W “Trzecim domu” mijają dni i godziny

Domownicy

 

 

W każdym domu o jego sile i atmosferze stanowią domownicy. Tak jest i tu. Oprócz wspomnianych lekarzy, moich i cudzych, których znam,  pani K. i pani H, pań z EKG i RTG jest także inny personel. Panie salowe, oddziałowa, pozostałe pielęgniarki te, które znam z imienia – panie: R, I, M, B, A, te z którymi jestem na ty, czyli A i A, na które wołam trochę ironicznie „sister”. Jest też siostra zakonna s. I. No i kilka, których imion nie pamiętam. Generalnie te twarze się przewijają i powtarzają niemal za każdym razem, więc rozpoznaję wszystkich. Zawsze jest kilka chwil, by porozmawiać, czy to z panią I, B czy A bądź A. Pielęgniarki na tym oddziale są miłe i sympatyczne. Daleko im do takich, które łamałyby igły na pacjentach. Zazwyczaj są uśmiechnięte, lecz czasem daje się poznać, że mają te swoje trudne dni, humory jak każda kobieta. Czasem mają naprawdę pracowite dni, zwłaszcza takie jak te gdzie zjeżdżają się ci co są na chemii czy na przetoczenia tak jak ja. Wtedy dostają w kość. Co chwila bowiem słychać na korytarzu rozlegający się dźwięk dzwonków oznaczający koniec kroplówek czy zgłaszający inne potrzeby pacjentów. Te kobiety są bardzo pracowite. Podziwiam je i ich prace, tym bardziej, że przy tym swoim zapracowaniu można sobie z nimi pogadać.  Czasem się żalą na zapracowanie czy na lekarzy lub na wyssane z palca potrzeby i pomysły niektórych pacjentów.

Salowych z imienia nie znam, ale też mam dobre zdanie o nich. Zazwyczaj uśmiechnięte i życzliwie nastawione do człowieka kobiety. Kobiety od brudnej, od dosłownie i przenośnie gównianej roboty. Wydają posiłki, sprzątają, dbają o ogólnie pojętą czystość. Mam tylko jeden zarzut. Otóż zawsze rano myją wszędzie podłogi na salach, dając o tym znać pacjentom bowiem słychać trzaski mopa o podłogę, lub wyciskanie go w pojemnikach z wodą.

Z lekarzami nawet prowadzącymi rzadko się rozmawia na tematy inne niż zdrowie. Choć czasami i też poza zdrowotne tematy są poruszane. W Polsce wciąż dominuje chyba przekonanie, że lekarze są jakby lepszą szpitalną kastą choć to nijak ma się do rzeczywistości ale czasem da się to i tu zauważyć. Co prawda rządzą tu pani K wraz z H to stosunek lekarzy do pozostałych pielęgniarek jest różny. Osobiście do czynienia mam z kilkoma lekarzami wspomnianą dr. B-L to jeszcze z lek. M czy z lek. G. Ogólnie są nastawieni bardzo pozytywnie i z dużą życzliwością podchodzą do pacjentów. Lek. G czasem wygląda jakby mu było wszystko jedno lecz to tylko pozory. Lek. M ma dziwny głos i zachowanie trochę niemęskie lecz to dobry człowiek. Życzliwy jest to i ja taki muszę być. W ogóle do każdego człowieka trzeba być tolerancyjnym, niezależnie jak wygląda czy jakie ma ruchy. Jakkolwiek podejrzanie one nam się wydają trzeba być  człowiekiem otwartym. Niebojącym się ludzi, nieuciekającym od innych, niedającym im poznać tego, że są „inni” bo choć każdy jest inny to wszyscy są równi w człowieczeństwie. Nie, nie jestem za tym by każdego  lubić, podziwiać i podzielać jego zachowania lub poglądy lecz muszę każdego człowieka kochać i przyjmować. Nie raz przez sądzenie i ocenianie, które jest jeszcze dopuszczalne odtrącałem od siebie ludzi i traciłem okazję do przyjaźni, a osądzić Tobie przyjacielu wolno, odrzucić już nie! Trzeba akceptować ludzi takimi jakimi są, choć gdy bada mnie, zwłaszcza te miejsca, które bada się dotykiem  lek. M  to mam podwyższone ciśnienie i dyskomfort, który pewnie każdy by czuł. Czuję i ja. Pozostali lekarze wydają się równie mili, otwarci i życzliwi dla pacjentów. Z zespołu lekarskiego moje zainteresowanie wzbudza od dłuższego czasu dr. B, którego nazwiska nie jestem w stanie nawet przeczytać. To arab, o wyraźnie o tym świadczących rysach twarzy, kolorze cery i łamanej polszczyźnie z arabskim akcentem, lecz chciałbym dowiedzieć się skąd przybył, jak tu trafił, jak sobie tu radzi itd. Niestety nie prowadzi mnie ale być może kiedyś znajdzie się okazja by go o to wszystko zapytać.

Oprócz personelu ważni o ile nie najważniejsi są dla mnie ci ludzie, których poznałem przy okazji pobytów w szpitalu. Spotykam te same twarze niemal za każdym razem. Z wieloma osobami się zaprzyjaźniłem. Niektórzy z nich niestety już odeszli na tamten świat. Z niektórymi utrzymuję stały kontakt, z niektórymi widzę się tylko podczas naszych wspólnych pobytów w szpitalu. I tak poznałem moich przyjaciół Tomka i Kubę. Tomek zmarł ponad dwa lata temu, a Kuba w sierpniu 2012. Byli mi naprawdę bliscy. Często rozmawialiśmy nawet poza szpitalem. Zwłaszcza Tomek ode mnie o trzy lata starszy, był dla mnie bardzo ważną osobą, był trochę moim przewodnikiem, wzorem osoby cierpiącej i znoszącej swoją chorobę z godnością. Tomek miał tą samą chorobę co ja lecz oprócz tego miał także arytmię serca. Miał mieć przeszczep serca, niestety nie doczekał. Bardzo przeżyłem jego odejście, zwłaszcza, że odchodził niemal na moich rękach. Zmarł dzień po tym jak się ostatni raz widzieliśmy, często go wspominam. Kuba, mój rówieśnik był człowiekiem, którego poznałem będąc jeszcze w szpitalu dziecięcym, znaliśmy się ponad 10 lat. Rzadko się co prawda widzieliśmy ale gdy już się spotkaliśmy były to dobre spotkania. Kuba chorował na mukowiscydozę, wysiadła mu wątroba, miał mieć przeszczep, niestety również nie doczekał. Zmarł w wakacje 2012 roku. W ostatnim czasie wiele rozmawialiśmy na facebook’u, był pełen nadziei ale niestety choć może właśnie stety trafił do tamtego świata co jak obaj wierzyliśmy jest lepszy niż ten ziemski. W tym szpitalu poznałem też drugiego T pielęgniarza, bardziej zmasakrowanego przez życie i chorobę niż ja, lecz człowieka pełnego wiary w Boga i w to, że to co robi ma głęboki sens. Przykład na to, że mój Bóg, ten chrześcijański Bóg, posługuje się tymi, o których świat zapomniał, a ludzie wyklęli. Nas ludzi ze szpitala łączą więzy zwykłych znajomości, koleżeństwa, przyjaźni, a czasem nawet miłości tak jak poznani przeze mnie M i A – oboje chorują na to samo co ja, no i kiedyś się spotkali, coś zaiskrzyło i tak już zostało(4 października biorą ślub). Niemal za każdym razem spotykam tych samych ludzi, tak było i tym razem, tak wiec idąc po korytarzu spotkałem M – poznanego jeszcze w szpitalu dziecięcym, chorego na to samo i przyjeżdżającego na przetaczania, za kilka chwil mignął mi M –  historia taka jak z M. Przy innej okazji widzę pana, którego imienia nie pamiętam lecz dobrze go kojarzę, leżałem kiedyś z nim na jednej sali. Chłopina ma raka płuc ale trzyma się całkiem nieźle, oprócz postępującej łysiny nie widać wielu oznak choroby. Rozmawialiśmy przez dłuższą chwilę o tym jak zdrowie, jak to się wszystko rozwija itd. Z rozmowy wynika, że człowiek się nie załamał, cieszy się każdym dniem, jest wulkanem energii. Mówił, że w końcu podczas choroby znalazł czas na wszystko, dla dzieci, żony, wnuczki. W końcu zrobił wymarzony kominek na działce. Żartowaliśmy sobie, że nic nie jest w stanie nas zatrzymać, zabić czy złamać. Patrząc na niego to prawda, tacy ludzie dają mi nadzieję, dają siłę, dają wiarę, że choroba to nie koniec, a czasem to początek nowego życia często bardziej wartościowszego niż dotychczas. Co chwila idąc gdzieś spotykam ludzi, z którymi kiedyś leżałem na salach. Witam się z każdym i z każdym staram się zamienić kilka słów. Pytania co słychać? Odpowiedzi często różne czasem ton przyciszony i słychać żal, postępującą chorobę, brak nadziei, wiary, sił do walki i życia. Mają tego wszystkiego serdecznie dosyć. Inni zaś przeciwnie uśmiechnięci, pełni optymizmu wiary, chęci do życia. Ten sam termin przetaczań co ja ma też pan Ł chyba najstarszy człowiek jakiego znam, który ma niedobór odporności. Ma żonę, dzieci, pracuje, a szpital wyraźnie traktuje jak odpoczynek i ucieczkę od codzienności. Wije się często po korytarzu. Osobą o której chciałbym też wspomnieć to osoba szpitalnego kapelana. Człowieka bardzo żarliwej wiary. Przychodzi codziennie do chorych. Widać u niego dużą wrażliwość i troskę o drugiego człowieka. Jest miły, zawsze uśmiechnięty stara się każdego pocieszyć, z każdym uścisnąć dłoń, porozmawiać, dać nadzieję, umocnić sakramentami Kościoła katolickiego. Dobry człowiek, wszystko go lubią. Rozmawiają z nim nawet ci, którzy nie przystępują do sakramentów i zdają się być antykościelni.

Kiedyś przy jakieś okazji powiedziałem, że to co świadczy o człowieku to relacje z drugim człowiekiem. Staram się być wiernym własnym słowom i gdziekolwiek jestem staram się nawiązać relacje z ludźmi, których spotykam. Ludźmi tak różnymi ode mnie, tak innymi, czasem zdrowszymi, czasami nie, ludźmi z wykształceniem czy bez niego, coś reprezentującymi bądź nie, wyglądającymi na takich, którzy budzą zaufanie lub nie.
Z każdym bo w każdym człowieku jest wartość, w każdym jest dobro. W każdej osobie można zobaczyć odcisk Boga, zadanie przed którym stawia nas los by iść i dać coś z siebie. Szpital jest do tego idealny, spotkać tu można wszystkich ludzi z każdej grupy społecznej. Bogatych, biednych, mądrych, głupich, wykształconych, mieszczan, chłopów, robotników, prezesów firm, starych, młodych, ładnych, brzydkich – tu miedzy pacjentami pękają lody bowiem wszystkich złączył ten sam choroby i szpitala los.

     Mijają minuty, godziny, dni

 

Kroplówki skapywały, czas leciał, czytałem to „Tygodnika Powszechnego” to „Pacyfik” Hugh Ambrose’go i „Żelaznego Jana” Roberta Bly’a. Tak czytam wiele rzeczy naraz, szybko mnie nudzą, co jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej było fascynujące nagle traci moc przyciągania i zabieram się za coś innego i tak w kółko. Lubię ten mój chaos, wbrew pozorom jest pomocny, pozwala bowiem dowiedzieć się wielu rzeczy w dość krótkim czasie. No, dobra jest jeden wyjątek „Pacyfik” – młócę go od czerwca(reportaż pisałem na przełomie listopada i grudnia – długa lektura XD) i jeszcze go zmłócić nie mogę. A tak to jestem pochłaniaczem treści pisanych i obrazkowych. Wychodzę z założenia, że to co zobaczę lub przeczytam działa tylko na moją korzyść, kształcę się, rozwijam intelekt, wyobraźnie, wynoszę naukę płynącą z tych treści. Moim ulubionym zajęciem jest wyciąganie tych ukrytych smaczków, treści, przekazów między wierszami, szukanie odniesień i aluzji. To naprawdę fascynujące zajęcie. Ponadto czytanie podobno wpływa na poprawę stylu języka, jego jakość posługiwania się nim, gramatykę i ortografię. Niestety w moim przypadku to średnio to wychodzi, zwłaszcza jeśli chodzi o ortografię(śmiech). Tego dnia po południu już mój umysł był dość zmęczony więc odpaliłem laptopa i do ostrej muzyki „Luxtorpedy”, zacząłem grać w „PES’a”. I tak do wieczora. W między czasie pielęgniarki przełączały mi kolejne kroplówki. Wlewanie w człowieka tyle płynów działa mocno moczopędnie więc co każdą butelkę czyli co jakąś godzinę leciałem do toalety. Trochę wkurzające ale co zrobić i tak dobrze bo czasem mam małe kroplówki – dziewięć  butelek pierwszego dnia i sześć drugiego-  wtedy to oszaleć można z przełączaniem i toaletą. Nawet pospać nie można bo człowiek musi pilnować i nie przespać końca butelki.        

                   
Porcja kroplówek przewidziana na piątek skończyła się około 18. W każdym razie po kolacji. Mogłem teraz wreszcie odetchnąć z ulgą i wygodnie rozłożyć się na łóżku, iść do toalety załatwić ze spokojem wszystkie potrzeby. Poczułem ulgę. Na sali zostaliśmy już w trzech. Facet, który leżał przy wejściu po lewej od mojego łóżka poszedł do domu około południa. Towarzysz choroby I – ten co leżał naprzeciwko mnie – cały dzień przeleżał prawie bez słów. Pewnie spał ale nie zwracałem na to uwagi. Pan H też trochę pospał ale był  bardziej mobilny. Był w bufecie przyniósł siatę z które wystawały wody i ciastka. Kupił też gazetę „Fakt”. Czytał więc gazetę przygryzając ciasteczka na przemian ze spaniem. Pod wieczór nastąpiło ożywienie. Pan H spytał:

– Skąd jesteś?

 – z Miłosławia ale przyjechałem z Gniezna.

– Aha.

– A pan?

– Ja z Poznania.

– Na co pan leży? – Spytałem.

– A wiesz byłem chory ale przełaziłem no i kurwa mam, wylądowałem z zapaleniem płuc, ale coś tam jeszcze nie gra i będę miał w poniedziałek badania, dzisiaj miałem fibero (fiberoskopia przyp.autor) i zobaczymy.

– No to tak samo ja, też kurwa przełaziłem no i mam. Tak to jest, człowiek ma się za nie wiadomo jak mocnego, wmawia sobie, że przejdzie, leczy się jakimiś febrisanami, gripexami czy innymi gównami.

– A potem trzeba przecierpieć. – Ocknąwszy się dodał pan I.

– A pan co? – Spytałem.

– Ja rak, czekam na ustalenie dat chemii, a ty co, że tyle kroplówek w ciebie wlewają?

Nie lubię tego tłumaczyć za każdym razem no ale starałem się wyjaśnić:

– jeżdżę co cztery tygodnie na przetaczania immunoglobulin bo mam niedobór odporności.

  O kurde robiąc zdziwioną minę zarzucił pan H.

 Pan I dodał:

– Długo już tak jeździsz?

– Od szóstego roku życia, teraz będzie z siedemnasty rok jak jeżdżę, najpierw trzynaście lat na Szpitalną  na dziecięcy jeździłem, a od trzech lat tutaj.

– Ile masz lat?

– 22 w grudniu skończę.

Dialog trwał jeszcze kilka minut. W międzyczasie przeszedł lekarz dyżurny popytał każdego czy wszystko gra? Wszyscy zgodnie odpowiedzieliśmy, że tak.
Wychodząc rzucił:

– spokojnej nocy!

– Również.

Przyszedł też kapelan. Spytał się:

– ktoś do Komunii?

Moi towarzysze nie byli tym zainteresowani.

– A można do spowiedzi? – Spytałem.

Umówiliśmy się  przed mszą w niedzielę o 11.00 w szpitalnej kaplicy. Przed wyjściem jeszcze ze swoim szczerym i zatroskanym uśmiechem uścisnął każdemu dłoń, dał po obrazku i pobłogosławił. Wyszedł. Po czym, pan H stwierdził:

– a odpalę telewizor, będzie wam przeszkadzało?

Obaj odpowiedzieliśmy – Nie, włącz pan

Pan H wyskrobał sumę dwuzłotówek, wrzucił je do skrzyneczki przy telewizorze, a ten zaczął gadać. Najpierw obejrzeliśmy serwis informacyjny, a potem na drugiej ze stacji leciała „Tożsamość Burne’a”. Film, którego dawno nie widziałem więc oglądaliśmy. Ja niestety nie doczekałem do końca, zasnąłem.

Sala szpitalna jest jakby przedziałem w pociągu na dłuższej trasie gdzie spotykają się różne osoby, czasem znajome, ale zazwyczaj są to nowe twarze. Gdy jeżdżę tylko na dwa dni czasem ciężko jest kogoś poznać. Niektórzy bowiem zwyczajnie nie chcą rozmawiać. Inni zaś wręcz przeciwnie sami zagadują, chcą rozmawiać bo ewidentnie brakuje im tego. Trafić można na kulturalnych ludzi, ugodowych, życzliwych, pozytywnie nastawionych do człowieka lub na chamów, którzy potrafią się pokłócić o telewizor czy światło. Pierdzieć, chrapać i jako przecinek dodawać słowo na k. Osobnymi historiami są ci, którzy odwiedzają chorych. Wiadomo, że są chorzy co nie wstają z łóżek i nie są w stanie wyjść na korytarz i porozmawiać przy automatach więc odwiedzający są przy chorych no i czasem są różne akcje. A to szukają stołków, zachowują się arogancko do pozostałych pacjentów albo tak jakby ich nie było. Pyskują pozostałym, pielęgniarkom bądź lekarzom, stawiają opór wobec poleceń personelu. Zdarzają się tacy co sprawy intymne załatwiają przy łóżku chorego i przy świadkach co  krępuje pozostałych. Nie tak dawno gdy leżałem z jednym chłopakiem, młodszym ode mnie wspominanym już A – przychodziła do niego też wspomniana M i byliśmy świadkami z innym pacjentem obrazów i odgłosów „miziania się”, które ignorowało pozostałych pacjentów, lekarzy i pielęgniarki, a czasem i rodzinę A, a dla którego w szpitalu czy w ogóle w miejscu publicznym nie powinno być miejsca. Niestety świadczy to w mojej ocenie o dużej niedojrzałości obojga niby to dorosłych ludzi, którzy chcą się chyba popisać nie wiadomo czym i przed kim. Ja rozumiem, że takie rzeczy się robi ale czy trzeba się z tym obnosić, pokazywać i wprawiać w zakłopotanie innych ludzi? Dla mnie to bardzo intymne zachowania, których nikt nie powinien być świadkiem. Owszem to może budować więź i ją buduje ale jest dla mnie to po prostu niesmaczne. Razu pewnego była odwiedzić mnie koleżanka, no i też była świadkiem tych ekscesów. Widziałem jej zażenowanie lecz próbowaliśmy to wszystko obrócić w żart. Koleżanka raczej nie była przyzwyczajona do takich scen. Mieszkając w akademiku naoglądałem i nasłuchałem się już różnych rzeczy więc z grubsza nie wywołuje to u mnie żadnej reakcji, więc jakoś z tym sobie radziłem lecz gdy przyjechałem do domu to naprawdę z ulgą zacząłem cenić sobie brak takich widoków i dźwięków. Zwłaszcza, że widziałem i słyszałem to i owo przez cały pobyt w szpitalu. Raz nawet mnie tym obudzili. Najsmutniejsze w odwiedzających jest to, że wpadają tylko „na chwilę”, czasem leży taki dziadek, widać stęskniony, a rodzina wpada tylko na parę minut, prosty dialog i zaraz uciekają. Rzadkie odwiedziny tłumaczą pracą, dziećmi, a nawet urlopem lub czasem wolnym! Smutne to jest gdy bliskie osoby leżą w szpitalu, a rodzina zupełnie o nich zapomina, traktując ich jak coś zbędnego, a wizyta u dziadka, wujka lub taty jest dla nich przykrym obowiązkiem. To bardzo smutne. Żal mi tych pacjentów ale bardziej żal mi odwiedzających bowiem zatracili oni człowieczeństwo, zatracili ducha rodzinnego. Na ich oczach odchodzi kawał historii, odchodzi ktoś bliski, a oni po prostu mają to gdzieś. Często też słyszałem to, że dzieci nie powinny przychodzić do szpitala i widzieć, chorobę, cierpienie. To błąd! Rosną nam wtedy sami Buddy, którzy nigdy nie widzieli szpitala, choroby, cierpienia i potem są w szoku, nie wiedzą jak mają się zachować, brak im delikatności, wrażliwości. To właśnie stąd biorą się ci odwiedzający z musu. To, że od dziecka widziałem choroby, cierpienie i śmierć jest wielką wartością, której nikt mi nie zabierze. To właśnie dzięki temu potrafię być przy chorych i starszych, być wobec nich życzliwym, delikatnym i wrażliwym. Te lata nauczyły mnie tego jak pocieszać, jak dawać innym nadzieję. Dziękuję Bogu, że dał mi poznać zło i już od dziecka uwrażliwiał mnie na ludzkie cierpienie. Szkoda, że dzisiejszy świat chce zapomnieć o chorych i ich wyrugować. Świat uczy, że cierpienie i choroba są niemodne i nieadekwatne do dzisiejszych czasów. Nikt nie opowiada dzieciom o tym, ze przemijamy, że tracimy swoje walory. Nikt nie przyprowadza wnuczków do leżącego w szpitalu dziadusia, który cierpi i pragnie widzieć swoich bliskich. Dzieci tracą cenną okazję do lekcji życia, której nie odbiorą w szkole, na uczelni, w Kościele czy w rodzinie, muszą to zobaczyć na własne oczy. Muszą bo inaczej moje i starsze pokolenie będzie odchodziło w samotności pozostawione w szpitalu, domu starców bądź hospicjum. Budda zgłupiał gdy zobaczył, że w świecie jest cierpienie, bieda i zło. Nie widział co robić, jak się zachować. Miał pretensje do rodziców, że mu nigdy nie pozwolili wyjść poza mury domostwa. Nie wychowujmy Buddów, wychowujmy miłosiernych Samarytan! Wyprowadzajmy dzieci poza mury, Uratujemy wtedy ich i samych siebie.

Następnego dnia obudziły mnie dźwięki myjących podłogę salowych ale stwierdziłem, że się jeszcze położę więc gdy się obudziłem to miałem już śniadanie na stoliku, a do śniadanka leki więc było już po 9’tej. Przed południem zostałem podłączony do sobotniej porcji kroplówek. Trzy butelki – nie tak źle. Tym razem moi towarzysze telewizor włączyli już od południa, co nie pozwoliło mi się skupić na czytaniu. W końcu rzuciłem gazetę w kąt i cały czas toczenia przegrałem w „PES’a”. Koniec przetaczania fanfary odtrąbiły około 14.  Na 17.30 zapowiedzieli się brat z kumplem. W oczekiwaniu na nich zdrzemnąłem się i znów wróciłem do gry. Ucieszyłem się gdy zobaczyłem dobrze znane twarze – swojskie mordy. Usiedliśmy przy automatach, zjedliśmy pizzę. Siedzieliśmy i gadaliśmy tak ze dwie godziny, robiąc przerwę na podanie przez siostrę Basię antybiotyku. Po odwiedzinach wróciwszy na salę, ponarzekaliśmy z towarzyszami na posiłki szpitalne. Pod wieczór przyszedł lekarz dyżurny. Standardowa wizyta, nasza odpowiedź – wszystko gra. Przypomniał sobie, że rano jak był to mnie nie było – Pewnie byłem w toalecie. Mruknąłem trochę pod nosem – wyszedł. W sobotę również szybko dopadło mnie otępienie pozostało tylko się ogarnąć ale coś mnie tknęło i pomyślałem by sobie coś obejrzeć. Oglądałem fantastykę niezbyt wysokich lotów „Gabriel”, tak film się nazywał. Słaba fabuła, w ogóle był nudny i mało się dało z niego coś wynieść. Taki głupi film jakich dziś nie brak. Cieszyłem się jak się skończył. Pan I i pan H już spali więc tylko spakowałem laptopa do torby i poszedłem spać.

W niedzielę sobie pospałem. Nie obudziły mnie nawet odgłosy mycia podłogi na sali. Wstałem i tak jak poprzedniego dnia śniadanie i leki już były. Jak spałem to choć miałem pusty kubek to tak jak w sobotę nikt nic tam nie nalał. Dobrze, że zrobiłem sobie zapas wód więc było czym to wszystko przepchnąć. Na 11.00 poszedłem do tej kaplicy. Ksiądz kapelan krzątając się przed mszą z każdym, kto wchodzi do kaplicy się witał i podawał rękę. Po mszy zaś z każdym się żegnał. Ledwo co wróciłem to przyjechali rodzice z matką chrzestną. Przywieźli mi wodę, jedzenie – choć za każdym razem mówię, że jedzenia mam pod dostatkiem i nie potrzebuję bo potem nie zjem i leży. Konkretne jedzenie im oddałem wziąłem sobie jakieś tam ciastka i owoce. Otrzymałem też zapas rzeczy i bielizny. Rozmawialiśmy może ze trzy godziny. Obiad sobie wyniosłem po to by być z nimi. Szybko czas zleciał, zbyt szybko jak dla mnie. O 14 z hakiem w telewizji leciał mecz Lecha Poznań z Legią Warszawa. Zrzuciliśmy się z panem H na telewizor i oglądaliśmy co chwile komentując zagrania, najczęściej któryś z nas wydawał jęk zawodu przyprawiony swojską kurwą. Po trzydziestu minutach gry Lech przegrywał 0-3 więc serce nam krwawiło. Po jednej z akcji dla Lecha, gdzie powinna paść bramka obaj chóralnie zagrzmieliśmy z panem H:

 – no kurwa!

– Jak można takiej okazji wykorzystać. Dodał pan H.

– Ślusarki(napastnik Lecha) to naprawdę jest drewno.

– Mieć trzy setki i nie strzelić żadnej, nic dziwnego, że przegrywają. Powiedział pan H z żalem w głosie.

Oglądaliśmy i narzekaliśmy dalej. Pierwsza połowa skończyła się trzy w plecy, zero z przodu. W drugiej połowie. gra Lecha trochę lepsza ale wynik bez zmian. Dopiero na 20 minut przed końcem Lech strzelił na 1-3. Ślusarski ustalił wynik meczu.

– No udało się farsiarzowi jednemu. – Powiedziałem

-Ehhh. – Westchnął i machnął ręką pan H i dodał – jakby tego nie strzelił to by mu tylko pozostało się powiesić.

Po meczu otrzymałem sms’a od kumpla. „Widziałeś to?! Ja rozumiem można przegrać ale taka kompromitacja…” Tak my kibice Lecha Poznań możemy znieść porażkę z każdym ale nie z Legią. Mecze z Legią są czymś szczególnym, są naszymi, polskimi Gran Derbi. Zwycięstwa długo wspominamy, porażki jeszcze dłużej… Ta jest dotkliwa i będzie długo pamiętana. W niedzielę postanowiłem wziąć prysznic w końcu trzeba pomyślałem. Jeden, dwa dni myjąc się w umywalce mogłem wytrzymać, trzech dni już nie. Problem z myciem polega na tym, że w męskiej łazience jest uszkodzone okno, które jest nieszczelne, a na dodatek pod wpływem wiatru otwiera się. Jest tam niesamowity ziąb więc z obawy przed przewianiem prysznic bierze się rzadko. Na szczęście uwinąłem się szybko i udało mi się uniknąć przewiania. Dalsza część dnia upłynęła mi na spacerowaniu po korytarzu, gdzie spotykałem co chwilę kogoś znajomego, rozmawiając z nim i na gapieniu się przez okno. Moi towarzysze resztę dnia spędzili śpiąc, czytając gazetę, oglądając telewizję. Obaj mieli gości. Do pana H przyszła żona, a do pana I żona z córką. Córka była fajna. Taka w moim typie. Wszystko miała na swoim miejscu. Jakby to ujął mój kolega: – brałbym ją.

Niedziela upłynęła mi bardzo szybko. Ani się nie obejrzałem był antybiotyk, kolacja, wizyta lekarza i trzeba było iść spać.

W poniedziałek znów słychać gwar na korytarzu, koniec weekendu i wszyscy wrócili do pracy. Pani K jak codziennie robiła obchód szukając wolnych łóżek i obmyślając gdzie kogo położyć. Do nas trafił pan K. Starszy pan 79 lat. Schorowany, głośno dysząc chodził powoli. Żona pomogła mu się rozpakować. Oczywiście męski honor nie pozwolił mu pozostawić tego bez komentarza więc ustawiał żonę wydając instrukcje co gdzie ma być, no i, że on to by inaczej rozłożył ale nic nie zrobił. Usiadł na łóżku, wzdychając powiedział:

– od szpitala do szpitala, dopiero co wyszedłem z Kościana tydzień temu, a teraz tu, ale podobno tu dobrze leczą.

Wszyscy to potwierdziliśmy. Po jakimś czasie przyszła do niego pani doktor wraz ze grupą studentów gdzie większość stanowiły kobiet. Ładne te studentki. Gdy byłem mały, studenci to zawsze wydawali mi się kimś wyższym ode mnie, kimś zawsze starszym, czymś nieosiągalnym, jakąś świętością. Wszak to byli lekarze ale jeszcze się uczący – tak myślałem. A dzisiaj są to moi rówieśnicy lub niewiele starsi ludzie. I tak jak mnie te studentki badają to człowiekowi różne  myśli do głowy przychodzą(śmiech). Zwłaszcza jeśli jest ich kilka i słyszy się – proszę się rozebrać będziemy pana badać i tak stoją na około człowieka i go oglądają. Kiedyś wydawało mi się, że jestem królikiem doświadczalnym, teraz obiektem, który jest obserwowany. Więc brzuch wciągnąć, klatę wypiąć!(śmiech) Jeszcze jakby ta klata była ale cóż podobno siła autosugestii jest wielka(śmiech). Po takiej wizycie nasz nowy towarzysz był wyraźnie podniecony. Stwierdził:- aż mi ciśnienie skoczyło.

Wszyscy parsknęliśmy głośnym śmiechem. Tego dnia zresztą pan K był kilka razy wzywany do zabiegowego by min pobrano mu krew z tętnicy i też był otoczony przez studentki. Przechodząc akurat korytarzem widziałem ten zabieg i to przerażenie w oczach(śmiech). Trochę to nie eleganckie ale jak to opowiadałem pozostałym towarzyszom to mieliśmy ubaw po pachy. Pan K zagadywał każdego z nas swoimi opowieściami z czasów II Wojny Światowej, wojska, pracy i życia codziennego. Panowie wspominali miniony system, narzekali na warunki życia i na dzisiejszą młodzież. Trochę pocisnęli nie powiem. Czasem mieli rację, a czasem grubo przesadzali, zapominając jak to wół cielęciem był. Ogólnie dało się słyszeć, że wtedy to było lepiej, a teraz jest gorzej. Pochwalali Polskę Ludową. Wspominali, że wtedy każdy miał pracę, a teraz rzadko kto, choć stwierdzili, ze teraz to jest więcej nierobów, darmozjadów, cwaniaczków, którzy uciekają od pracy na kolejne studia. „Dziadek” jak nazwaliśmy nowego towarzysza żywił dużą sympatię do Rosjan. Mówił, że tam gdzie był w wojsku byli razem Polacy i Rosjanie. Razem pili, jedli i sobie wzajemnie pomagali. Miał ich za naród zaradny, za taki, który zawsze sobie poradzi. Byli też tam Ukraińcy niezaradni i na dodatek kablowali na wszystkich. Określił ich jednym słowem:- skurwysyny. Mniejszą bądź równą antypatią darzył Amerykanów lecz tym razem nie chodziło o dawne urazy z czasów wojny czy wojska lecz o to co się dzieje aktualnie, że wojna w Afganistanie, Iraku itd. Pchają się byle gdzie pod pretekstem szerzenia demokracji wtykają nos w nieswoje sprawy, sami niby piewcy pokoju, bazy Guantanamo nie zlikwidowali na dodatek ją rozbudowali. Słuchając tych opowieści byłem pełen podziwu, że mimo takiego zaawansowanego wieku doskonale orientuje się w bieżących sprawach polityki, gospodarki, kojarzy najważniejsze nazwiska polityków, przywódców światowych itd.  Ową sympatię do narodu rosyjskiego i minionego systemu u starszych ludzi staram się zrozumieć. Pewnie większość moich rówieśników czy nawet osób w wieku moich rodziców pewnie by tego nie zrozumiała. Nazwaliby go pewnie ukrytą opcja bolszewicką, antypaństwowcem.  Nie mogliby pojąć jak można żywić coś pozytywnego do tamtych czasów, a czasy wolności i demokracji traktować z dystansem i poczuciem żalu. Tłumaczę sobie tę sympatię tym, że ci ludzie całe dzieciństwo, młodość i siłę wieku przeżywali w komunizmie, mieli pracę. Mieli warunki i możliwości do utrzymania rodziny. Byli karmieni propagandą lecz w ich subiektywnym odczuciu było im dobrze. Nagle zmienił się system, który nazwany został demokracją, wielu z nich potraciło pracę, pozycję. Dotąd stać ich było na spokojne życie, a teraz wszystko się waliło i zaczęła się nerwówka o byt z dnia na dzień. My im mówimy: –  komunizm był zły, a oni tego nie rozumieją. Czują się wyemancypowani, pozbawieni tożsamości bo czasami nazywa się ich antypolakami. Mówimy im, że teraz jest lepiej, a oni tego nie widzą i nie czują. Pomyślcie sami. Za te 50-60 lat mogą o obecnym systemie powiedzieć, że był zły, że czasy były głupie, wszechobecna była propaganda, nam było wtedy w miarę dobrze, a nam mówić będą, że to było ble. Nazwą nas antypolakami, przeciwnikami wolności. Zaczną nam odbierać przywileje i emerytury za to, że staraliśmy się sumiennie wykonywać swoją pracę policjanta lub wojskowego w służbie narodu, państwa, którego system i władza dla ówczesnych będzie się wydawała złą władzą i złym systemem. Możemy i powinniśmy zło nazywać po imieniu, powinniśmy się go wyrzec lecz nie możemy wyrzec się ludzi, którzy żyli w tzw. złych czasach. Nie możemy ich wyklinać bo i nas kiedyś ktoś wykląć może i pozbawić środków do życia. Oceniajmy zachowania, system, a nie ludzi. Albo inaczej oceniajmy i ludzi lecz ich nie odrzucajmy! Niemal cały dzień upłynął na takich dyskusjach. W poniedziałek była też u mnie moja pani doktor na wizycie twierdząc, że była wcześniej ale spałem i nie budziła mnie. Wiadomość dnia była taka, że wyniki robionych w piątek badań nie są takie złe, osłuchowo też nie najgorzej więc wychodzę na prostą.

 

  „Wyjdziesz ze swego domu…”

 

Nasz „dziadek” wstał wcześnie rano, za oknem jeszcze było ciemno. Spojrzałem na telefon – 5.30. Pomyślałem – śpij człowieku przecież nikt nie cię nie goni ale z grzeczności nic nie mówiłem. Pan K chodził przez całą salę, od czasu do czasu opierając się o parapet i patrząc w okno. Ignorując ten lekki zamęt poszedłem dalej spać. Gdy się ocknąłem zobaczyłem nad sobą doktor B-L, która znowu mówiła mi, że była wcześnie ale spałem. Po zbadaniu mnie pyta się:

-jak się czujesz?

– Dobrze.

– Ale na pewno?

– No tak.

– No to ja cię dzisiaj wypuszczam do domu. Byłeś tu pięć dni, osłuchowo jesteś czysty więc nie ma sensu Cię tu dłużej trzymać.

– No to super. – Odpowiedziałem z radością.

– Tylko jak będziesz dzwonił do domu to powiedz, że nie wcześniej niż na 14’tą będzie wypis będzie gotowy.

– Dobrze. Grunt, że wychodzę!

Gdy wyszła wykrzyczałem unosząc w górę ręce – Wreszcie! I wraz z towarzyszami parsknęliśmy śmiechem. Zaraz też wziąłem telefon i zadzwoniłem do domu poinformować, że wychodzę i poprosić by ktoś łaskawie po mnie przyjechał. Mama w pracy, tata też więc zostaje brat ale trzeba się do niego dodzwonić bo na wykładach. Za godzinę telefon – Jasiu(brat) po ciebie przyjedzie po drugiej. W oczekiwaniu na brata włączyłem laptopa by pograć w „Pro Evo”. Starszy pan się odezwał:

– kurwa wy młodzi jesteście niemożliwi, zamiast spać to wy patrzycie w te komputery cały dzień. Mój wnuk to nawet do klopa to gówno bierze. Ja wczoraj myślałem, że jak już się położysz to już będziesz spał, a ty w tym komputerze grasz.

– Film oglądałem ale jak szedłem spać to pan już żeś spał.

– Ale waliło mi to po oczach więc nie mogłem zasnąć.

– No to przepraszam trzeba było powiedzieć, że panu to przeszkadza bym wyłączył, nikomu by się nic nie stało trzeba było prosto z mostu mówić.

Pozostali też podjęli temat używania, a raczej nadużywania komputerów i komórek przez młodych. Każdy coś dorzucił mówiąc, że kiedyś to było inaczej. Fakt było, niestety rzeczywistość zamiera, żywe rozmowy, używanie głosu, kontakt wzrokowy jest zastępowany przez klawiaturę komputera lub telefonu. Po tej wymianie, włożyłem słuchawki zarzuciłem jakąś muzykę i grałem. Grę przerwał obiad. Salowa wchodząc do nas z tacami pytała się:

– czy ktoś idzie do domu?

– Nie! – Odpowiedziałem wyprzedzając wszystkich. Dostałem obiad. Tak, skłamałem. Byłem głodny więc trochę nagiąłem rzeczywistość(śmiech). Dlaczego padło to pytanie? Otóż osobom wychodzącym w danym dniu przysługuje tylko zupa. Ta mała porcja zupki. Byłem zbyt głodny by się nią zadowolić. Chyba Pan Bóg mnie pokarał bo na obiad był bigos. A właściwie to nie wiem. Bigos był ze słodkiej kapusty więc wszystkie walory smakowe stracił. No ale gardzić jedzeniem nie wolno to zjadłem tak jak reszta. Oczywiście fakt bigosu ze słodkiej kapusty został przez wszystkich skomentowany i wyśmiany. Przez następne dwie godziny wraz z córką pana I, która przyszła go odwiedzić rozmawialiśmy o różnych kulinarnych przygodach. Pan K opowiadał o jedzeniu wojskowym, ja o kuchni w akademiku. O tym, że podstawą diety akademikowej jest spaghetti, pyrki z jakimś mięsem kupionym w Biedronce. A od biedy zawsze można się ratować jedzeniem kryzysowym – ryżem z ketchupem. Gdy czasomierz wskazywał 14.00 zerwałem się i w pośpiechu zacząłem się pakować do domu. Poszło mi to dość szybko, jestem wprawiony w podróżach więc zawsze pakowanie i rozpakowanie zajmuje dosłownie chwilę. Zostały mi jeszcze jakieś owoce, ciastka i woda. Zostawiłem to wszystko moim towarzyszom. Ucieszył się zwłaszcza „dziadek” bowiem nie miał wody, a nie wiedząc gdzie jest bufet szukał kogoś kto mu po tę wodę pójdzie to mu dałem szkoda mi było jego, a po co mi woda jadąc do domu. Gdy się ze wszystkim uwinąłem, przebrawszy się i pozbawiwszy się szpitalnych gadżetów typu wenflon, maski do inhalacji, leków zadzwonił brat, że mam wyjść bo już jest. Pożegnałem się ze wszystkim podając każdemu dłoń, życząc zdrowia i spotkania gdzieś indziej, byle nie w szpitalu. Brat przyjechał z moimi kompanami ze studiów. Gdy wychodziłem z budynku szpitala na twarzy poczułem powiew wiatru i wziąłem duży haust powietrza. – Ahh co za ulga! – Rzuciłem do reszty i udaliśmy się do samochodu. Odjeżdżając spojrzałem w tył i patrzyłem na oddalający się budynek – Dom, Trzeci dom do którego jeszcze wrócę.

 Tekst jest ostatnią częścią reportażu "Trzeci dom", który był podstawą i inspiracją do powstania książki "Jest nadzieja, więc warto żyć"

Pozostałe części reportażu
 

Podróż do „Trzeciego Domu” http://nowy.tezeusz.pl/blog/203769.html

Co się dzieje w „Trzecim domu” http://nowy.tezeusz.pl/blog/203792.html

Książka "Jest nadzieja, więc warto żyć" dostępna jest do porbrania za darmo pod adresem: http://jestnadzieja.org.pl/index.php/ksiazka

Wasz Wojtek!

 

 

Komentarz

  1. Halina

    Tolerancja?

     

    Świat uczy, że cierpienie i choroba są niemodne i nieadekwatne do dzisiejszych czasów. Nikt nie opowiada dzieciom o tym, ze przemijamy, że tracimy swoje walory. Nikt nie przyprowadza wnuczków do leżącego w szpitalu dziadusia, który cierpi i pragnie widzieć swoich bliskich. Dzieci tracą cenną okazję do lekcji życia, której nie odbiorą w szkole, na uczelni, w Kościele czy w rodzinie, muszą to zobaczyć na własne oczy. Muszą bo inaczej moje i starsze pokolenie będzie odchodziło w samotności pozostawione w szpitalu, domu starców bądź hospicjum. Budda zgłupiał gdy zobaczył, że w świecie jest cierpienie, bieda i zło. Nie widział co robić, jak się zachować. Miał pretensje do rodziców, że mu nigdy nie pozwolili wyjść poza mury domostwa. Nie wychowujmy Buddów, wychowujmy miłosiernych Samarytan! Wyprowadzajmy dzieci poza mury, Uratujemy wtedy ich i samych siebie.

    panie Wojtku oddzial jednego ze szpitali, to nie caly swiat. Wielu buddystow to oddanii swoim pacjentom lekarze.  A  odwiedzajace dzieci i wnuczeta na oddzialach, to raczej stanard

    buddyjska rodzina

    W buddyzmie przyznaje się bardzo ważną pozycję matkom oraz matczynej miłości do dzieci. W tradycji buddyzmu tybetańskiego nauczyciele zachęcają swoich uczniów, aby odnosili się do wszystkich istot tak, jakby byli ich matkami.

    Członkowie rodziny powinni wspierać się nawzajem emocjonalnie. Rodzina, której członkowie pozostają w bliskich relacjach i trzymają się razem, jest niczym las pełen drzew, który może wytrzymać siłę wiatru, podczas gdy samotne drzewo zgięłoby się i złamało: „Wspieranie ojca i matki, troska o żonę i o dzieci, niosące pokój zajęcia – oto najwyższe błogosławieństwo"

    Według kanonu palijskiego celem praktycznych obowiązków rodziców wobec potomstwa jest powstrzymywać dzieci od zła i zachęcanie, by stały się prawymi ludźmi. Obowiązki te obejmują wyuczenie dzieci zawodu, zaaranżowanie odpowiedniego dla nich małżeństwa a w swoim czasie – przekazanie im dziedzictwa.

    W zamian za to dzieci powinny szanować rodziców, wspierać ich, kiedy jest to konieczne, przejąć niektóre z ich obowiązków, kiedy staną się one dla nich zbyt ciężkie, i szanować prawo dziedziczenia, a po śmierci rodziców odprawić przewidziane rytuały.

    Buddyści podkreślają, że miłość do rodziny i obowiązki wobec niej muszą zawsze pozostawiać przestrzeń dla rozwoju duchowego. Istotną jakością jest tutaj wolność. Każda jednostka potrzebuje określonej przestrzeni emocjonalnej, aby móc się rozwijać. Miłość nie zniewala, lecz wyzwala.

    tekst pochodzi z portalu wiara.pl

     

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code