Czasami, gdy patrzę na moje życie duchowe, wydaje mi się ono łudząco podobne do egzystencji alkoholika. Raz bywa lepiej, raz gorzej, a niekiedy zupełnie kiepsko. Wówczas zdarza mi się pytać: „Kto jesteś, Panie?” (Dz 9,5).
Tak jak alkoholik czasami tracę silną wolę, gubię ścieżki i osuwam się w alternatywną, wydawać by się mogło – lepszą i łatwiejszą – rzeczywistość. Wybieram drogi na skróty, nie wymagam od siebie, odpuszczam. Przypominam wtedy Izraeltów – zła i pełna rozgoryczenia mam pretensje do Boga i świata. Podobnie jak oni myślę i podobnie się buntuję, negując pomysły Stwórcy na moje życie.
„Co to ma być?” – pytam w takich momentach. – „Gdzie to Boże miłosierdzie, radość i Boża opieka?”. Pytam też o wiele innych, bolesnych spraw, o pogmatwane losy moje i moich bliskich, o choroby, o cierpienie. Opowiadam o nierozsądnych wyborach, o głupich decyzjach, o niesprawiedliwości. Jak typowy alkoholik wdaję się w dyskusje, nie dopuszczając nikogo do głosu. Kończy się to wielką rozpaczą i chliptaniem w poduszkę albo agresją.
Później jest coraz gorzej, stopień oddalenia od Boga wzrasta, życie duchowe umiera, wkrada się poczucie bezsensu. Wtedy człowiek już tak się znieczula (czymkolwiek, co jest absorbujące i zajmuje czas), że nie jest w stanie poczuć Boga, który przecież jest obok bez chwili wytchnienia. Jak alkoholik w czasie trwania „ciągu”, tak ja nie zauważam, że ktoś nade mną nieustannie czuwa.
Ale nadchodzi moment, w którym przytomnieję (czasami tylko na chwilę) i widzę, że jest przy mnie Ktoś. Wówczas pada właśnie to pytanie: „Kto jesteś, Panie?”. Pytanie pełne zdziwienia (że jednak nie zostałam sama), zmęczenia (bo ile razy już tak pytałam?), ale też nadziei na nowy początek.
„Kto jesteś, Panie?” – pytam i uczę się na nowo, że to mój najlepszy Przyjaciel. Ktoś, na kogo zawsze mogę liczyć, kto jest mi najbliższy i kto obdarza mnie prawdziwą miłością. Kto zawsze daje mi schronienie i ukojenie, a także mozolnie uczy mnie, jak żyć.
Bywa, że moje „szemranie” wywołuje w moim życiu plagę węży – jednak dzieje się to najczęściej w momencie, gdy potrafię się już ukorzyć, gdy wchodzę na drogę moralnego i życiowego „trzeźwienia”. Gdy umiem, jak Izraelici, prosić o przebaczenie.
Gdy przejdę wszystkie te etapy, gdy uda mi się na nowo powstać, nadchodzi czas wyciszenia i kontemplowania Boga. Moje zaplątane ścieżki wydają się wtedy uroczymi szlakami górskimi, które wymagają wspinaczki, ale jest to wędrówka, która daje wiele satysfakcji. Wszystko jest wyraźniejsze i jaśniejsze – tak jak u trzeźwego alkoholika, który dobrze wie, że musi się trzymać pewnych zasad, by przetrwać. Nie ma czasu na użalanie, bo każda szansa na poprawę może być ostatnią.