Zauważyłem, że od dawna nie pisałem lżejszych tekstów na blogach, czyli o życiu w codzienności. Nie będę pisał o całej codzienności, wybiorę jeden jej aspekt: lektury. Ostatnie dwa miesiące to okres intensywnych i nieco zwariowanych lektur: takie poszukiwanie trochę po omacku różnych inspiracji.
Przede wszystkim powrót do literatury pięknej: gdy jestem chory lub nieco osłabiony, niezdolny do większego wysiłku, sięgam po coś lżejszego – jakąś powieść. W dzieciństwie i młodości pochłaniałem beletrystykę: przeczytałem chyba wszystko – no, przesadzasz – co w PRL-u i drugim obiegu można było wartościowego dostać. Nieraz całymi tygodniami nie wychodziłem z domu i czytałem: Prousta, Londona, Manna, Dostojewskiego, Cortazara, Marqueza, Sołżenicyna, Miłosza, Brodskiego, Żeromskiego, Witkacego (to był gościu!) Brzozowskiego, Różewicza, Tołstoja, Faulknera, Musila, Joyce’a, Kafkę i setki innych autorów. Świat książek w ponurych latach 80-tych, tak jak dla wielu moich przyjaciół, był bardziej rzeczywisty niż real.
Wtedy nic się nie liczyło: ani pieniądze, ani układy, ani kariera, ani wykształcenie, itd., czyli to wszystko za czym ugania się większość współczesnych młodych Polaków. Wrażliwy młody Polak w latach 80-tych działał w opozycji, zwykle zaliczył jakiś areszt lub więzienie, mnóstwo czytał, wciąż rozmawiał o literaturze, sztuce, filozofii, historii, religii, przyszłych utopiach, itd., douczał się prawdziwej historii i w ogóle wiedzy na tajnych samokształtach, trochę eksperymentował z narkotykami, głównie marychą, piło się dość, oczywiście: wino, kobiety i śpiew były na porządku dziennym.
Żyło się przyjaźnią, lekturami, opozycją, muzyką, rozmowami, miłościami. Zarabiało się jakąś dorywczą, zwykle robotniczą, pracą w powstających spółdzielniach i spółkach. Telewizji nie oglądało się: bo kłamali, gazet nie czytało się z tych samych powodów, tylko bibułę podziemną, w kinie rzadko coś było, ale na DKF (dla tych, którzy nie pamiętają już tej szlachetnej instytucji: Dyskusyjny Klub Filmowy) z ambitnym europejskim i światowym filmem się chodziło: Bergman, Antonioni, Kurosawa, Cappalla, Polański, Wajda, i in. Słuchało się Kaczmara, Gintrowskiego, Grechuty, Pink Floyd, Black Sabath, Jimiego Morricsona, Doorsów, Beatlesów, itp. Muzyka była już wtedy bardzo ważna: bez niej nie było nic możliwe. Sporo tez się wspólnie śpiewało przy gitarach. Głównie po domach.
Ale wracając do książek. I myśmy wciąż o tych książkach gadali. Wszyscy na pamięć znali perypetie bohaterów. Pamiętam, jak całymi miesiącami wszystko, co nas spotykało widzieliśmy w kluczu „Gry w klasy” Cortazara: Maga, Oliveira, paryskie uliczki, przypadkowe spotkania, pijaństwa, miłosne dramaty, narastanie szaleństwa. Chodziliśmy po Sopocie, Gdańsku, Gdyni, Wejherowie , a w rzeczywistości przechadzaliśmy się uliczkami Paryża Cortazara, Petersburga Dostojewskiego z zabójcą Raskolnikowem, Oakland Londona z pisarzem samoukiem Edenem, zagubionej w dżungli wiosce Macondo ze „Stu lat samotności” Marqueza. To było czyste szaleństwo, ale w szarości komuny, to było – jak dziś uważam – genialne wyjście z absurdu. „Ucieczka do wolności” przez świat fikcji.
Równie wspaniała była nasza wolność od pieniędzy i kariery: właśnie ta abnegacja pozwala nam cieszyć się młodością i żyć sztuką i metafizycznym dreszczem. To była jakaś ochrona dla bezinteresowności i idealizmu młodych. Plus domieszka heroizmu w środowiskach opozycyjnych: co rusz ktoś szedł do więzienia, i cała ta młodość jakoś była w cieniu więzienia i pałki. Jakby ktoś wtedy powiedział, że chce robić jakąś karierę, zarabiać jakieś większe pieniądze, itp., to byśmy go wyśmiali i – gdyby to było na poważnie – ktoś taki nie miałby co szukać z nami.
Miało być o ostatnich lekturach, a wyszło o literackiej atmosferze młodości. Niech tak zostanie, bo przecież chodziło o coś lekkiego z codzienności, a takie wspominki to część mojego dziś i wczoraj. O lekturach bieżących napiszę w niedalekiej przyszłości. Jeśli chcecie się włączyć do rozmowy na temat: „Życie a literatura”, czyli o tym, jakie książki – czy szerzej: gatunki i dzieła sztuki – tworzyły lub tworzą klimat Waszego życia, zapraszam serdecznie.
[video:http://pl.youtube.com/watch?v=_iiJQ6YwaFM]Tekst na wideo
proponuje ksiażkę
Williama T. Close "EBOLA – tragedia epidemii w dzunglach Zairu – opowiedziana przez naocznego swiadka" – rzecz autentyczna rok 1976 miejsce akcji Yambuku – osrodek misyjny siostr Zakomu Najswietszego Serca Marii Panny z Gravenwezel.
W ksiazce tej odnajdujemy opisy najrozmaitszych postaw ludzkich wobec smiertelnej epidemii, swieckich, siostr zakonnych, ktore tam przebywaja – oraz postaw i zachowanie ich zwierzchnikow, ktorzy sa w bezpiecznej strefie.
Ksiazka jest wstrzasajaca – własnie z powodu opisow tychze zachowan ludzi. I nie jest to fikcja.
"Tyle o sobie wiemy na ile nas sprawdzono"
W poszukiwaniu (straconego) czasu
Longtemps, je me suis couché de bonne heure. Parfois, à peine ma bougie éteinte, mes yeux se fermaient si vite que je n’avais pas le temps de me dire: «Je m’endors.» Et, une demi-heure après, la pensée qu’il était temps de chercher le sommeil m’éveillait; je voulais poser le volume que je croyais avoir encore dans les mains et souffler ma lumière…
[Przez długi czas kładłem się spać wcześnie. Niekiedy, ledwiem zgasił świecę, oczy zamykały mi się tak prędko, że nie zdążyłem powiedzieć sobie: "Zasypiam". I w pół godziny potem myśl, że czas byłby zasnąć, budziła mnie: chciałem odłożyć książkę, którą, zdawało mi się, że trzymam jeszcze w ręce, i zgasić światło… – tłum. T. Boy-Żeleński]
Przez długi czas kłaść się wcześnie spać… A wcześniej przeczytać po francusku choćby fragment "W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta. Już nawet mam namierzone odpowiednie strony w Internecie:
proust.tv/alarecherchedutempsperdu/
http://www.ibiblio.org/beq/Proust/index.htm
Ech, można tylko pomarzyć…
Moje lektury z tamtego
Moje lektury z tamtego okresu były nieco inne. Część z wymienionych wyżej przeczytałem wcześniej. Polityka szczęśliwie mnie omijała. Małem już inne priorytety. Wtedy też przeczytałem od deski do deski Biblię, po czym powróciłem na łono kościoła, szukając w nim sensu istnienia i prawdy. Pojawiły się też inne lektury z tego kręgu ideowego. Szybko jednak stwierdziłem, że beznadziejnie się błąkam.Potem los włożył mi w ręce "Trzy filary zen" Philipa Kaplea. Niewiele pojąłem, ale byłem zaciekawiony. W owym czasie teksty mistyków, również chrześcijańskich, były nieosiągalne dla przeciętnego Polaka. Powoli i z namysłem gromadziłem biblioteczkę, która w końcu urosła do sporych rozmiarów. Oczywiście czytałem i zgłębiałem, na ile było to możliwe, nauki mistrzów. Drugim moim systematycznym zajęciem był przełaj – samotne bieganie po okolicznych polach i łąkach, tudzież lasach. Tak po kilka czasem i więcej kilometrów dziennie. Trwało to z przerwami kilkanaście lat, dopóki nogi chciały mnie nosić. Szybko stwierdziłem, że lepiej się biegnie odpowiednio synchronizując oddech z ruchem. Koncentrowałem się tylko na tym. Umysł wspaniale się wyciszał. Ja biegłem z rytmem oddechów. Nie miałem pojęcia, że w ten sposób coś szczególnego praktykuję. Kilkanaście lat takiego treningu fizycznego i upartych dociekań doprowadziło tam, gdzie nigdy w inny sposób bym nie dotarł.