Wielodzietność błogosławiona

 

Do napisania poniższej refleksji zainspirowały mnie spory na temat tego, ile najlepiej mieć dzieci, a ile lepiej nie.
Mam przyjaciół i znajomych w różnych pod tym względem sytuacjach – wychowują jedynaków, parki, trójeczki albo liczniejsze grupy potomstwa. Są też tacy, którym rodzicielstwo nie było pisane (jeszcze). Przeglądam też od czasu do czasu artykuły w prasie, słucham audycji radiowych, ogladam programy telewizyjne, w których nieustannie ludzie próbują się, walczą, spierają, przekonują do jednej i słusznej wizji rodziny i liczby jej członków.

A jakie jest moje zdanie na ten temat?
Ukształtowane zostało przez lata pracy z dziećmi i młodzieżą, moje własne macierzyństwo, kontakty osobiste z rodzinami. Nadal jest to opinia rewidowana doświadczeniami życiowymi, i chyba nigdy nie ustalę ostatecznie mojego własnego zdania na temat: mieć jedno, dwoje czy skazać się na wielodzietność?
Tak, skazać się. Tak to wygląda w oczach osób postronnych.
Rzadko spotykam ludzi, którzy uważają, że wielodzietność jest wolnym wyborem. Większość, przynajmniej na moich drogach bez oporów uznaje wielodzietność za: a) wynik przypadku b) nieodpowiedzialność c) patologię. Na szczęście są też ci, którzy uznają wielodzietność za dar, błogosławieństwo, wyczyn, efekt dobrej współpracy małżeńskiej, udaną rodzinę, zdrową rodzinę. I przede wszystkim za dobrą życiową decyzję.

Chciałabym napisać o wielodzietności jako o sytuacji błogosławionej. Dla mnie.

 1. A w życiu nie będę miała dzieci!

Takim to oto gromkim okrzykiem kwitowałam w wieku nastoletnim wszelkie zapędy rodziny i przyjaciół do przekonania mnie do małżeństwa i macierzyństwa. Oj długo to trwało, zanim przekonałam się, że prawdę gadali: tego rodzaju bunt mija wraz z dojrzewaniem w kierunku odwagi.
Bo w sumie to średnio odpowiedzialna byłam niegdyś, średnio poważna jestem do dziś, a już o zamiłowaniu czy też braku zamiłowania do pielęgnowania małych dzieci nie mówię, bo wstyd. Mnie się dobrze pracowało w harcerstwie z dzieciakami z podstawówki (i obecnego gimnazjum). Ale to tak hobbystycznie raczej, nie żeby mnie to mogło zajmować dniami i nocami non stop. Jeździło się na obozy, prowadziło zastępy, drużynę, kursy. Różnych doświadczeń wtedy zakosztowałam – i dobrych i niedobrych. Każde z nich było cenne, bo do dziś się przydaje.
Kiedy los mnie zepchnął do pracy w liceum (rozpaczliwie potrzebowałam pieniędzy i trafiło się pół etatu etyki w szkole, na studiach jeszcze) – otworzyłam oczy ze zdumienia.
Jakie fajne te dzieciary, nawet jak wredne, to mi dobrze z nimi. No ale wiadomo – 8 godzin w tygodniu i tyle. Gdybym musiała tam mieszkać, chyba bym wylądowała na komisariacie za morderstwo w afekcie. Nie żeby na młodych to byłby mord, raczej na ciele pedagogicznym.

Tak było, tak tak. Wcale mi nie było śpieszno do bycia mamą. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że urodzę i wychowywać będę piątkę dzieci, powiedziałabym: chyba śnisz (albo mniej grzecznie).
Wielodzietność zawsze mnie przerażała, kojarzyła się z patologią, brakiem pieniędzy na wszystko, brakiem uwagi dla dzieci, zamęczonymi rodzicami, umierającymi na zawał w środku kąpieli szesnastego niemowlaka. Obecność wiecznie jęczących i zasmarkanych bachorów, piętrowych łóżek w ciasnym mieszkaniu, zapach pieluch, kaszek, oliwek, kremów, bałagan i brak perspektyw – to właśnie zapamiętałam. To są obrazki z dość wczesnego dzieciństwa i z dość początkującej młodości. Widziałam jak ciężko jest dzieciakom z rodzin wielodzietnych, kiedy w harcerstwie miałam kontakt z różnymi rodzinami. Podziwiałam rodziców, którzy potrafili radzić sobie z trudnościami, jakie niesie ze sobą obecność dużej gromadki pociech. I drżałam z obawy, kiedy poznawałam efekty nieradzenia sobie z obecnością wielu dzieci w rodzinie.

Perspektywę zmieniłam, kiedy urodziło się nasze trzecie dziecko. Po pięciu latach przerwy od poprzedniego. Wywołało to prawdziwą rewolucję obyczajową w mojej rodzinie i wśród znajomych. Potem dość szybko przyszedł na świat kolejny dzidziuś, a po dwóch latach jeszcze jeden.
Teraz mamy w domu piątkę wesołych dzieci, które wywracają wszystko, co znam i wiem na drugą stronę albo i trzecią.


2. Wielodzietność zastraszana

Słyszałam nie raz, że jestem nieodpowiedzialna. Zamiast robić karierę, coś zrobić z tym doktoratem, z pomysłami i talentami wielkimi, ja się zajmuję dziećmi. Słyszałam też, że jestem mało asertywna, skoro pozwalam sobie na kolejne dziecko, zamiast realizować plany i marzenia zawodowe. Słyszałam też sporo złotych rad na temat tego, co i gdzie powinnam sobie zaaplikować, żeby cyt. "mieć spokój, nie mieć problemu". Różnie to znosiłam, nadal nie mogę powiedzieć, że spokojnie znoszę tego typu uwagi. Ale wiem jedno. To pieprzenie głupot.

Jeśli ktokolwiek, kto mi kiedykolwiek coś takiego mówił czy sugerował to czyta, niech sobie to jeszcze raz przeczyta: pieprzenie głupot.

Najważniejszym dla mnie tekstem, jaki przeczytałam na temat wychowanie dzieci jest fragment poematu Kahlila Gibrana "Prorok". Oto on:

"Wasze dzieci nie są waszymi dziećmi,
Są synami i córkami Życia, które pragnie istnieć.
Rodzą się dzięki wam, lecz nie z was,
I chociaż z wami przebywają, nie należą do was.

Możecie obdarzyć je waszą miłością, lecz nie waszymi myślami.
Albowiem mają swoje własne myśli.
Możecie dać schronienie ciałom ich, ale nie duszom.
Albowiem ich dusze zamieszkują dom jutra, do którego nie możecie wstąpić nawet w snach.
Możecie usiłować upodobnić się do nich, lecz nie starajcie się, aby one stały się do was podobne.
Albowiem miłość nie cofa się wstecz ani nie ociąga się, by pozostać w dniu wczorajszym.
Jesteście łukami, z których wystrzelono wasze dzieci jak żywe strzały.
Łucznik dostrzega cel na drodze do nieskończoności i napina was Swą mocą, aby Jego strzały pomknęły szybko i daleko.
Niech napięcie dłonią Łucznika napełni was radością;
Albowiem Ten, który kocha lecącą strzałę, nie mniej miłuje nieruchomość łuku."

Kiedy uświadamiam sobie jak wielkim szczęściem jest to, że a) byłam w ciąży pięć razy i ani razu nie straciłam dziecka b) wszystkie dzieci urodziłam siłami natury i bez komplikacji c) wszystkie nasze dzieci są zdrowe i bardzo 
dobrze się rozwijają, to zastanawiam się, jak ktoś może mi powiedzieć, że popełniłam błąd?

Wejście w przygodę odpowiedzialnego rodzicielstwa jest niezwykłą odwagą, związaną z poświęceniem i zdaniem się na nieznane. Nigdy nie wiadomo, dokąd prowadzi droga matki i ojca za dzieckiem i z dzieckiem. Możemy sobie gdybać, marzyć, próbować sił z naginaniem losu naszych dzieci do naszych pragnień. Ale chyba nie o to chodzi w rodzicielstwie. Dla mnie osobiście największym darem wynikającym z bycia matką jest zrozumienie wielu procesów wychowawczych, jakie przeżywałam sama jako dziecko i uświadomienie sobie, że razem ze mną przez życie idzie nie tylko mój mąż, ale jeszcze pięcioro małych ludzi. Samodzielnych, osobnych istot, które mają marzenia, uczucia, serca, umysły, które kochają, złoszczą się, odkrywają świat i jego piękno.

Wiadomo, że człowiek jest nimi zmęczony i to niemal permanentnie. 24 godziny na dobę mam włączoną opcję "czuwanie". A wiadomo jak bardzo taka opcja wyczerpuje baterie… Harcerskie nocki spędzone na różnego rodzaju grach, pilnowaniu rozbrykanych nastolatków, tropieniu znikających w lesie dzieciaków – teraz procentuje.

Czy wielodzietność to skazanie się na niewygody i wyrzeczenia? Czy może wolny wybór z ogromnymi konsekwencjami, których przyjmowanie z pogodą i pokorą przynosi w życiu niezwykłe przemiany serca?
A może wielodzietność to konieczność, do której wychowywać trzeba nasze dzieci od kołyski? Wielodzietność jest na pewno sprawą wielką i trudną, wymaga wsparcia rodziny, społeczności lokalnej, państwowej. Wielodzietność niepatologiczna to błogosławieństwo dla świata. Może to brzmi górnolotnie, ale naprawdę obecność gromady dzieciaków w domu to teren wzrastania w świętości. O ile się na to zgadzamy i współpracujemy z łaską. Bo że Bóg dając rodzinie liczne potomstwo obdarza jeszcze liczniejszymi talentami i możliwościami przetrwania w trudnościach codzienności – nie mam najmniejszej wątpliwości.

3. Sport ekstremalny

Moja codzienność czasem może niektórym osobom wydawać się heroiczna, może jakaś wspaniała i niezwykła. A tak naprawdę określiłabym ją słowem, którego ostatnio dość często używam uzasadniając różne obsuwy w moich planach:  MASAKRA. Nie pamiętam kiedy ostatnio się porządnie wyspałam. Nie pamiętam kiedy byłam w kinie, w teatrze, na kawie ze znajomymi w knajpce, na potańcówie. Samotne włóczęgowanie po górach i lasach odeszło w niebyt. Tak samo jak wielogodzinne ślęczenie po nocach w książkach, pisanie sensownych naukowych czy nawet po prostu przeciętnie napisanych rzeczy. Problemem stają się nawet odwiedziny u rodziny na drugim końcu Polski. Marzyłam kiedyś o życiu ekstremalnym, pełnym podróży, przygód, zawodowych wyzwań, o życiu w blasku sławy sukcesów i zrealizowanych wyczynów. Dążyłam do tego, nie wiedząc nawet dlaczego. Ot taki wzór na życie wpojony przez rodzinę, szkoły, media, lektury. Zmieniło się to właśnie dzięki decyzji o kolejnych małych ludziach w naszym domu.

Kiedy ktoś mnie pyta, jaki sport uprawiam – odpowiadam: tylko sport ekstremalny. O! – a jaki? Wychowuję z jednym i tym samym mężem piątkę dzieci i jeszcze pracuję jako nauczycielka. I to religii.
To faktycznie jest wyczyn i nieustanny trening bez przerwy. A zawody – co chwilę. Czasem wygrane, czasem przegrane.

Kiedy ktoś mnie pyta, kiedy zrobię habilitację, odpowiadam, pokazując na moje kolejne dzieci: to jest moja habilitacja, to profesura, to medal za zasługi, a to Nobel za osiągnięcia. Kiedyś ktoś w rozmowie ze mną stwierdził, że gdyby nie wiedział, iż mam wykształcenie teologiczne, myślałby, że jestem pedagogiem z ogromnym stażem. Inna osoba sądziła, patrząc na moje cv, że jestem bezdzietna (cyt. bo przecież nikt normalny nie zrobiłby tyle rzeczy w tak krótkim czasie mając tyle dzieci). Ktoś kiedyś patrząc na to, co robiłam zawodowo stwierdził, że pewnie zarabiam sporo kasy, mając tyle różnych działalności na koncie. A inna osoba, z którą miałam okazję kilka razy współpracować przy dużych projektach, dopiero po latach dowiedziała się o tym, że jestem mamą gromadki – nie mogła w to uwierzyć.

Tak jakby fakt wychowywania dzieci przeczył możliwościom aktywnego istnienia w innych rejonach życia.


Fakt, że w tej chwili sił mi nieco brak. Zawsze żartuję, że to już nie te lata. Ale prawdą jest, że większość sił i możliwości inwestuję jednak w rodzinę. Stąd mniejsze profity i zasługi w społeczności mniej lub bardziej lokalnej czy zawodowej. Moje podejście jest takie, że dzieci nakręcają dorosłych – motywują, inspirują, sprawiają, że chce się więcej, chce się przekraczać własne słabości i ograniczenia. Żeby im pokazać, że życie jest piękne, wspaniałe, pełne możliwości i przygód do przeżycia. Wielodzietność jako sport ekstremalny to moje osobiste odkrycie – może nieco niefortunne to zestawienie słów – ale często tak to odczuwam. Że jestem zawodnikiem, zwycięzcą, tym kto nadal się wspina, biegnie, płynie, macha wiosłami, leci w górę ponad stratosferę. Bo po 24 godzinach na nogach potrafię jeszcze pomóc koleżankom w złożeniu gazetki, czy znajomym w napisaniu artykułu naukowego, albo koleżance w zorganizowaniu urodzin dzieciom. I to za darmo.

JESTEM MAMĄ

Czasem też przegrywam, kiedy potykam się o oczekiwania innych, kiedy nie mogę być doskonałą mamą, żoną. Kiedy – jak to się mówi – nie wyrabiam na zakrętach i jestem zbyt przeciętnym nauczycielem w pracy, albo nawet nie do końca rzetelnym pracownikiem. Czasem przegrywam, kiedy po prostu idę spać i mam tak wszystkiego dość, że nic absolutnie nic mi się dla świata zrobić nie chce i mówię: a dajcie wy mi wszyscy święty spokój.
Ktoś powie: trzeba czasem się wyspać. Tak, ale może nie wtedy kiedy nie trzeba. Ktoś powie: nie musisz już nic innego robić dla świata, wychowujesz dzieci i masz rodzinę. Tak, ale może właśnie tak trzeba. Że kiedy nie mamy sił i czasu, wtedy właśnie trzeba wyjść z niemocy i przekroczyć niemożliwe. Taki stan często mi towarzyszy. Przekraczanie granic wytrzymałości, za którymi sie okazuje, że wcale nie jest aż tak trudno. Trzeba było tylko jednego ostatniego wysiłku żeby zobaczyć kolejne możliwości.

Nie piszę tego aby się pochwalić, piszę by zaświadczyć, że wielodzietność może być błogosławiona. Trzeba tylko spojrzeć na sprawę z nieco innej strony niż norma przewiduje. Dla mnie i dla mego małżonka nasze dzieci są nieustającą inspiracją. Nawet jak nas zmęczą i wykończą – idziemy dalej, i odkrywamy tam niezwykłe przestrzenie. To tak jakby wyruszyć na nieznane wody i przeżywać przygodę życia.

 

Ofiarowanie swego życia i marzeń dla swojej rodziny nie jest rezygnacją z siebie, robieniem za ofiarę. To pokazywanie innym, że nie można się poddawać i trzeba żyć ekstremalnie. Nawet wtedy kiedy codzienność przytłacza i wygrywa na chwilę z ukrytym w nas potencjałem.

 

I ja tak właśnie żyję. I dziękuję za to Bogu i mojej rodzinie.


TGD "Uratowani"

 

10 Comments

  1. wykeljol

    Dawno mnie tu nie było, ale

    Dawno mnie tu nie było, ale dziś to już muszę!!!! Dzięki serdeczne za ten cudowny wpis!!!! Bycie mamą piątki musi byc szalonym szczęsciem! (razem z całym dobrodziejstwem inwentarza- zmęczeniem, niedospaniem, czujnoscia, i całkowitym oddaniem rodzinie!) MArzyłam zawsze o gromadce dzieci- mam tylko dwoje (więcej nie mogłam…). Już dorosłych. Ich dzieciństwo to był najszczęsliwszy czas w moim zyciu! (zrezygnowałam z pracy naukowej i niczego nie żałuję!!!) Znam natomiast dwie rodziny szczęśliwe i piekne, które maja z własnej woli i pragnienia piatkę dzieci, cztery, które maja czwórkę i kilka z trojgiem dzieci. Wszystko to moi przyjaciele!!!! I nikt nie śmie powiedziec, że którakolwiek z tych rodzin to patologia!!!! A ja się ciesze, że moge byc chociaz "ciocią!" Gratulacje dla mojej imenniczki i zyczę wam eksplozji radości i rozwoju!!!!!!!!

     
    Odpowiedz
  2. eskulap

    @Pani Jolanta

    Pani Jolanto,

    w moim odbiorze Pani post ma pewną zasadniczą słabość: dominuje w nim postawa konfrontacyjna.

    Czytając nie odniosłem wrażenia, że oto ktoś dzieli się spojrzeniem na wielodzietność z matczynej, zatem bardzo ważnej, persepktywy. Czułem natomiast, że jest to wewnętrzna polemika z realnymi tudzież wyimaginowanymi stereotypami na temat wielodzietności. W tym sensie notka jako polemika w swoim schemacie mocno przypomina dyskusje telewizyjne feministek z Panem Terlikowskim.

    pozdrawiam,
    Eskulap

     

     
    Odpowiedz
  3. Jadzia

    piękny tekst

    Piękny tekst , ciekawe reflekcje. Pragnę tylko dodac, że stosunek do wielodzietności jest takze podyktowany zdrowiem samej kobiety- matki, zdrowiem juz narodzonych dzieci, sytuacja rodzinną ( ewentualna pomoc rodziny w skrajnych sytuacjach) i sytuacja finansowa ( praca – bezrobocie), sytuacja mieszkaniowa itp. 

     
    Odpowiedz
  4. jorlanda

    Dziękuję

     Dziękuję za słowa Wasze, znaczy się – ktoś jednak przeczytał i sprobował zrozumieć 😉 Dziękuję Pani Jolu za miłe słowa.

    Drogi Eskulapie, ten tekst ma więcej słabych stron, ale po roku trzymania go w szufladzie i nieustannego dopisywania kolejnych akapitów, stwierdziłam, że co mi tam, wstawiam, najwyżej coś dopowiem. Pierwszy raz opublikowałam go na Frondzie. W "Tezeuszu" jego druga odsłona. 

    Jest konfrontacyjny, to prawda, to zabieg celowy, gratuluję prawidłowego odczytania podtekstów.

    Ale porównanie moich prywatnych rozmyślań i podsumowań z życia codziennego do dyskusji feministek i Pana Terlikowskiego jest dla mnie zaskakujące. Pytanie tylko po której stronie tych rozmów mnie stawiać, może rozwinie Pan myśl?

    @Jadwigo, wiem że wielodzietność ma różne oblicza. Zależy od wielu okoliczności. Mam kilkoro znajomych, których rodziny są duże. Mamy o czym ze sobą rozmawiać. Problemów jest sporo, pozytywnych wyzwań i zadań codziennych jeszcze więcej. Kluczem powodzenia dla takiej rodziny chyba nie jest sytuacja materialna, ale poziom odpowiedzialności rodziców i otoczenia tej rodziny (dziadkowie, krewni).

    Plus to co najważniejsze – polecenie wszystkiego co się dzieje Bogu. To naprawdę najważniejsze.

    Pozdrawiam Was serdecznie.

     

     

     

     

     

     
    Odpowiedz
  5. eskulap

    Pani Jolanto,
    >>”Drogi

    Pani Jolanto,

    >>"Drogi Eskulapie, ten tekst ma więcej słabych stron, ale po roku trzymania go w szufladzie i nieustannego dopisywania kolejnych akapitów, stwierdziłam, że co mi tam, wstawiam, najwyżej coś dopowiem. Pierwszy raz opublikowałam go na Frondzie. W "Tezeuszu" jego druga odsłona".

    pisząc o słabości, nie miałem intencji postponowania Pani postu, sugerowania, że nie zasługuje on na publikację lub czegokolwiek w tym rodzaju. Uważam, że jest wartościowym głosem na Tezeuszu i dobrze, że się tu pojawia.

    Wydaje mi się, że tekst jest redakcyjnie i stylistycznie poprawny, zresztą nie piszemy tu przecież dzieł literackich, a dzielimy się przemyślaniami.

    Tak jak wspomniałem, tekst ma swoje słabości, … Pani zaś prosi bym rozwinął myśl …

    Otóż, pierwszą i główną słabością jest konfrontacyjna postawa autorki:

    >>"Jest konfrontacyjny, to prawda, to zabieg celowy, gratuluję prawidłowego odczytania podtekstów."

    Ależ konfrontacyjność artykułu nie jest bynajmniej ukryta w podtekstach, jest jawna i wyraźna, wręcz momentami kipi np:

    >>"Różnie to znosiłam, nadal nie mogę powiedzieć, że spokojnie znoszę tego typu uwagi. Ale wiem jedno. To pieprzenie głupot.
     
    >>"Jeśli ktokolwiek, kto mi kiedykolwiek coś takiego mówił czy sugerował to czyta, niech sobie to jeszcze raz przeczyta: pieprzenie głupot."

    Czy to argumentacja czy konfrontacja?

    Podobna powyższej retoryka utrzymuje się w większości Pani artykułu. Wg mnie to konfronatcja i nie służy ona pogłębieniu wiedzy o problematyce wielodzietności.

    >>"Ale porównanie moich prywatnych rozmyślań i podsumowań z życia codziennego do dyskusji feministek i Pana Terlikowskiego jest dla mnie zaskakujące. Pytanie tylko po której stronie tych rozmów mnie stawiać, może rozwinie Pan myśl?"

    🙂 … jednak  retoryka Pani artykułu przypomina styl w jakim wyraża swoje opinie Cejrowski, Szczuka czy Terlikowski. Dla nich poglądy są, wbrew pozorom, drugoplanowe, liczy się walka i starcie. Oczywiście Pani nie jest tak zajadła, ale są tu obecne analogiczne brzmienia.

    Podejrzewam, że konfrontacyjność jest skutkiem błędu koncepcyjnego jaki Pani przyjeła,
    gdy postanowiła Pani prowadzić wewnetrzny dyskurs pod niemym mottem :
    "Wielodzietność – błogosławieństwo czy przekleństwo?"

    Koncepcja skalowania (wielo)dzietności rodziny jako miary błogosławieństwa jest błędna.
    Czy gdyby post przysłała tu matka 10-ciorga dzieci miałaby pisać, że jest dwukrotnie błogosławieńsza od rodziny z 5-tką dzieci?

    Rodzicielstwo, nazwane przez Jana Pawła II "przekroczeniem progu najwyższej dpowiedzialności" (Traktat Rzymski) jest wspaniałym przeżyciem i doświadczeniem. Wnosi w życie niezwykły smak. Lecz Bóg błogosławi rodzinom z jednym dzieckiem, trojgiem i dziesięciorgiem tak samo, tak samo jak rodzinom bezdzietnym, które niosą niespełnioną tęsknotę i ból braku potomstwa. Osobom samotnym, porzuconym, duchownym w celibacie. I chociaż spełnienie w rodzicielstwie jest wielkim szczęściem, myślę jednak, że nie ma tożsamości, że istnieje różnica między błogosławieństwem a pragnieniem, jedno wypływa od Boga, drugie jest losem człowieka.

    pozdrawiam Panią i całą Pani Rodzinę
    Eskulap
     

     
    Odpowiedz
  6. tomasz.zmuda

    @ Eskulap

    Biorę w obronę Jolę. W końcu ktoś odważnie bez zacietrzewienia i prowadzenia krucjaty (vide Terlikowski) powiedział że bycie rodzicem wielu dzieci to jest piękne bycie. Skończmy (to apel do rodziców wielodzietnych) z postawą "przepraszam, że żyję, mam czwórkę dzieci".

    W Piśmie Świętym dzieci są równoznaczne z błogosławieństwem, więc TAK – im więcej dzieci, tym więcej błogosławieństwa. Bóg nie jest Wielkim Komunistą, który rozdaje wszystkim po równo. "Komu więcej dano od tego więcej wymagać się będzie". Ja w tym momencie zazdroszczę Joli, bo ona jest o 1/5 bardziej błogosławiona ode mnie! (ja wychowuję "tylko" czworo dzieci) I BARDZO DOBRZE, ŻE TAK JEST!

    Oczywiście, że wychowywanie większej liczby dziecie jest ciężkie, wymaga wiele wysiłku rezygnacji z wielu rzeczy. ALE MY NIE CHCEMY IŚC NA ŁATWIZNĘ, jeżeli Bóg nas pobłogosławił zdrowiem i możliwością zrodzenia dzieci, to wykorzystujemy ten TALENT, nie zakopujemy go. Współczuję szczerze tym, którzy nie mogą mieć dzieci, ale z pewnością, mają inne talenty które mogą odkopać i nimi żyć. Z kolei nie rozumiem tych, którzy żyjąc w małżeństwie z lenistwa i dla wygody bronią się przed dziećmi, rezygnują ze swego powołania argumentując to dojrzałą postawą. A tych, którzy życzliwie im to tłumaczą nazywaja dytatorami. Moich drodzy to nie dyktatura, TO NATURA.

     
    Odpowiedz
  7. jorlanda

    @Eskulapie

     Proszę o wybaczenie, że tak długo się zbierałam do odpowiedzi, nie ignoruję postu. Po prostu doby mi ostatnio nie starcza na wszystko, co mam ochotę robić. 

    Konfrontacja to nie tylko pisanie w stylu nieco przaśnym polegająca na używaniu podkreślenia w postaci słów niecenzuralnych. Używam ich w tekstach, bardzo rzadko. Teraz użyłam celowo, bo czasem tłumaczenie czegokolwiek warto zastapić właśnie czymś takim. Efekt będzie lepszy, lepiej się takie zdanie i jego "okołosensy" pamięta.

    Konfrontacja to odniesienie się w sposób osobisty do jakiegoś zjawiska, zajęcie jakiegoś konkretnego stanowiska. Jest przeciwieństwem postawy braku reakcji, zmilczenia, udawania że nie mam zdania albo ukrycia strachu przed wypowiedzeniem się. Tak to rozumiem.

    A co do sensu tekstu, już pomijając słowa na "p". Bardzo mi Pan pochlebił porównując mnie do najpopularniejszych pyskaczy w mediach, nieważne z czyjej strony i opcji występujących. Słowo "retoryka" w odniesieniu do powyższego snucia reflekcji też jest nieco na wyrost, ale dziękuję. Uznam, że to plus w ocenie za spędzenie dłuższej chwili nad stylem tego artykułu.

    Dla mnie jednak to poglądy są pierwszoplanowe, a nie walka i starcie. Jeżeli ton niektorych wypowiedzi jest tak odbierany to może dlatego, że moje życie takie jest. Jest walką i starciem. Nie ważne jak bardzo bym chciała unikać walk i bitew powszednich – takie jest życie, w którym komuś zależy właśnie na prawdzie w poglądach.

    Moja obecność w tym portalu jest m.in. tym podyktowana.

    Wielodzietność jest dla mnie ogromnym wyzwaniem. I walką ze sobą przede wszystkim. O własne dobre chęci, o czas na coś więcej niż zobowiązania wobec rodziny. Może to brzmieć dziwnie, wiem.

    Pozdrawiam, wrócę jeszcze do tematu.

    Panie Tomaszu dziękuję za Pana refleksję. I podziwiam szczerze 🙂 czwórka dzieci to wyzwanie.

     

     

     

     

     

     

     
    Odpowiedz
  8. eskulap

    @Tomasz

     

    Panie Tomaszu,

    szanuję Pana wiedzę, prawość i logikę, którą często mogę odnaleźć w Pana tekstach.

    Nie zmienia to natomiast faktu, że poniższe pańskie zdanie:

    >>"Ja w tym momencie zazdroszczę Joli, bo ona jest o 1/5 bardziej błogosławiona ode mnie! (ja wychowuję "tylko" czworo dzieci)"

    jest – jakby powiedział John Bradshaw – swego rodzaju mistyfikacją religii.

    Rodzicielstwo jest błogosławieństwem jako jakość nie ilość. Zaś tego typu ułamkowe kalkulacje  stoją w sprzeczności nie tylko z intuicją nt tego czym jest błogosławieństwo, lecz są i były wykorzystwane instrumentalnie przez systemy totalitarne jak np hitlerowska polityka KKK czy chiński model rodziny.

    Wciąganie Boga w głoszenie "lepszości" rodziny wielodzietnej nad dwu, jedno czy bezdzietną rodziną, , skalowanie jego błogosławieństwa, jest w moim odbiorze bardzo wątpliwe moralnie. Przypomina też koncepcję pewnego radykalnego odłamu protestantyzmu gdzie oznaką bożego błogosławieństwa było bogactwo materialne. (w Pana formule zastąpione ilością dzieci).

    Oczywiście bardzo miło jest sobie schlebiać, że talenty, dobrobyt, liczne potomstwo, zdrowie i życiowe powodzenie są oznakami bożego błogosławieństwa. Myślę, że są nimi, lecz tylko dopóki przyjmowane są jako dar bożej dobroci (jak równa wypłata po dniu pracy w winnicy). Natomiast wypaczane stają się wtedy, gdy są przyczynkiem do porównań w rodzaju "mam więcej (dzieci, majątku, uzdolnień), zatem chyba w oczach Boga jestem lepszy").

    pozdrawiam,

    Eskulap

     

     

     
    Odpowiedz
  9. jorlanda

    Błogosławieńsi … 😉

     Dodam, że podobnie jak Pan Eskulap nie jestem przekonana co do bycia bardziej błogosławioną z powodu licznego potomstwa. Tak się nie powinno mierzyć doskonałości w oczach Boga.

    Myślę, że raczej powinniśmy zwrócić uwagę na kwestię otwartości na łaskę, na to co Bóg ludziom ofiaruje w życiu do zrealizowania. Po to by mogli poznać Jego, prawdę o życiu, o sobie. Celem jest chyba właśnie to, co opisane jest w Hymnie o miłości świętego Pawła. "Poznanie tak jak zostałem poznany" (1 kor 13). Pełne poznanie prawdy o Bogu i o sobie jako stworzeniu – a drogą jest miłość.

    A listę błogosławieństw mamy w Kazaniu na Górze. Może według tego lepiej robić rachunki sumienia niż według sum na koncie i liczby dzieci czy talentów.

    Pozdrawiam

     

     

     

     

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code