Turystyczne pocztówki z Polski – cz.1

Lądując w Londynie czujemy, że w sumie jesteśmy w domu. Kontekst kulturowy jest bliższy no i następny samolot zabierze nas do Warszawy w niespełna 2 godziny. To znaczy, że naprawdę jesteśmy już blisko. Po nieprzespanej nocy z samolocie, ze świadomością, że według naszego amerykańskiego czasu mamy 4 nad ranem, błąkamy się lekko oszołomieni po londyńskim terminalu 3.

Pedały ! – słyszę.

Szok!

/* Style Definitions */
table.MsoNormalTable
{mso-style-name:Standardowy;
mso-tstyle-rowband-size:0;
mso-tstyle-colband-size:0;
mso-style-noshow:yes;
mso-style-priority:99;
mso-style-qformat:yes;
mso-style-parent:””;
mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt;
mso-para-margin-top:0cm;
mso-para-margin-right:0cm;
mso-para-margin-bottom:10.0pt;
mso-para-margin-left:0cm;
line-height:115%;
mso-pagination:widow-orphan;
font-size:11.0pt;
font-family:”Calibri”,”sans-serif”;
mso-ascii-font-family:Calibri;
mso-ascii-theme-font:minor-latin;
mso-fareast-font-family:”Times New Roman”;
mso-fareast-theme-font:minor-fareast;
mso-hansi-font-family:Calibri;
mso-hansi-theme-font:minor-latin;}

Polacy na lotnisku w Londynie wyzywają ludzi od pedałów. Odruchowo włącza mi się chęć wyjaśnienia sytuacji. Całkowicie automatycznie staję jak wryty i oglądam się w kierunku Polaków. Cała rodzina: rodzice, dzieci i jeszcze chyba kuzynostwo patrzy na mnie lekko zdezorientowane. Do mnie dociera następny szok. To było do mnie i do Sergia! Odwracam się i odchodzę. Czuję jak serce zaczyna mi kołatać. Nie jestem zły, nie umiem być zły. Jestem znów bezsilny i słaby i tak bardzo tego nienawidzę. Mijamy ich w drodze powrotnej. Rzucają jakiś cichy komentarz, którego nie rozumiem.

– Chcę już wracać do Montrealu – podrzuca Sergio.

– Na szczęście my tam mieszkamy – odpowiadam – teraz musimy sobie nie pozwolić, aby polski motłoch  zepsuł nam nasze wspaniałe, polskie wakacje.

***

Dnia następnego jesteśmy w Zachęcie.

– Dzień dobry – zwracamy się do Pani, która ochrania galerię.

– Dzień dobry – odpowiada dość poważnie Pani.

– Przyszliśmy na warsztaty robienia plastikowych kwiatów do odbudowania tęczy na Placu Zbawiciela – wyjaśniamy.

– Oh, przykro mi – odpowiada życzliwie Pani – warsztaty zakończyły się dzień wcześniej niż to planowaliśmy. Po prostu było tylu chętnych, że wszystko jest już gotowe.

– No to świetnie – odpowiadam zadowolony i zawieszam wzrok na wielkich worach kolorowych kwiatów, wskazanych mi przez ochroniarkę.

Odwiedzam wnętrza galerii z Pauliną i Sergio. Jest wyjątkowo dużo dzieci. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu dzieci w Zachęcie. No i ich rodzice. Młodzi, wszyscy wyglądają tak stylowo. Prowadzą ciekawe rozmowy ze swoimi 3-4 latkami.  Tak zdaje się wygląda moje, dzieciate pokolenie w Warszawie …

***

Wieczorem umawiamy się z grupą znajomych na piwko. Zalewamy wszystkich opowieściami zza oceanu. Rozmawiamy o Polskiej rzeczywistości. Tutaj też, wizualizuję swoją traumę bycia gejem w Polsce. W rozmowie dostrzegam, jak paraliżuje mnie polska homofobia i jak silny ma wpływ na moje codzienne bycie na ulicach Polski. Jak bardzo myślę o tym jak wyglądam, w co się ubieram, w jaki sposób organizuję moją relację z Sergio, o czym mówię. Ile energii zabiera mi myślenie o tym wszystkim. Jak bardzo nie umiem sobie z tym poradzić, jak bardzo się tym przejmuję. Pozwoliłem się zaszczuć na tyle, że moje wyobrażenie siebie, jako geja w Polsce przytłacza mnie i staje się niepotrzebnie głównym odniesieniem. Zdaje sobie sprawę, że to kompleks, nad którym trzeba popracować i go naprawić. Na szczęście nie muszę się tym zajmować. Nie mieszkam tutaj. Pracuję nad sobą w Kanadzie, która raczej mnie do tego zachęca niż utrudnia.

***

Pogoda była cudowna. Spacerowaliśmy z Sergio po Warszawie godzinami. To tu 12 lat temu się poznaliśmy i w sumie razem poznawaliśmy to miasto. Tu uczyliśmy się własnych języków i tu w tak niekorzystnych warunkach zbudowaliśmy podstawy naszego związku. To chyba cud, że to się nam udało. Warszawa jest teraz taka ładna. Czysta, pomalowana, ze świetnym transportem publicznym, wesołymi, modnie ubranymi ludźmi. Kawiarnie, bary i restauracje …

Maszerujemy sobie szerokim Placem Konstytucji. Od przodu idzie w naszą stronę grupa około 20 młodych chłopków. Wyglądają jak harcerze. Rozmawiają głośno i im są bliżej tym ich harcerskość coraz bardziej się rozmywa. Idą zdecydowanie i dość szybko, są już obok mnie i mijają mnie z prawa i lewa. Na rękawach ich zielonych uniformów rozpoznaję szarfy z napisem NOP. Ogarnia mnie lekki lęk, ale zanim zaczynam cokolwiek pomyśleć, oni już nas mijają. My idziemy dalej w kierunku Placu Zbawiciela, którego centralnym punktem jest metalowa konstrukcja tęczy. Dość przypadkowo lądowaliśmy w tych okolicach prawie codziennie. Za każdym razem wiedzieliśmy tam policję.

– Ty Serż? – podpytuję – to wygląda tak jakby oni musieli ochraniać tą tęczę – kończę z lekkim niedowierzaniem. Chociaż w zasadzie w Warszawie policji jest dużo i wszędzie.

***

– Na pół godziny przed odjazdem autobusu bilety tylko u kierowcy – odpowiada Pani w kasie.

Zaprowadzam ogólną panikę i głośno obwiniam Sergia o zaniedbanie sprawy.

– Przecież ustaliłem z Tobą, że masz je kupić wcześniej! Co się z Tobą dzieje! Czy Ty nie rozumiesz, że oni tam w Pasłęku na nas czekają. To jest idiotyczne! W ogóle tego nie pojmuję! – oglądam się na boki i staram uspokoić, dając znać otoczeniu, że nic takiego się nie stało. Orientuję się, że nikt się nie ogląda i nie reaguje. No tak, w Polsce mogę sobie krzyczeć na kogo i ile chcę. Trochę niepokoi mnie również ten mój stan ciągłego podenerwowania, napięcia, który ciągnie się za mną w Polsce.

Kiedy autobus podjeżdża zdaję sobie sprawę, że się zmieścimy. Szukamy dwóch siedzeń obok siebie i w ten sposób lądujemy na końcu autobusu. Co prawda dzieli nas korytarz, ale da się wspólnie pogadać. Moja współpasażerka od strony okna zaczyna gadać przez telefon zanim jeszcze autobus ruszył. W tyle, zaraz za nami dość przygnębiająco wyglądający chłopak słucha hip-hopu ze swojego telefonu. Nie znoszę hip-hopu. Nie znoszę, jak ktoś w zamkniętej przestrzenni publicznej słucha muzyki. Z boku dolatuje mnie cicha, zbędna ze względu na swoją tematykę rozmowa współpasażerki. Autobus wciąż stoi na stacji Warszawa Zachodnia, a ja nie jestem w stanie wyobrazić sobie tej podróży.

– Słuchaj, przepraszam ale ja nie jestem w stanie tego słuchać – odruchowo zwracam się do kolesia z tyłu.

– Dobrze, jasne, mogę to wyłączyć – odpowiada bardzo grzecznie i potulnie.

Staram się ignorować moją rozgadaną sąsiadkę.

– Tak, tak. Dokładnie. Zresztą …, słuchaj tego. Idę na pocztę, muszę zapłacić ten przelew, jestem spóźniona. Ona mi mówi, że jak chcę to za dodatkowe pięć złotych pójdzie od razu. No wiec zgadzam się. Płacę te pięć złotych. No i co się dzieje? Wieczorem dzwoni kontrahent i pyta o przelew. No, no … Wyobrażasz sobie? Tak teraz robią. Ja płacę te pięć złotych … no dokładnie … no tak to było wieczorem, wiec pewnie i tak musiało czekać na zaksięgowanie …

W tyle zaczyna rozmowę nasz kolega od hip-hopu.

– Słuchaj ja jestem w czarnej d. No mówię ci, jestem w czarnej dupie! Z tego już się nie da wyjść. Siedzę w tym w gównie po uszy. Dla takich ludzi jak ja nie ma ratunku. Ale ja mam plan … tak mam plan. Jeszcze trochę popracuję z towarem, a potem zniknę. Rozumiesz, zniknę … no nie wiem, są takie miejsca gdzie cię nie znajdą. Ale to jeszcze nie teraz, teraz musze się jakoś odbić … Nie, nie, to się nie uda. Jak się teraz wyda to oni mnie znajdą, a wtedy to już tylko możecie mnie szukać w lesie z workiem na głowie. Nie, nie, to nie jest takie proste … Chyba nie … no ale powiedz mi … chcesz abym poszedł siedzieć na 30 lat. To są już zbyt skomplikowane sprawy. To nie jest ten poziom, … nie, …. no tak …. Za taki przemyt to już po człowieku …

Żal mi się nawet zrobiło tego młodego kolesia z zapuchniętą twarzą, który grał przed sobą, rodziną i całym światem zamkniętym w autobusie „kogoś”.

Wymieniam z Sergio spojrzenia, rozglądamy się po autobusie. Wszyscy mają wzrok skierowany przed siebie, albo gadają przez telefony, albo słuchają muzyki przez słuchawki. Wciąż jesteśmy w granicach Warszawy. W Mławie przód autobusu opuszczają dwie osoby. Wymieniamy znów szybko spojrzenia z Sergio.

– Ty bierz rzeczy, a ja biegnę zająć miejsca zanim ktoś się dosiadzie – rzucam w pędzie.

***    

W Pasłęku podobnie jak rok temu jest czysto, ładnie i miło. Mój słomkowy kapelusz, który zdaje się w Warszawie, był obiektem mniej lub bardziej ukratkowych spojrzeń, w Pasłęku jest totalnie akceptowany. Pierwszy raz w Pasłęku całkowicie na ulicach brakuje małomiasteczkowego chuligaństwa.

– Połowa z nich wyjechała do Warszawy, a druga do Londynu – pozwalam sobie na dość bezczelny żart.

Opowiadałem Sergiowi historie związane z rozpoznanymi na ulicach twarzami. Nikt już mnie tam nie kojarzy i nie rozpoznaje oprócz mojej rodziny. Zaprowadzam Sergia do lodziarni na starym mieście. Państwo Jankowscy na pewno znają moich rodziców i mnie, ale mnie już też nie poznają.

– Po jakim lodziku dla Panów? – pyta jak zawsze miło Pani Jankowska.

– Dwa z laną czekoladą i wiśniami.

– Nutella, czy taka jaką tu mam? – dopytuje

– Chciałbym taką laną, …. taką co była od zawsze – odpowiadam.

– Oczywiście – odpowiada Pani Jankowska i zawiesza na kilka sekund swój wzrok na mojej twarzy.

Popijamy kawę, podjadamy lody z laną czekoladę w wydaniu 1980 +

– Jestem z pokolenia, które rzadko kiedy ma szanse odwiedzać miejsca, narodzone w tym samym okresie co ja – myślę sobie na głos. Chodź pójdziemy nad Jeziorko – dodaję.

Jeziorko wygląda jak obecna typowa Polska. Wszystko jest przycięte, wyrównane, pozbawione zakamarków i sekretnych przejść. Na plażowej polance, ogrodzony wielką metalową kratą rośnie dąb wyhodowany z  żołędzia poświeconego przez Jana Pawła II. Zaciągam Sergia w głąb pobliskiego lasku w nadziei znalezienia czegoś z moich czasów. Ledwo pamiętam ścieżki w tym nowym ładzie i idę troszkę na czuja. Ze wzruszeniem odnajduję ślady dawnej, własnej obecności.

– Popatrz, te budki dla nietoperzy zawiesiliśmy tu z własnej inicjatywy z moimi kolegami i koleżankami z klasy, jakieś 16 lat temu – mówię z niedowierzaniem. Solidna robota – podśmiewam się w duchu. Wspomnienia wracają lawinowo.

***

– Macie jakieś plany, które w przyszłości sprowadziłyby Was z powrotem do Polski? – pyta mnie Ciocia Halinka przy świątecznym stole.

– Na razie zdecydowanie takich planów nie mamy – odpowiadam.

– Kanada Wam się bardziej podoba? – dopytuje Ciocia.

– Ta migracja to bardzo trudne przeżycie, ale zdaje się, że teraz powoli się ono klaruje. Wiele energii kosztuje nas odnalezienie się w nowej rzeczywistości. Tylko, że my Ciociu mamy tam naprawdę święty spokój. Żyjemy sobie jak wszyscy. To przez ostatnie dwa lata bardzo pomogło naszemu związkowi. Ja jestem o wiele spokojniejszy. Prawie wcale nie kłócę się z Sergio. Nasze poczucie przywiązania do siebie bardzo się w Kanadzie rozwinęło. Nie chcemy z tego rezygnować. To jest nam teraz niezbędne. Ja chyba nigdy w życiu nie czułem się tak bezpiecznie. A przecież to stosunkowo inna kultura – uzupełniam.

– Masz rację, jest tu sporo ludzi dwulicowych, którzy za plecami mówią całkowicie co innego – dodaje moja Ciocia i odchodzi od stołu, wydawało mi się dość przejęta i smutna.

***

W pociągu do Sopotu było dość miło. W przedziale siedział z nami tylko jeden starszy Pan, rozwiązujący krzyżówki, obok niego leżała Polityka. Gdy tylko weszliśmy ściągnął nogi z siedzenia naprzeciwko i przeprosił.

– Nam to zupełnie nie przeszkadza – odpowiedzieliśmy zgodnie.

– No skoro … – niedokończył miły Pan i rozsiadł się wygodnie.

Droga minęła nam w błogim milczeniu. Za oknem ciągnęła się polska wiosna. Ciepło, spokojnie, nad wyraz wakacyjnie. No i w końcu będę miał czas na pogawędki z Sylwestrem.

– To są klucze do domofonu, te od pokoju, a te od drzwi wejściowych. Proszę zamykać furtkę przed domem. Do jutra do 12 proszę opuścić pokój – przywitano nas dość sucho.

Pokój na zdjęciach robił o wiele lepsze wrażenie. No ale trudno, i tak tylko na jedną noc. No i w samym centrum. Blisko do klubu, blisko do sopockiego molo, które jak pasłęcki dąb też szczyci się nazwą znakomitego Polaka.

Sergio uznał, że jest zmęczony, więc sopocki gejowski klub poszliśmy odwiedzić z Sylwestrem sami. Wyszliśmy wcześnie więc było dość pusto. Usiedliśmy w korytarzu na parapecie, aby pogadać. Ni stąd ni zowąd zjawia się przesycona emocjami blondynka i zagaduje do nas po angielsku.

– Hej chłopaki, co tu robicie?

  Jesteśmy na wakacjach. Ja jestem z Wrocławia, a Tomek z Montrealu – odpowiada Sylwester.

– To Wy jesteście Polakami – wykrzykuje ona emocjonalnie z ogromnym zdziwieniem.

– No tak – odpowiadamy dość wycofanie, również ze zdziwieniem.

– Bo wy wyglądacie jakoś inaczej, jakoś tak jak nie stąd. Ale ubaw, ha ha ha! Chodźcie ze mną na górę, ja sobie tam zapalę – ciągnie nas za ręce – Ej, Boże, ja w ogóle uwielbiam gejów. No ja nie wiem czemu. Ale wy jesteście super! No w ogóle, to jest super. Mój Boże! A w ogóle to może Wy mi powiecie. Bo wiecie, bo ja nie do końca wiem skąd to się bierze. Bo, kurcze, jak to by zapytać. Bo zobaczcie. Ty na przykład – wskazuje na Sylwestra – Ty jesteś takim zwyczajnym facetem. Nie, że jakimś przeciętnym. Ale ty jesteś taki, no taki facet. I skąd się to bierze? Bo ty na przykład – odwraca się do mnie. Ty jesteś inny. Ty jesteś taki gejowski. No. Ale to jest właśnie takie super! No tylko popatrz! Jaki ty jesteś fajny! Jak ja was lubię chłopaki. No ale właśnie nie wiem, czemu tak jest, że wy … no że to tak jest różnie. Mój, Boże, no ja chciałabym to tak zrozumieć. No ale jakoś nie umiem, nie wiem. No powiedzcie mi! Czy wy to wiecie? – zatrzymała się w końcu w swoim słowotoku.

– Ja nie wiem, czy ja umiem to wytłumaczyć – staram się odpowiedzieć cokolwiek.

– No właśnie, no popatrz na niego – mówi do Sylwestra o mnie – on jest taki fajniusi. No ja nie mogę, no popatrz. Taki on jest zabawny. No i to jak się porusza i jak mówi. No ja nie mogę! Chłopaki jak ja was lubię …

– Chodźmy na drinka – przerywam i schodzę do baru. Emocjonalna dziewczyna po chwili ugania się, na szczęście, za innymi facetami.

Wracam z Sylwestrem na nasz parapet. Zanim na dobre wciągamy się w dyskusję podchodzi dość miło wyglądający dryblas i zapytuje, o dziwo w języku angielskim, z polskim akcentem.

– Czy można tam palić na górze?

– Nie wiem, nie jestem stąd – odpowiadam po angielsku, lekko znudzony tą anglofoniczną lokalną zabawą.

– To widać – odpowiada dryblas z wyrzutem i odchodzi.

Przyjemniutko tutaj, myślę sobie. I ponownie zanim jeszcze zdążę się rozkręcić konwersacyjnie z Sylwestrem podchodzi ktoś i zapytuje o to samo w języku angielskim.

– Nie mam pojęcia – odpowiadam i po chwili dodaję – a ty skąd jesteś, co robisz w Polsce?

– Z Rosji, jestem tu na kilka dni – odpowiada nieznajomy.   

 

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code