
W moim poprzednim rozważaniu rekolekcyjnym pisałem o tym, że zdolność do relacji z Bogiem i innymi ludźmi to jeden z największych i najtrudniejszych darów, jakie otrzymaliśmy od Boga. To, w jaki sposób przeżywamy nasze relacje, również zranienia, jakie się pojawiają w ich kontekście, jest miarą naszego człowieczeństwa.
Jednym z podstawowych warunków relacji jest nasze otwarcie na drugiego człowieka. Zakłada ono wsłuchiwanie się w niego. To nie tylko kwestia dźwięków, ale słuchania całego człowieka. Tego, jak i o czym mówi, jak żyje, czego się boi, czym się cieszy itd. To "wsłuchiwanie" jest jednak bardzo trudne. Czasem osoby, na które się otwieramy, wykorzystują to. Czasem problemy drugiego człowieka nas przerastają i próbujemy się wycofać. Czasem okazujemy zwyczajne tchórzostwo w relacjach i gdy pojawiają się, trudności "uciekamy".
Skąd te trudności? Otwarcie na drugiego człowieka wymaga od nas przekroczenia samych siebie. Musimy wyjść z dobrze znanego nam świata i własnego egoizmu. Faryzeusze, o których czytamy w ewangelii (J 8,21-30), mieli właśnie ten problem z Jezusem. On "zaburzał" ich dotychczasowy porządek. Ten brak otwarcia na Chrystusa i jego nauczanie zatrzymuje ich "na ziemi", nie mogą być, tam gdzie On.
Otwieranie się na drugiego człowieka jest zawsze połączone z otwarciem się na Boga. Powoduje ono skruszeniem egoizmu, jaki jest w nas. Zaczynamy szanować ludzi, współczuć im, wspierać ich, bo dostrzegamy, że są do nas podobni. Tak samo jak my cierpią, mają zranienia, posiadają pragnienia i rozczarowania. Tak długo, jak będziemy pozostawać w swoim egoizmie, nie będziemy zdolni być tam gdzie Jezus. Pośród egoizmu Jezusa nie znajdziemy.
Tutaj jest miejsce na wspólnotę wierzących. Od kiedy świadomie myślę o Kościele pielgrzymującym, postrzegam Go nie jako idealną oazę, w której wszyscy się kochają i nie ma zranień. Kościół jest dla mnie szkołą miłości, a my wszyscy – duchowni i świeccy – uczniami. Nauczycielem jest ten, który sam jest Miłością – Bóg.
Dlaczego akurat Kościół jest tą szkołą? W przeciwieństwie do rodziny powinien być zawsze wspólnotą osobistego wyboru. Niezależnie od tego, czy przyłączyliśmy się do niej na jakimś etapie życia, czy należymy ze względu na inne okoliczności, np. chrzest w dzieciństwie. Moim zdaniem konieczne jest zawsze osobiste przekonanie, że dana wspólnota to moje miejsce.
Kościół, by spełniać zadanie Szkoły Miłości, nie może być anonimowym tłumem. Wymaga to naszego wejścia w relacje z innymi. To wzajemna komunikacja. Powinniśmy słuchać i mówić. Jezus przecież nie tylko wykładał naukę, ale też słuchał uczniów. Myślę, że wspólnoty chrześcijańskie, w których nie ma bezpiecznej przestrzeni słuchania i mówienia, tracą wiele nie tylko z życiowego doświadczenia swoich członków, ale przede wszystkim z ich doświadczenia Boga.
Trzeba wiec zrobić ten pierwszy krok – pójść do szkoły. Gdy przyłączymy się z przekonaniem do wspólnoty Kościoła, Jezus będzie mógł nas zabrać tam, gdzie sam przebywa. Tajemnica Kościoła to przebywanie tam, gdzie jest Jezus – bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich – Mt 18, 20.
Nie bójmy się więc statusu uczniów. To wymaga pokory, ale bycie w szkole Jezusa to największy zaszczyt i przywilej, jaki mógł nas spotkać. Musimy zejść z katedry Nauczyciela i oddać Mu miejsce, które do nas nie należy. Dzięki temu wyzwolimy to, co w nas już jest – dobroć i miłość. Będziemy rzeczywiście szczęśliwi.