Jaśniejsza strona Polski

[play=E.mp3]

 Mężczyźni uświadamiają sobie, że postulat równego traktowania wymaga od nich dziś często innej postawy względem słusznych aspiracji współczesnych kobiet niż ta, która powszechna była jeszcze w pokoleniu ich ojców czy dziadków. Kobiety zaczynają widzieć, że nie powinny bezwiednie się poddawać utrwalonym w kulturze nawykom bądź zachowaniom, które ewidentnie im szkodzą. Że jeśli chcą i dysponują odpowiednimi kompetencjami, mają prawo do wyboru swojej drogi życiowej – w byciu pracobiorczynią czy pracodawczynią, w biznesie czy w polityce.

 

Nie mam wątpliwości, że Polska ciągle jeszcze nie jest krajem równych szans dla kobiet i mężczyzn. W naszym kraju kobiety wciąż pozostają najliczniejszą i najczęściej dyskryminowaną grupą społeczną. Warto jednak pamiętać, że trudno dziś znaleźć na mapie Europy państwo, w którym ta równość szans dla obojga płci rzeczywiście występuje. Z pewnością w krajach skandynawskich sytuacja jest dużo lepsza niż np. na europejskim południu, gdzie i współcześnie tradycyjne struktury patriarchalne mają się dobrze. W takiej perspektywie Polska sytuuje się gdzieś pomiędzy tymi dwoma biegunami. Mimo to w opisie aktualnej pozycji polskich kobiet trzeba wystrzegać się zbyt daleko idących uproszczeń. Inaczej wyglądają przecież realne problemy w wielkich miastach a inaczej w tradycyjnie zorientowanych społecznościach wiejskich. Znaczne różnice zaznaczają się w tym kontekście również między poszczególnymi regionami Polski. Można zasadnie przypuszczać, że np. w Warszawie czy Szczecinie – z powodów społecznych oraz historyczno-kulturowych – sytuacja kobiet jest nieco odmienna od tej, z jaką mamy do czynienia choćby w Rzeszowie czy Nowym Sączu. Zatem zarówno natężenie, jak i formy dyskryminacji ze względu na płeć zależą w Polsce mocno od lokalnych uwarunkowań.

Tym bardziej więc należy zwracać uwagę na pozytywne aspekty wspólnego dla wszystkich nas dziedzictwa przeszłości. Często krytykuje się u nas dawny wzorzec „matki-Polki”, zapominając jak wielki wpływ kulturowy miał on w naszym kraju na wzajemne relacje między płciami. „Matka-Polka” to zresztą stereotyp już dziś zanikający. Istnieje bowiem tylko w najbardziej tradycjonalistycznie nastawionych społecznościach. W wyniku tragicznych okoliczności historycznych w XIX wieku kobiety na ziemiach polskich musiały często podejmować się ról, które w innych politycznych kontekstach nie byłyby dla nich dostępne. Choć sam w sobie los typowej „matki-Polki” nie był do pozazdroszczenia, Polki miały jednak w społeczeństwie taką pozycję, że stopniowo coraz głośniej mogły domagać się prawnego, ekonomicznego, zawodowego i obyczajowego równouprawnienia płci. Te postulaty trafiały na podatny grunt szczególnie po powstaniu styczniowym, gdy wielu mężczyzn zginęło, wielu pozostawało na zesłaniu, a w kraju nagle wzrosła liczba samotnych kobiet bez wykształcenia, posagu i pracy. To wtedy Eliza Orzeszkowa (wraz z innymi pisarkami i aktywistkami społecznymi) publicznie zażądała dla kobiet powszechnego dostępu do szkół, studiów uniwersyteckich i zatrudnienia, gdyż były to po prostu warunki umożliwiające przetrwanie w ówczesnym społeczeństwie.

Co ważne, program ten znajdował na ziemiach polskich posłuch także wśród mężczyzn. Dlatego walka o realne uczestnictwo kobiet w strukturach władzy i o prawa wyborcze dla nich w XX wieku nie spotykała się u nas z tak silnym męskim ostracyzmem, z jakim musiały przez dziesiątki lat borykać się mieszkanki tzw. „starych”, zachodnich demokracji. Nigdy zatem dość przypominania, że Polki jako jedne z pierwszych odniosły poważny sukces w przezwyciężaniu dyskryminacji ze względu na płeć. Już bowiem od 1919 r. (czyli właściwie od chwili odzyskania przez nasze państwo niepodległości) cieszyłyśmy się pełnią praw wyborczych, wybierałyśmy i byłyśmy wybierane (Polska była trzecim krajem w świecie, w którym kobiety zyskały prawa wyborcze). Tymczasem w USA prawa wyborcze w pełnym wymiarze ustanowiono dla kobiet dopiero w 1920 r., w Wielkiej Brytanii – w 1928 r., we Francji – w 1944 r., a w Szwajcarii – w 1971 r. (!). Ponieważ my same często o tym nie wiemy, zorganizowałam w ubiegłym roku w Sejmie wystawę „90 lat obecności kobiet w polskim parlamencie”, która później była wystawiana w wielu miastach w Polsce.

Od wspomnianych zachodnich krajów Polskę różni też to, że Polki od dawna dużo częściej podejmowały pracę zarobkową. Wiadomo, że w PRL-u wynikało to często nie z chęci, a ekonomicznego przymusu. „Kobieta pracująca” – tak świetnie zagrana przez Irenę Kwiatkowską w Czterdziestolatku – z całą pewnością nie uosabiała marzeń i aspiracji większości borykających się z trudami dnia codziennego (np. permanentnymi niedoborami w zaopatrzeniu) obywatelek komunistycznego państwa. Komunizm sprawił jednak, że zatrudnianie kobiet postrzegane jest u nas jako (raczej niekwestionowana) norma społeczna.

W tym względzie emancypacja w dużym stopniu już się dokonała, jakkolwiek są jeszcze nieliczne zawody, do których panie wciąż nie mają – z powodów uzasadnionych lub nie – pełnego dostępu. Mimo takich przypadków problemem z pewnością nie jest u nas to, że kobietom zakazuje się pracy.

Podstawowy kłopot tkwi gdzie indziej. Statystyki alarmują, że kobiety ciągle jeszcze za tę samą pracę otrzymują mniejsze wynagrodzenie niż mężczyźni, w sytuacji gdy wiele zatrudnionych kobiet poza profesjonalnymi zajęciami wykonuje też większość prac domowych. To one przecież najczęściej sprzątają, gotują, piorą oraz wychowują dzieci (a często brakuje tak bardzo potrzebnych żłobków i przedszkoli), za co nie dostają żadnej pensji. Na tym polu nie nastąpiły dotąd w Polsce wyraziste zmiany mentalności. Są oczywiście kobiety, które chciałyby spełniać się życiowo wyłącznie jako „gospodynie-matki”. Taki wzorzec trudno byłoby jednak dziś uznać za powszechny ideał. Jeśli zatem są obecnie w Polsce takie regiony, gdzie – szczególnie w małych miasteczkach i na wioskach – wiele jest „gospodyń-matek”, przyczyna takiego stanu musi być inna. To po prostu najczęściej obszary, na których po upadku komunizmu panowało strukturalne bezrobocie. Tam kobiety nie miały i nie mają możliwości dokonania takiego wyboru, jak np. singielki – mieszkające zazwyczaj w wielkich miastach i pracujące w dużych firmach z wewnętrznymi kodeksami postępowania, które wykluczają jakąkolwiek formę seksistowskiej dyskryminacji. Kodeksy te jednak nie obowiązują w środowiskach, w których z konieczności tkwią sfrustrowane często „gospodynie-matki”…

Tym bardziej warto zauważyć, że to właśnie kobiety z niewielkich środowisk prowadzą w Polsce większość firm rodzinnych (co świadczy skądinąd o wciąż silnej roli rodziny w naszym kraju): sklepików, punktów usługowych, skromnych przedsiębiorstw ogrodniczych i rolniczych. Często się zdarza, iż w takich firmach mężczyzna jest szefem tylko formalnie, a przy tym do kobiecej przedsiębiorczości odnosi się nader nieufnie. Mimo tej męskiej niechęci aktywność kobiet w małym i średnim biznesie daje się coraz bardziej zauważyć. To dobry symptom, wyjątkowy w Europie. Kobieta nie musi już bowiem czuć się ekonomicznie ubezwłasnowolniona, co sprzyja budowaniu prawdziwie partnerskich relacji w rodzinie.

Jest też druga strona medalu takiej sytuacji, związana z kryzysem tradycyjnie pojmowanej męskości. Warto pamiętać, że w Polsce mężczyzna (niezależnie od swojego pochodzenia, wykształcenia i statusu materialnego) zazwyczaj ma poczucie, że to on – przede wszystkim lub nawet wyłącznie – powinien utrzymywać rodzinę. Toteż gdy jego żona zaczyna zarabiać więcej, odczuwa dyskomfort. Informacją o wysokości dochodów małżonki nie będzie się raczej dzielił ze swoimi kolegami. Kulturowy, przekazywany w wychowaniu stereotyp mówi przecież, że kobieta powinna być istotą słabą i niejako „z natury” mężczyźnie poddaną.

Mimo to coraz częściej się zdarza, że kobiety w najróżniejszych instytucjach i przedsiębiorstwach (nie tylko rodzinnych) zaczynają pełnić kierownicze funkcje. Pozostający pod wpływem dotychczasowych stereotypów mężczyźni w takich sytuacjach bardzo się boją swoich szefowych. Ambitne zwierzchniczki wzbudzają w nich antypatię. Mężczyźni nierzadko narzekają, iż przełożone odnoszą się do nich z wyższością. Zapominają tylko, że takie zachowania ich szefowych mogą być specyficzną reakcją na antykobiece, a wciąż u nas żywotne kody kulturowe. Przecież nie bez powodu mężczyźni, gdy sami zajmują kierownicze stanowiska, bardzo często robią wiele, by podległych im pracownic nie awansować. Wszelkiej maści dyrektorowie lubią działać w szczelnie zamkniętych, męskich gronach. Dlatego, by przebić się skutecznie przez ów mur męskiej niechęci, kobiety nie tylko muszą się zwykle wykazywać większym profesjonalizmem w swoich dziedzinach, ale i swoistą bitnością. Przy okazji zdarza się niestety, iż bezwiednie przejmują model męskiej waleczności, dla którego charakterystyczne są bezwzględność i agresja. Kobieta bardziej próbuje być wtedy „szefem-facetem” dla swoich podwładnych, co niekoniecznie spotyka się z pozytywnymi reakcjami zarówno męskiej, jak i żeńskiej części podległego jej personelu.

   Ankieta_ID=201827#

Dotknęłam tu dość drażliwego tematu. Niestety faktem jest, że tzw. kobieca solidarność pozostaje zwykle jedynie niespełnionym postulatem z feministycznych manifestów. Bo kobiety nie tylko doświadczają nierównego i niesprawiedliwego traktowania ze strony mężczyzn-decydentów. Mogą być też dyskryminowane przez inne przedstawicielki własnej płci. Często słyszę, że kobiety, które zrobiły karierę, za wszelką cenę starają się uniemożliwić osiągnięcie sukcesu innym kobietom, gdy tymczasem mężczyźni potrafią naprawdę skutecznie promować się we własnym gronie. Kobiety do czegoś takiego nie są często skłonne. Najwyraźniej nie umieją być tak samo ze sobą solidarne, jak przedstawiciele „męskiego świata”. Ów brak solidarności ma najpewniej swe źródło w stereotypowych modelach kobiecości i męskości, jakie ciągle kształtują zachowania i układy wzajemnych odniesień między kobietami i mężczyznami w Polsce.

Oczywiście nie wszystkie stereotypy należy przezwyciężać czy odrzucać. Większości polskich kobiet (a wiem, że i wielu cudzoziemkom) podoba się szeroko rozumiana szarmanckość naszych panów wyrażana np. w tym, że przepuszczają nas w drzwiach. Cenimy też ich obowiązkowość i odpowiedzialność. Z pewnością drażni nas jednak męski szowinizm – tak często widoczny w „grubych” żartach na temat kobiet czy seksistowskich reklamach. W takich przypadkach odzywają się rzeczywiście negatywne stereotypy, które leżą u podstaw rzeczywistej dyskryminacji kobiet na wielu polach: w życiu rodzinnym, zawodowym czy wreszcie na arenie społeczno-politycznej. Jak z takimi stereotypami walczyć?

Mylą się ci, którzy uważają, że rzeczywistość można natychmiast i skutecznie zmienić przez wprowadzenie odpowiednich przepisów prawa. Zapominają, że samo państwo ze swoimi interwencjami zazwyczaj nie powinno wkraczać w sferę życia prywatnego czy rodzinnego (w niej obowiązują bowiem wewnętrzne, niezależne od prawa państwowego regulacje). Istnieją, rzecz jasna, od tego wyjątki. Państwo musi ingerować, gdy w rodzinach dochodzi np. do fizycznej czy psychicznej przemocy. W tym wypadku prawne przepisy muszą być jasne, a ich egzekwowanie konsekwentne. Skrzywdzone osoby (a są nimi najczęściej kobiety) dotyka przecież syndrom ofiary, który paraliżuje zdolność skutecznego przeciwstawiania się przemocy. Takie kobiety same sobie pomóc zazwyczaj nie potrafią. Nie umieją powstrzymać zaciskającej się wokół nich spirali zła. Z drugiej strony przeciwdziałanie przemocy względem kobiet z pomocą odpowiedniego prawa nie może polegać tylko na bezwzględnym karaniu nieodpowiedzialnych damskich bokserów. Potrzebne są też działania korekcyjno-edukacyjne sprawców przemocy, ale też dobra promocja odpowiedzialnych działań mężczyzn. Przykład z mojego podwórka: gdy panie z kierowanego przeze mnie zespołu ds. przeciwdziałania dyskryminacji kobiet (znalazły się w nim przedstawicielki ponad 40 organizacji pozarządowych) zaczęły współpracować z panami aktywnymi w zespole ds. dyskryminacji ojców, udało się nam wspólnie dokonać dobrych zmian w kodeksie rodzinnym i opiekuńczym. Dzięki wprowadzonym nowym zapisom ojciec ponosi teraz większą odpowiedzialność za to, co robi (bądź czego nie robi) w rodzinie.

Trzeba jednak pamiętać, że samo prawo, choćby najlepsze, nie jest w stanie w pełni skutecznie wyeliminować dyskryminujących, antykobiecych działań. One najczęściej są pochodną wychowania i funkcjonujących powszechnie negatywnych i fałszywych wyobrażeń. Dlatego, by efektywnie z przemocą względem kobiet walczyć, samo instrumentarium prawne nie wystarczy. Potrzebne są odpowiednie akcje społeczne.

Przykładem jest – promowana w Polsce (od zeszłego roku również przez polski rząd i przeze mnie osobiście) – grudniowa kampania „Białej Wstążki”. Biała wstążka to symbol walki mężczyzn z przemocą wobec kobiet. Noszący ją mężczyźni zobowiązują się do tego, że nigdy nie będą sprawcami przemocy wobec kobiet i że będą reagować, widząc ją. Akcje przeprowadzane w ramach kampanii mają prowadzić do zmiany myślenia przeciętnego człowieka, kobiety i mężczyzny, by w sposób bardziej kategoryczny przeciwstawiać się przemocy wobec kobiet. Niewątpliwie tego rodzaju męsko-kobieca solidarność może bardzo pomóc.

Dzięki tym (i podobnym) zaistniałym w przestrzeni publicznej działaniom nie tylko zmienia się perspektywa mężczyzn względem kobiet, ale i samych kobiet względem siebie. To swoista reedukacja dorosłych, która wyznacza odpowiednią miarę w relacjach między płciami. Mężczyźni uświadamiają sobie, że postulat równego traktowania wymaga od nich dziś często innej postawy względem słusznych aspiracji współczesnych kobiet niż ta, która powszechna była jeszcze w pokoleniu ich ojców czy dziadków. Kobiety zaczynają widzieć, że nie powinny bezwiednie się poddawać utrwalonym w kulturze nawykom bądź zachowaniom, które ewidentnie im szkodzą. Że jeśli chcą i dysponują odpowiednimi kompetencjami, mają prawo do wyboru swojej drogi życiowej – w byciu pracobiorczynią czy pracodawczynią, w biznesie czy w polityce.

Łamanie negatywnych stereotypów powinno się jednak dokonywać przede wszystkim w odpowiednim wychowywaniu dzieci i młodzieży. Tutaj największą rolę mają do odegrania: rodziny, szkoły, media oraz kościoły i związki wyznaniowe. Najtrudniej jest zmieniać mentalność w rodzinach. Wiele tu zależy od samych żon i matek, które tak powinny wpływać na swoich mężów, by ich dzieci mogły być wolne od dyskryminujących kobiety, a wciąż powszechnie obecnych w Polsce wzorców życia domowego. Niełatwo to oczywiście robić bez znaczącego wsparcia z zewnątrz. Dlatego równe traktowanie kobiet i mężczyzn powinno być stałym tematem podejmowanym w szkołach na wszystkich szczeblach edukacji. Warto zaznaczyć, że polskie podręczniki (po raz pierwszy w naszej historii – na mój wniosek) zostały przejrzane przez ekspertów pod kątem występowania w nich różnorakich treści dyskryminujących. Już samo to, że takich treści w podręcznikach nie ma, powinno wpływać na styl wychowania w szkołach, a tym samym na promocję równego traktowania wśród młodzieży. Nie wolno jednak zapominać, że sami nauczyciele żyją w obrębie kultury, która – w kontekście dyskryminacji kobiet – niejedną winę ma na sumieniu.

Za utrwalanie negatywnych stereotypów w dużej mierze odpowiedzialne są środki masowego przekazu. Zbyt dużo w nich negatywnego przekazu, zbyt mało – treści zmieniających pozytywnie społeczną świadomość. Sama wiem najlepiej, że prorównościowa czy antydyskryminacyjna tematyka nie cieszy się w mediach dużym wzięciem. A przecież trudno przecenić wpływ, jaki mają na społeczeństwo np. powszechnie oglądane telewizyjne seriale. Jakkolwiek od czasu do czasu pojawiają się w nich wątki, w których jest ukazany fatalny wpływ dyskryminujących wzorców kulturowych na życie serialowych bohaterek, nie dzieje się to chyba na tyle często, by widownia – zarówno kobieca, jak i męska – wyciągnęła odpowiednie wnioski. Tak samo zresztą rzecz się ma z promocją wizerunku przedsiębiorczych, zaradnych kobiet w tych samych serialach czy reklamach. Jeśli już dochodzi ona do głosu na szklanym ekranie, rzadko kiedy nie grzeszy przy tym „celebryckim” fałszem. Wielką rolę do odegrania w łamaniu negatywnych, antykobiecych stereotypów mają też bez wątpienia w Polsce kościoły i związki wyznaniowe, szczególnie Kościół rzymskokatolicki. W tym ostatnim jednak, jak wiadomo, brakuje kobietom silnego, instytucjonalnego umocowania.

W wielkich miastach często działają one aktywnie w przykościelnych wspólnotach i ruchach religijnych, którym dobrze służą charakterystyczne dla kobiet formy przyjaźni czy wypracowanego w domach kobieco-męskiego partnerstwa. Natomiast w miastach średniej wielkości wierzące panie są często zaangażowane w działalność prowadzonych przez Kościół hospicjów, domów samotnej matki czy organizacji charytatywnych. Kobiety w małych miejscowościach pozbawione są zwykle takich możliwości. Pozostaje im sprzątanie i dekorowanie świątyń bądź – w najlepszym wypadku – śpiew w chórze lub czytanie lekcji. To charakterystyczne wyłączenie przyczynia się niestety do ugruntowywania na polskiej prowincji negatywnych, dyskryminujących kobiety stereotypów. Zatem jednym z poważniejszych zadań dla współczesnego Kościoła powinna stać się refleksja, jak – wciąż zbyt często trwający w uśpieniu – potencjał jego członkiń mógłby być wykorzystany zarówno dla dobra samego Kościoła, jak i dobra wspólnego. Jestem przekonana, że bez wsparcia Kościoła rzymskokatolickiego (a także innych kościołów i związków wyznaniowych) walka o równe traktowanie kobiet i mężczyzn w Polsce ma małe szanse na to, by zakończyć się pełnym sukcesem.

Wypada mi się wreszcie odnieść do kwestii obecności kobiet w życiu publicznym naszego kraju. Nie sądzę, byśmy spotykały się tu z nietolerancją i dyskryminacją. Prawdą jest jednak, że wciąż nie ma nas wystarczająco wiele na najwyższych szczeblach władzy. Mimo to nie podzielam złudzeń, że odpowiednio duża liczba kobiet na wysokich politycznych stanowiskach wywołałaby natychmiast poważne, mentalnościowe zmiany w Polsce. Te, jak wiadomo, dokonują się raczej powoli. Nie raz w Sejmie widziałam, że posłanka PiS i posłanka SLD nie były w stanie zagłosować tak samo nad wyznaczeniem krótkiej, technicznej przerwy w obradach, a co dopiero w czasie głosowania nad ustawami. My, kobiety, mamy przecież prawo posiadać swoje poglądy, mieć różne zdania na wiele kwestii. Nieprawdziwa jest teza, że gdy w polskim parlamencie będzie zasiadało znacznie więcej kobiet (a musiałaby one w końcu wywodzić się z różnych politycznych środowisk), poprawi to znacząco sytuację Polek w parlamencie niezasiadających, bo kobiety-parlamentarzystki będą głosować jednakowo, wedle jednego pomysłu politycznego. Wbrew temu, co sądzą radykalne feministki, nie wierzę, że na poziomie politycznej świadomości możliwa jest jakaś kobieca unifikacja. Ale prawdą jest, że do polityki wkraczamy zwykle z typową dla nas zaradnością, dobrą organizacją pracy, lojalnością (która poza wszystkim często w naszym życiu jest powodem zgody na brak słusznie nam należnego awansu i zawodowej stagnacji). Wnosimy też do życia publicznego to, czego zwykle mężczyźni są pozbawieni: multidyscyplinarność – swobodne wykorzystywanie najróżniejszych umiejętności w najróżniejszych kontekstach. I to wszystko jednocześnie, z podzielnością uwagi i szerokimi zainteresowaniami.

Nade wszystko wnosimy jednak – nie tylko do polityki, ale do każdej sfery działalności, w której uczestniczymy – piękno i radość. One charakteryzowały nas – polskie kobiety – zawsze. Nawet podczas dziejowych nieszczęść, które Polsce tak często się przytrafiały. Nawet wtedy, gdy – jak w okresie stanu wojennego – musiałyśmy się borykać z prozaicznym, lecz przecież nieustannym brakiem podstawowych produktów w sklepach. Umiałyśmy „załatwiać” i przy tym być piękne, i cieszyć się z drobnych, codziennych sukcesów. Wyróżniało nas to bardzo na tle kraju, w którym ciągłe narzekanie na wszystko podnoszone jest, nie wiedzieć czemu, do rangi cnoty. Byłyśmy zawsze jaśniejszą stroną Polski. Ale nie zawsze obdarzano nas z tego tytułu należnym szacunkiem. Mimo zasług nie spotykałyśmy się – zarówno ze strony mężczyzn, jak i siebie nawzajem – ze sprawiedliwym, równym traktowaniem. Najwyższa pora to zmienić.

I co ważne – my, kobiety, współczesne Polki, bądźmy wolne w naszych wyborach, podejmujmy odważnie decyzje, te dobre dla nas samych i dla naszych najbliższych. Nie bójmy się (wbrew schematom i różnym stereotypom) wyzwań. Uwierzmy, że potrafimy, a wówczas mężczyźni też będą musieli w nas uwierzyć.

Bo przecież my wiemy, że zawsze „damy radę”!

 

Zobacz też teksty pozostałych autorów:

Sebastian Duda , Feminizujące katoliczki

Paweł Dybel , Matki, żony, kapłanki

Anna Karoń-Ostrowska , Kobieta i mężczyzna – w zaklętym kręgu inności

 

Katarzyna Pająk, Kobieta i mężczyzna jako temat mitologiczny

Zalecenie Komitetu Ministrów Rady Europy

 

POL_TOLERANCJA_debata06_2.jpg

 

Komentarze

  1. smok.eustachy

    równouprawnienie

    Jesli chodzi o równouprawnienie to kobiety mają za dużo do stracenia na tym. Wprowadzenie przerw na karmienie dla mężczyzn żadnegoproblemu kobiet nie rozwiąże.

    Oczywiście mamy tu przykład "logiki inaczej" wg której równouprawnienie to traktowanie nierówno, ale ja myslę klasycznie.

     
    Odpowiedz
  2. p.radzynski

    „równouprawnienie” czy „równouprawnienie kobiet”?

    Mój chrzestny pracuje w Państwowej Straży Pożarnej w jednym z powiatowych miast na Dolnym Śląsku. Z rozgoryczeniem opowiadał mi ostatnio, że zatrudniono niedawno kobietę, z którą razem pracują w biurze. Jego jako mężczyznę-strażaka obowiązują szkolenia i ćwiczenia praktyczne, zawody strażackie, w razie potrzeby – weekendowe dyżury, a nawet – w przypadkach nadzwyczajnych – wyjazdy do akcji ratunkowych. Nowa koleżanka z biura pracuje od 7 do 15 i idzie do domu. Nic więcej ją nie interesuje. Dyskryminacja mężczyzn? Może to kwestia precedensu, zaskoczenia sytuacją, że do pracy w PSP przyszła kobieta. Nikt jej nie odmówił pracy w tym miejscu – nie była dyskryminowana, ale dlaczego nie obowiązują ją te same zasady, co pozostałych? Czy mój chrzestny nie jest dyskryminowany tym, że w ramach tego samego stanowiska pracy, zobowiązany jest dodatkowymi elementami, które nie są wymagane od kobiety?
    Mam wrażenie, że kobiety słowo „równouprawnienie” dookreślają swoją płcią – „równouprawnienie kobiet” i w ten sposób odwracają sytuację.

    Stawiam problem: czy kobiety nie wykorzystują haseł „dyskryminacja kobiet”, „równouprawnienie” do odwracania sytuacji – nie na rzecz równouprawnienia a dyskryminacji właśnie (innej grupy – też dużej)?

     
    Odpowiedz

Skomentuj p.radzynski Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code