Wakacyjna przygoda

Normal
0

21

false
false
false

PL
X-NONE
X-NONE

MicrosoftInternetExplorer4

/* Style Definitions */
table.MsoNormalTable
{mso-style-name:Standardowy;
mso-tstyle-rowband-size:0;
mso-tstyle-colband-size:0;
mso-style-noshow:yes;
mso-style-priority:99;
mso-style-qformat:yes;
mso-style-parent:””;
mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt;
mso-para-margin-top:0cm;
mso-para-margin-right:0cm;
mso-para-margin-bottom:10.0pt;
mso-para-margin-left:0cm;
line-height:115%;
mso-pagination:widow-orphan;
font-size:11.0pt;
font-family:”Calibri”,”sans-serif”;
mso-ascii-font-family:Calibri;
mso-ascii-theme-font:minor-latin;
mso-hansi-font-family:Calibri;
mso-hansi-theme-font:minor-latin;
mso-fareast-language:EN-US;}

Pomysł na urlop był podyktowany sentymentem i zamiłowaniem. Sentyment mam do rodzinnych wyjazdów biwakowych, które organizowane były dobrych kilka lat. Zamiłowanie do rowerowania, które w Montrealu jest wyjątkowo przyjemne ze względu na ilość parków, rzek, jeziorek i oczywiście ścieżek rowerowych.

Te ostatnie nie kończą się na granicy miasta, a ciągną setkami kilometrów po całej prowincji Quebec. Postanowiliśmy na rowerze poznać nie tylko miasto, ale również okolicę. Wyprawa zamykała się w 300 kilometrach.

Zanim opiszę najciekawsze momenty wyprawy wrócę na chwilę do Małdyt, gdzie organizowaliśmy rodzinne biwaki. Tworzyły one taki klimat, że mimo dziecięcych lat pamiętam z tych wyjazdów bardzo dużo. Sama jego organizacja była monumentalna. Wszystkie rzeczy przywożone były dużą ciężarówką mojego ojca. W ten sposób mogliśmy zabrać ze sobą cokolwiek chcieliśmy. Zabawki, poduszki, kołdry, drewno na półki, miski, naczynia i wiele, wiele innych, które powodowały, że biwak był bardzo komfortowy. Rodzice szyli specjalny namiot w kształcie wielkiego sześciokąta, który służył za kuchnię. To był luksus biwakowy, który pozwalał na przygotowywanie zwyczajnych posiłków. Do nas, dzieci należało przygotowanie co roku pokazu artystycznego. Z wielu momentów oryginalnych zabaw najciekawszym z obecnej perspektywy wydaje się buszowanie w pobliskim polu kukurydzy należącego wtedy do PGR-u. Budowaliśmy na nim własne domki wyrywając hektary roślin, aby utworzyć jak największą ilość pokoi. Razem z ciotecznym rodzeństwem była nas w sumie czwórka szkodników. Każdy miał swój wielki dom. Musiały one pięknie wyglądać z lotu ptaka. Z naszej perspektywy ich wielkość można było ocenić tylko po kukurydzianych zielono-żółtych stosach. Biwaki rozmyły się z czasem. Rodzice mówią, że to dlatego, że my wyrośliśmy. Pewnie tak, choć zmieniła się jeszcze jedna ważna rzecz –  skończył się PRL.

Nasza wyprawa rowerowa była o wiele skromniejsza. Do dyspozycji mieliśmy cztery bagażniki i jeden wózek. Załadowaliśmy wszystko do granic wytrzymałości i wyjechaliśmy. Słońce piekło, aż do jakiś 60 km za Montrealem. Następny przystanek podyktowany lokalnym sklepem spożywczym. Ostatnia mała miejscowość – za nią już tylko wioseczki. Jak to często bywa z burzowymi chmurami i ta zaskoczyła nas w 15 minut już na ścieżce. Ulewny deszcz jakby przesiąkał przez nasze plastikowe płaszcze. Wypaleni całodniowym słońcem całkiem dobrze czuliśmy się w strugach deszczu. Na szczęście zagrzmiało niebezpiecznie tylko trzy razy. Schować i tak nie było się gdzie. Akurat jechaliśmy przez rezerwat indiański. Dziwny wymierający obszar. Las i co jakiś czas straszny rozpadający się budynek przy drodze. Przestało padać dopiero po 20 km. Przemoknięci doszczętnie dojechaliśmy do pierwszego przystanku.

Na miejscu okazało się, że trudno doszukać się tutaj kawałka ziemi na namiot. Całe pole biwakowe to miasteczko zbudowane z wozów i autobusów kempingowych. Nasz minimalny francuski i to że jesteśmy z MONTREALU spowodowały, że znalazło się miejsce dla nas. Od samego rana na naszą polankę zaglądali miejscowi, kempingowi seniorzy. Czy to dlatego, że my z Montrealu, że na rowerach, że z namiotami? Warto dodać, że wszyscy poruszali się na elektrycznych wózkach – zdaje się, że tylko dla wygody.

Miejsce niczego sobie tylko, żadnego dojścia do jeziora. Każdy kawałek brzegu wykupiony. Tak zresztą było przez całą naszą rowerową drogę. Jechaliśmy wzdłuż Ottawa River i każdy jej kawałek był niedostępny. Całkowicie nie do pojęcia sytuacja europejskiemu sercu.

Dwa dni później byliśmy jeszcze 50 kilometrów dalej. Zaczęła się totalna prowincja. Niemalże nikt nie mówił po angielsku i wszyscy mieszkańcy to rolnicy. Jednego dnia wyjechałem do najbliższej wioski od naszego biwaku do sklepu. Nie wiedziałem gdzie jest dokładnie i zapytałem pierwszego z napotkanych gospodarzy?

– Dzień dobry, gdzie tu jest jakiś depaneur (mały sklep spożywczy w Quebec)

– Dobry, dobry Panu. Depanerki ? Dobrze Pan trafił, to tu – rolnik wskazał swoją chatę.

No, ok. myślę sobie. U nas po wsiach ludzie też mają sklepy w swoich domach. Obserwowany przez niego krążę wokół, zaglądam przez szyby. Nic – jakaś przyzba, jakaś kuchnia z piecem, drewniane stoły i taborety. Wracam do niego z tym samym pytaniem.

– Gdzie tu depaneur?

– No przecie każe, że to ja. Ja Depanerki, a Pan w jakiej sprawie? Inny Depanerski mieszka jeszcze tam dalej, ale to będzie jakieś 10km.

Wreszcie wyszła kobicina w halce wystraszona pewnie tym moim zaglądaniem do jej kuchni i wskazała drogę.

Kiedy dojechaliśmy do miejsca docelowego wyprawy byliśmy zadowoleni. Prawdziwe pole biwakowe, kilka innych namiotów. Jesteśmy u siebie. Ledwo zdążyliśmy się rozbić zaczęło padać. Chcieliśmy przeczekać deszcz i po dwóch godzinach poddaliśmy się. Lało 10 godzin bez przerwy. Wstaliśmy jeszcze przed 6 rano. Staraliśmy się z początku zachowywać cicho, aby nie pobudzić sąsiadów. Przez trzy godziny nie usłyszeliśmy ani chrząknięcia, ani chrapnięcia. Popatrzyliśmy dokładnie i zorientowaliśmy się, że nie ma ani jednego samochodu, które wcześniej stały przy namiotach. Wszyscy z powodu deszczu zostawili wszystko i pojechali do domów. Niektórzy wrócili po południu zebrać biwakowy przybytek, niektórzy przyjechali po niego następnego dnia, część dopiero po trzech dniach. Nie oznaczało to, że w pobliżu nie kręciły się złodziejaszki. Co wieczór trzeba było porządnie pochować wszelkie jedzenie przed wiewiórkami i kosami, które atakowały zaraz o świcie.

Nasza wyprawa była atrakcją. Przede wszystkim dla nas ale również tych, którzy nas widzieli po drodze. Właściciel pola biwakowego odwiedził nas nawet początkowo, aby przestrzec przed wycinaniem drzew, a potem, aby upewnić się, że my jesteśmy z Europy. W końcu zaoferował nam biwakowe drewno za darmo. Nie potrzebowaliśmy go – nasi wyludniający się sąsiedzi zaoferowali nam to pozostawione przez siebie.

Wróciliśmy do Montrealu dumni i zadowoleni. Od razu zaplanowaliśmy rowerową trasę za rok przy kieliszku różowego szampana.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code