,

Wyznania poety

 Mam numer „Poezji” z 1984 roku. Zniszczony, ponaddzierana okładka, rozklejające się kartki. Tytuł tego zeszytu „śmierć clocharda, Ratoń”. Na drugiej stronie zdjęcie Kazimierza Ratonia idącego z papierosem przez łąkę. Za nim las. Obok wiersz: Musisz iść / nie możesz stać / nie możesz siedzieć / Musisz iść / choć nie wiesz dokąd / choć nie wiesz po co (…) Musisz iść sam / Musisz iść. Obok postawiłem wykrzyknik. Mogłem mieć podobne zdjęcie. Często chodziłem po polach, łąkach, lasach, dookoła jezior. Przytulałem się do drzew, witałem z wodą, rozmawiałem z chmurami. Był to styczniowy numer pisma, a więc czytałem go jeszcze przed wydarzeniami, które wymazały samotność z mojego życia.

Teraz, kiedy czytam fragment jego prozy: Czasie mego życia i czasie mej śmierci. Słońce, słońce, ubóstwiam cię bardziej niż ciemności, choć znam twe iluzję i twą nędzę, to przypomina mi ona „Wyznania” św. Augustyna. O poezjo i sztuko, mój drogi okręcie, mój orle szalony. I ty mój losie trwożliwy, przeklinany tylekroć, nieubłagany. Floro, fauno, wszystkie zwierzęta – wzywam was oto – otoczcie moje wiary, zwątpienia i wszelkie cmentarze boskim natchnieniem. Lecz może stwórca… Dość!… Dość!… Nie sięgam dziś nieba, by je obalać lub utrwalać. Stałem się zbyt smutnym, o jakże okropnym dla siebie nawet. Więc dość!… Spokój i cisza opanowują ziemię. By potem!… Lecz dość! Zbyt wiele potu, rozpaczy, łez i krwi. Żar jak u z świętego z Hippony. Ale Ratoń nie był świętym, był, okropnie to się rymuje, poetą przeklętym. Obok wielu wierszy wspomniany numer zawierał bogaty zbiór jego aforyzmów. Wiele z nich podkreśliłem. Teraz przypominają mi one, co wtedy myślałem:

  • Mieć twarz to znaczy mieć ich wiele.

  • Marzenia utrzymują mnie na powierzchni morza. I nie potrafię się utopić.

  • Pozór tworzy pozór. Trzeba szukać wyjścia.

  • Jeszcze nigdy dotąd kłamstwa nie uchodziły w tak wielkim stopniu za prawdy… Świat przenicowany.

  • Tylko ten może wiedzieć, co to radość, kto poznał największy smutek.

  • Odbyłem wiele podróży i zawsze się wraca.

  • Łąka. Oszołomiony jej suchym zapachem, nakładam na siebie te wiatry jak płaszcz. I ruszam.

  • Głęboko w mym sercu tkwi niewidoczna, nieuleczalna rana.

  • Nuda. Jeden z najokropniejszych stanów duszy. Nuda i nędza ducha.

  • Nigdy się nie należy do epoki, w jakiej się żyje. Czasami do przeszłej, a najczęściej do przyszłości.

  • Szczęście to dzieciństwo. Pamięć o nim. Te święte nie gasnące płomienie.

  • Żyć we wszystkich możliwych dla siebie wcieleniach. I we wszystkich poznanych sprzecznościach.

Chciałbym jeszcze sporo z nich przepisać, ale starczy. Dawno moje drogi rozeszły się z poetami przeklętymi. Kiedy oczekiwaliśmy na pierwsze nasze dziecko, żona poprosiła, że jeśli to będzie córka, żeby miała imię, jak kuzynka jej mamy, która zaginęła w czasie wojny na Ukrainie. Gdyby urodził się syn, to ja miałem wybrać imię. Z zastrzeżeniem, żebym nie chciał Edwarda. Podejrzewała, że tak mogę chcieć, bo byłem zainteresowany twórczością Edwarda Stachury. Cóż mogli mi dać poeci przeklęci w życiu rodzinnym, którzy go sami nie mieli, bądź nie potrafili w nim wytrwać? W kilka lat po ślubie podarowałem znajomemu kultowe „dżinsowe” wydanie dzieł wszystkich Steda, z którego byłem tak dumny. Ks. Jerzy Szymik nazwał Stachurę i Wojaczka anty-mistrzami, a ich poezję „ciemną”. Powiedział też, że modli się o niebo dla nich. Ja sobie nieba bez nich nie wyobrażam. I bez Ratonia także. Sam mogłem skończyć źle. Było ku temu parę okazji. Często zastanawiam się, dlaczego mi udało się?  

 

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code