Wyższa Szkoła Biznesu i Jałmużny

 
Wracałem wczoraj ze Złotych Tarasów, w których z kretesem złamałem zasady Wielkiego Postu, jedząc w jednej z renomowanych restauracji złociste frytki, maczane w majonezie ekskluzywnej marki i zagryzając je syntetycznie panierowanymi „serowymi trójkącikami”. Ponieważ frytki należą obok pizzy do moich ulubionych dań w ogóle, o poście nie mogło być tu mowy. Zresztą śmiem podejrzewać, że postne kartofle w tego typu jadłodajni nie różnią się składem od niepostnego mięsa, ponieważ nafaszerowane są przypuszczalnie dokładnie tą samą chemią. Trudno w tym miejscu nie docenić wysiłku amerykańskich chemików, którzy sprawili, że potrawy niemające jakiejkolwiek wartości odżywczej, rozpieszczają nasze podniebienia. Ostatnie piętro tego przybytku, to jak napomknął znajomy, „Food Court” a więc kulinarny „dwór”, skupiający pierwszorzędne sieciowe jadłodajnie.


 
 
Przy schodach wiodących z przejścia podziemnego naprzeciwko Rotundy siedział żebrak zakutany w koc – było zimno i okropnie wiało. Spowodował on swoją obecnością nieprzewidziane refleksje w mojej głowie, dotyczące m. in. wymogu udzielenia jałmużny, która przecież jest również wielkopostnym nakazem. Ponieważ stałem na przystanku w tłumie ludzi pojawiły się dwa wątki – a. jak wrzuca się pieniądze niepostrzeżenie? b. czekając na autobus i dogodny moment obserwowałem przechodzących koło niego ludzi. Nikt nawet go nie zauważał. A przecież w dobie kart płatniczych, wypadałoby, chociaż udać, że szuka się drobnych w kieszeni, i dopiero, gdy się ich nie znajdzie, z czystym sumieniem iść dalej.


 
 
Żebrak miał kubek ze słomką – atrybut znany mi z wyżej wymienionych lokali gastronomicznych. „Ho, ho! Bywalec!” – ktoś by powiedział. Idąc tym tropem można by stworzyć całą historię, bazującą na legendach, jakie krążą o bogactwie np. handlujących na bazarze obcokrajowców, ale również zwykłych „naszych” żebraków. Człowiek taki mieszka w dostatnim domostwie – prąd, gaz, bieżąca woda, elektryczność, internet – czego dusza zapragnie. Przed żebrami zjada obfite śniadanie, uwzględniające potrzeby bezglutenowej diety. Następnie przebiera się w złożone w kosteczkę, wykrochmalone łachmany i wsiada do swojego nowiutkiego mercedesa, by pojechać do pracy. Parkuje, rzecz jasna, kilkaset metrów dalej od miejsca, gdzie zarabia krocie.


 
 
Żebranie to niby zjawisko marginalne, z drugiej strony, zauważyłem, że każdy ma na nie swój pogląd. Samo w sobie jest to ciekawe, bo czy wielu ludzi zna żebraków osobiście? Ja z widzenia znałem jednego, choć bynajmniej nie należałem do jego dobrodziei, więc nie to, żebym się chwalił swoimi towarzyskimi zasługami. Otóż w pewnym, kluczowym, zakątku znanej mi dzielnicy Warszawy sklep spożywczo-monopolowy w postaci ubogiego baraku prowadził jegomość, którego w okolicy przezywano bodaj „pan Sknera”. Skromny ów gmach, pozbawiony nawet ogrzewania, posadowiony ni to na gumnie, ni innym klepisku ma swoją wyjątkową historię. Otóż właściciel lokalu jest jednocześnie na mocy dziedziczenia właścicielem dużej działki pod nim, i nie tylko, się znajdującej. Z racji strategicznego, jak wspomniałem, położenia nieruchomości jest ona warta miliony złotych. Plotki głoszą, że panu Sknerze nieraz oferowano podobne kwoty za zgodę na wybudowanie w tym miejscu biurowca. Każdorazowo odmawiał. W biznesie zaś jego, kluczową rolę pełnią bezdomni, którzy są jedynymi bodaj ludźmi, będącymi w stanie wysłuchać w całości politycznych tyrad przedsiębiorcy. Pan Sknera staje za ladą, przybiera marsową minę poważnego retora i peroruje godzinami do stojącego karnie naprzeciw bezdomnego. Bezdomni pomagają mu także w noszeniu skrzynek piwa lub worków kartofli. Kiedyś, gdy w sklepie ustawiła się kolejka, bezdomny zablokował dojście do sprzedawczyni. Napomniany przez klienta odrzekł z godnością „Ja nie stoję w kolejce. Jestem dyskutantem”. Dyskutanta owego widziałem niedawno zbierającego puszki w dalszych rejonach miasta i pomyślałem sobie, że przecież nikt z otoczenia nie widzi w nim politycznego erudyty, a jedynie anonimowego „obdartusa”.


 
 
Zawsze zastanawiałem się czy pan Sknera wspiera czy też na odwrót wykorzystuje pracę bezdomnych? Odpowiedzi nigdy nie udało mi się znaleźć. Pomoc ubogim jest w chrześcijaństwie zasadniczą kwestią. Jednak każdy z jego odłamów rozwiązuje ją w inny sposób. Najdalej poszedł protestantyzm – swego czasu w protestanckich miastach żebranie było po prostu zakazane. Inaczej jest w katolicyzmie, gdzie jałmużna wpisana jest w jego „system”. Nie inaczej w prawosławiu – literatura rosyjska dostarcza nam wielu przykładów bogaczy, którzy sypali złotymi monetami pod wrotami cerkwi, gdzie wyczekiwały grupy żebraków. Kwestia jałmużny nie jest, moim zdaniem czymś, co katolik czy prawosławny, ot tak, może sobie zignorować i dowolnie „zracjonalizować”.


 
 
W moim życiu pojawiają się, raz po raz, jakieś „straszne” zdania i pojęcia, które burzą mój budowany przez lata ateistyczny światopogląd. Jedno z takich zdań pojawia się w wieczornej Trzeciej Modlitwie do Ducha Świętego prawosławnego zbioru modlitw (Molitwosłow). Wyliczane są w niej różne grzechy a wśród nich taki: „niszcz priidie ko mnie, i priezriech jego”, które w tłumaczeniu ze starocerkiewnosłowiańskiego oznacza „żebrak przyszedł do mnie a ja nim wzgardziłem”. Tutaj ktoś mądry skomentowałby „czarno na białym jest <przyjdzie>, więc w czym problem?”. Czyli jak siedzi na ulicy, zwłaszcza jak jakiś o kulach, no to przecież nie przyszedł do mnie osobiście. Mam nadzieję, że mój czarny humor jest tutaj widoczny. Gorzej, iż żebracy jakby na złość, czasem nie trzymają się zaleceń Trzeciej Modlitwy do Ducha Świętego. Raz, bowiem celowo podeszła do mnie pod domem żebraczka i w dodatku w sposób taki, że wyłowiła mnie z tłumu. Może pamiętała, że kiedyś w święta „zaszczyciłem” ją rozmową. A stało się tak również dlatego, że wziąłem sobie do serca czyjąś opinię, że aby pomóc biednemu trzeba zapytać o jego potrzeby. Tak więc otrzymałem szczegółową odpowiedź na temat warunków życiowych „jałmużnicy” i w dość spektakularny sposób zostałem okłamany, co dotarło do mnie dopiero, gdy wszedłem do domu (lubię analizować). A „kaskę” już dostała! Może powinienem wrócić do niej i powiedzieć „O co to, to nie Kochanieńka! Tak to my grać nie będziemy! Tu się nie zgadza podstawowa faktografia. Już, pieniążki mi zwracać!”. Mam wrażenie, że kobieta pije. Ale co ja o niej wiem, poza tym, że kłamała? A czy ja nigdy nie kłamałem?


 
 
I to jest miejsce na kolejne „straszne” zdanie z wielkopostnej modlitwy świętego Efrema Syryjczyka „nie dażdż mi osużdati brata mojego” czyli: „nie pozwól mi osądzać bliźniego mego”. Chcąc literalnie trzymać się nakazów wielkopostnych (w domyśle – „po świętach damy czadu!”) nie nasza rzecz jakim mercedesem żebrak jeździ, w jakim apartamencie mieszka i czy jada frytki z majonezem czy z ketchupem. Tak ja to rozumiem.


 
 
Oczywiście istnieje ważne pytanie „ryba czy wędka?”. Oczywiście zadrżałaby mi ręka dając pieniądze narkomanowi. Ale: może gdybym mu nie dał, kogoś by okradł. Dywagacje takie można by ciągnąć w nieskończoność. Faktem jest też, że protestanci rozwiązali ten problem systemowo. Sprawna opieka społeczna, niefikcyjne pośrednictwo pracy itp. I co z tego? Czy ja mieszkam w Szwecji? Zresztą i tam docierają cygańscy żebracy, o czym donosiła mi ostatnio znajoma – „dałabym im coś, ale jak to zrobić, gdy mijam po drodze dziesięciu?”. Problem jest – odpowiedzi nie znam. Wiem jednak z doświadczenia, że protestanci potrafią robić to, co próbują wprowadzać w życie niektórzy katolicy – „nie daję pieniędzy, daję jedzenie”. Kiedyś byłem świadkiem tego, gdy protestanci, pomagający rodzinom z NRD zabrali swoich podopiecznych na rodzaj pchlego targu, gdzie ci mogli kupić za grosze talerze, garnki i podobne przedmioty. Nie muszę tłumaczyć, że nie wypadało im kręcić nosem, gdy chlebodawczyni wskazała jakiś szpetny przedmiot, zachwalając jego korzystną cenę. Bo i po co wybrzydzać w takiej sytuacji? No ale chciała dobrze a rasowy protestant potrafi żyć naprawdę ascetycznie i nie zwraca uwagi na złoty szlaczek na talerzu. Po moim pobycie w luterańskiej rodzinie potrafię nawet bezbłędnie wskazać czy film kręcił reżyser ze świata protestanckiego czy katolickiego. Nie przypadkiem Dogmę 95 wymyślili Duńczycy.  


 
 
„Hojność” to jest kolejne „straszne” słowo, które gdzieś ostatnio przeczytałem w religijnym tekście. „Nie wystarczy dawać, trzeba być hojnym” tak mniej więcej brzmiało zdanie. Tu już nie tylko ciarki przechodzą, a włosy stają dęba! Z tego by wynikało, że nie wystarczy dać złotówki a od razu dziesięć złotych?! Co to jest ta cholerna hojność i na ile uszczupli mój domowy budżet? Dokładnie nie wiem, ale faktycznie wzbudza ten termin i mój niepokój. Przypuścić mogę, że jest to coś w rodzaju opowieści o moim pradziadku, który podarował pielęgniarce brylantowy pierścionek. A już za mojej bytności na świecie babcia dała sprzątaczce rubinowe kolczyki. A mogła kupić nową miotłę albo garnki! Na co sprzątaczce złote kolczyki? Miotła była by w tej sytuacji wędką – z nowym narzędziem pracy więcej zarobi, biżuteria zaś rybą. Teraz tak się tutaj wymądrzam, ale jako dziecko za nic nie mogłem tych gestów pojąć.


 
 
Zapewne jałmużna musi być dopasowana do naszych możliwości – stąd „wdowi grosz” a nie denar. Udzielanie jałmużny niepostrzeżenie to „wyższa szkoła jazdy”. Dlatego racjonalni Amerykanie i świat protestancki, wiedząc, że na spektakularne dary serca można czekać długo, uprościł ten mechanizm – umiera producent parówek, rodzina buduje szpital jego imienia. Proste? Proste. Ale w Polsce przypuszczam, że wątpię czy działa i kiedykolwiek będzie. Czytałem kiedyś na Tezeuszowym forum wypowiedzi pań, które pomagały ludziom w potrzebie – dawały wikt i opierunek. Nieraz zostały oszukane. Choć szczegółów nie pamiętam, wiem, że wzbudziły we mnie olbrzymi podziw. Czasem się zastanawiam czy i ja nie powinienem jakoś tak pomóc z rozmachem i poświęceniem – w hospicjum na przykład. Ale życie toczy się dalej i pomysły tego typu odkładane są „na później”. A widzę po sobie, że to „później” bywa zupełnie czymś innym, niż bym się spodziewał. Pozostaje więc „teraz”. I powiem wprost: nie wiem czy kiedykolwiek nauczę się robić „wywiad środowiskowy” tak, jak profesjonalny pracownik socjalny i poznawać potrzeby ubogich.


 
 
Widziałem jednego dwudziestoparoletniego „cwaniaka” z szalikiem Legii (sprytny zabieg!), który zbierał na protezę nogi. Chłopak z protezą, gdy przechodnie nie patrzyli, rozpieczętował nową paczkę Marlboro. Też takie paliłem, co jest i niezdrowe, i kosztowne zarazem. Jakby nie patrzeć człowiek ten na ułamek sekundy znalazł się jakby bardziej „w moim świecie”. Znajomy z parafii wytłumaczył mi, że są refundacje, fundacje itd. Widziałem go jeszcze później z towarzyszem, który chodził wśród przechodniów zagadując „zbieram dla młodego na protezę”.


 
 

           Gdyby to usłyszała moja nieodżałowana sąsiadka Pani Stasia! Pamiętam jak odwiedzili nas kominiarze i czeladnik – ów „młody” karmiony był i pojony przy suto zastawionym stole, otoczony przez Panią Stasię i jej matkę rodzajem niemalże świętobliwej czci. Kiedy zapukałem do jej drzwi, bo chciałem się dowiedzieć, kiedy kominiarz przyjdzie wreszcie do mnie, usłyszałem kategoryczne „młody teraz je obiad”. To nie było wliczone w koszt naprawy instalacji gazowej. Z pewnością była to hojność i z pewnością dostał to, co w lodówce Pani Stasi było najlepsze. I my, bo miałem wówczas jeszcze własną rodzinę, dostaliśmy od niej kilogramy jabłek i naręcza kwiatów z działki. A jaka to była radość! I nie zastanawiała się ona  przecież czy bardziej nie przydałby się nam toner do drukarki czy nowy router. Może tu tkwi jakaś odpowiedź, choć nie była to literalnie pomoc ubogim, o której pisałem? Hojna jałmużna – dać to, co u mnie i dla mnie najlepsze? 

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code