywy, a nie przeciwstawnych, choć będących na tej samej płaszczyźnie dyskursów.

    Tekst Rymszy jest dobrym przykładem merytorycznej kompetencji i adekwatności wypowiedzi autorów w tym tygodniu. Porusza tyle wątków, że nie sposób skomentować go w całości za jednym razem. Weźmy więc teraz tylko opisywane na początku zjawisko "kultury ubóstwa" i jego społecznego i urzędniczego odbioru. Autor odwołuje się tutaj do dwóch koncepcji socjologicznych, jednak wydaje mi się, że jest to po prostu opis dwóch wrażliwości społecznych, które z grubsza możnaby nazwać "prawicową" i "lewicową". Z tym zastrzeżeniem, że wbrew upowszechnianej w Polsce nomenklaturze, prawicowość oznacza tu pozostawienie jednostce pola do działania, wraz ze wszystkim tego zagrożeniami – a zatem liberalizm, lewicowość zaś wiarę w koniecznosć interwencji państwa w celu wyrównywania szans. Ponieważ jesteśmy społeczeństwem na dorobku, wciąż jeszcze niezbyt zamożnym, nie dziwi fakt, że przeważa wśród nas światopogląd pierwszy, przekonanie, że skoro że skoro o osiągnięcie w miarę przyzwoitego statusu muszę raczej ciężko walczyć (również z państwem i jego urzędami, jak zapewne powiedzieliby różnej skali przedsiębiorcy), to ci, którzy opierają się na pomocy państwa żyją na mój koszt. Jakim niby prawem?

    To, że w tym tonie wypowiadają się też media (ale czy rzeczywiście tak jest do końca?) byłoby więc tutaj raczej odbiciem nastrojów znacznej części społeczeństwa (głównie tej, która jest odbiorcą serwisów informacyjnych) a nie ich źródłem.

    Zgadzam się tu z diagnozą, że pomoc społeczna powinna być w jakiś sposób powiązana z szukaniem dróg wychodzenia z ubóstwa, walką z jego strukturyzacją. Jest to postulat mocno hipotetyczny, ale być może materialna pomoc państwa powinna nawet być w jakiś sposób warunkowana działaniami tych, którym się pomaga, współpodejmowaniem przez nich odpowiedzialności za własny byt, na przykład poprzez edukację czy aktywne poszukiwanie pracy. Zwykłe, i bezwarunkowe, przekazywanie określonych sum jedynie na podstawie niskich dochodów, wydaje się być rzeczywiście działaniem nieraz przeciwskutecznym.

     
    Odpowiedz
  2. smok.eustachy

    Słabe jednak

    Bo ubóstwo tematycznie słabo się łaczy z tolerancją.

    Natomiast nikt nie napisał, że głównym powodem bezrobocia itp problemów jest rząd. Radykalne zmniejszenie bezrobocia oznacza, że trzeba podnieść pensje Policji, lekarzom, nauczycielom, urzędnikom i to poważnie, np. o 50%. A że nie ma na to skąd wziąć więc lepiej utrzymywać status quo.

     
    Odpowiedz
  3. egon

    To zależy

    @Smok Eustachy

    W moim przekonaniu ubóstwo może wiązać się z tematem tolerancji o tyle, o ile jest przyczyną tarć w społeczeństwie. Autorzy w tym tygodniu mocno skupili się na przyczynach ubóstwa, w czym owszem, trochę sztuczne byłoby dopatrywanie się przestrzeni do tolerancji. Jednak mój stosunek do człowieka ode mnie dużo uboższego, który nieraz ma przy tym wiele innych problemów, nie uczestnicząc w pełni w życiu społecznym, jest już dla mojej tolerancji wyzwaniem. Podobnie rzecz się ma z ludźmi bogatszymi; ktoś dobrze określił to w komentarzu na facebooku – widzę, że ktoś ma w Polsce duży dom i myślę od razu: "złodziej".

    Jest tu wiec spore pole do refleksji.

     
    Odpowiedz
  4. smok.eustachy

    Ubóstwo może się

    Ubóstwo może się łączyć z tarciami, ale i zbytek też je powoduje. Ze szczęścia ludzie głupieją. Artykuł ten nie jest słaby, tylko nie na temat trochę. Co do edukacji to ma trochę racji, ale nie do końca bo nie mówi o podstawowej funkcji szkolnictwa: dzieciaki mają siedzieć rano w szkole a potem odrabiać lekcje czyli mieć zajęty czas. Czy odrabiają zadania z sensem to drugorzędne. Druga funkcja to zatrudnienie odpowiedniej grupy ludzi: nauczycieli.
    Pluralizm edukacyjny musi się wiązać z różnicami w pojmowaniu takich zagadnień, jak cel edukacji, program, formy. Żeby była tolerancja to muszą istnieć różne sprzeczne poglądy w tej sprawie. De facto tak jest ale rzeczywistość dociera do ideologów opornie.
    Np. jedni chcę mieć luz w szkole i dobre stopnie.
    Inni by chcieli zdawać na prawo czy medycynę.
    Inni to nic nie chcą.
    II
    Co do samej refleksji edukacyjnej to jak masz 2 ludzi: jednego wysokiego a drugiego niskiego to bardzo trudno naciągnąć tego małego, a znacznie prościej obciąć nogi temu dużemu.
    Egalitaryzm edukacyjny ma się coraz lepiej, weźmy matury: tak zorganizowane że łatwo zdać maturę, ale bardzo trudno zdać na bdb. Bo musisz trafić dokładnie w klucz. Profesorowie polonistyki piszą wypracowania na ndst. Porażka.
    Sam klucz jest wynikiem rozbuchanego ego. Jakiś gościu se go ustala i się napawa (podnosi samoocenę), że miliony się do tych wymysłów muszą stosować.

    Dodatkowo dzieciaki cierpią przez różne idee-fixie. Ktoś tam se wymyślił że ogólnokształcone mają być, więc tysiące takich, co się zawodu powinny konkretnego uczyć wepchnięto w ogólne kształcenie. To wszystko jest tak żenujące że nie będę już o tym pisał.
    III
    Co do kwestii: "widzę, że ktoś ma w Polsce duży dom i myślę od razu: "złodziej"" Jeśli np. nie umieją budować autostrad to znaczy, że kwestie umiejętności nie mają znaczenia czyli musi być coś innego grane.
     

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code