Suita a-mol; C-dur

 


Kalejdoskop ludzkich stanów.

 

Preludium

 

 

 

 

 


Obudził mnie dźwięk budzika powtarzany echem zza blokowych ścian. Obrazy senne płynęły równoległym czasem przenikanym szumem pobudzanej krwi. Nukleoidy, trombocyty, erytrocyty wykonywały swoje autonomiczne czynności. Tymczasem
ja celebrowałem namalowane ręką Mistrza dzieło, przenosząc się do Prawdziwego Lasu. Zobaczyłem Człowieka. Unosił się machając rękami, zawieszony między brzegami leśnego strumienia. Zaproszony tym nieuświadomionym gestem szedłem w miejsce, z którego oddał skok. Z oddali próbowałem ocenić szerokość przeszkody, porównać sprężystość mych mięśni i ścięgien z leśnym żywym, dzikim wodnym stworzeniem. On jednak nie stawał w szranki. Jak rajski wąż nie pozwalał rozpoznać swojej długości, szerokości, zamiarów, natury, niósł i odbierał życie. Wił się i skręcał, hipnotyzował, mamił odbłyskiem setek drobniutkich łusek, zalewał łąki, wywracał drzewa, przenosił niknące, oderwane jasne wspomnienia ludzkiej zimy. Wciąż przypominał, że był taki czas, w którym ukrył się w bieli, tak jak skryte jest życie w cieniu świateł gwiazd. Uniósł mą duszę, rozmywał cele, za nic mając podskoki, pragnienia, dążenia. Podchodziłem coraz bliżej Boskiego Stworzenia. Z każdym krokiem szmer potoku zwyciężał odgłosy ptaków, szum wiatru. Stawał się niezależną dominantą coraz bardziej przejmującą kontrolę nad mym snem. Odbiłem się i zawisłem. Strumień zaczął skrzypieć, trzeszczeć, wydawać anharmoniczne dzwięki. Chciałem już dotknąć ziemi, dokonać dzieła, być na drugim brzegu by pobiec za Człowiekiem niknącym wśród zieleniejących drzew. Spadłem uderzony oknem pędzącego po rozjazdach tramwaju. Zapomniałem. Nowa hala, nowy budynek, nowa szarość o smaku niczym nieróżniącym się od poprzedniej. Wszędzie to samo E, ta sama opozycja do smaku soczystych pomarańczy i cytryn.
Wybudowałem nowy warsztat gdzieś w okolicach Nowej Huty. Przeniosłem się, tak jak zawsze przenosić się muszę, gdy zdradza mnie alarm. Dzwoni i dręczy, nawołuje. Nic nie daje wciskanie czerwonego guzika. Zawsze pieprz na dnie szklanki, znaleziony skarb wyzwala we mnie tę konieczność. Dziś pierwszy dzień. Uchylam nowe drzwi, przebieram się w roboczy strój, podwijam rękawy, ubieram pelerynę i ciężkie podkute buty ze stalkapami. Kieszeń obciąża zaśniedziały klucz. Wyciągam go, mocując się chwilkę z materiałem. Dziurkę od zamka narzędziowej szafki znajduję po godzinie bez piętnastu minut. Coraz lepiej naoliwione skrzydła rozchylają się bezszelestnie w świeżym wiosennym powietrzu.
Na ścianie w promieniach wschodzącego słońca dyplom Mistrza Poety odbijał w refleksji skończone Boskie dzieło. Po raz kolejny podniosłem wzrok, by nieolśniony dostrzec pod szkłem napisany własnoręcznie wiersz:

 

„Dwa Słowa”.

 

wychyliłem szklaneczkę…

Orzech

Czekaj stary; poczekaj chwile;

nigdzie nie chodź jak możesz usiądź tu obok na ławce.

Posłuchaj, co ci powiem

w sekrecie.

Był raz gostek, taki jeden; wiesz; trochę się czaił. Kumaty był, naprawdę niezła pała. Łysy na niego wołali, pewnie dlatego że miał długie włosy.

Siedział sobie kiedyś tak jak my teraz w parku na ławce. Był wyznawcą rock’n’rola, nie Rock&Rolla tylko rock”n”rola. Właśnie był na mszy na którą przyszło słońce, wiatr, zapach traw, uśmiech dziewczyny przechodzącej obok. Siedział i modlił się. Patrzał z troską na popa który sprowadzony do roli biernego naśladowcy dławił się, stękał, podrygiwał, odmóżdżał i robił wszystko co umiał by przekazać zasłyszaną w rocku ideę. A że mało umiał i mało kumał, to robił dużo i tandetnie. Marzył po nocach, by przekazać ją jak największej liczbie ludzi. Wyglądał jak sprzedawca na straganie, a ludzie kupowali jego uproszczone brzmienia i powiększane cycki. Pop kasę zaczął robić. Miał za to nieźle płacone; i wiesz; co tam szło mu całkiem nieźle, ludzi omamił, zamienił w konsumentów. Zrobił z nas konta bankowe i karty debetowe. Gość się trochę wkurzał, w końcu był wyznawcą rock”n”rola a do tego, w jego niebie siedzieli doorsi, Jim – był jego mesjaszem. Wiesz kto to Jim? Jak byś nie wiedział, to taki jeden był gostek, co swoją muzą zatrzymał wojnę. Stary słuchasz? Jesteś tam? Gdzie idziesz?. Dokąd? Myślisz że gdzieś jest lepiej?

 

Storczyk

– E, Cycek, nie gadaj, tylko bierz się do roboty. Trzeba podkopać trochę pod fundament.

– A tam, nieboszczyk nie zając, majster, nie ucieknie. Zresztą robota? W taką pogodę to nawet psa bym na dwór nie wyrzucił.

– Psa nie psa. Bierz się za szpadel i dłub.

– Majster, podłubać to sobie mogę w nosie – Cycek zaśmiał się z trafionego dowcipu.
– A teraz cyk, majster, bo palce skostniały.

– Dobra, cyk i do roboty.

Cycek obrócił się, zrobił dwa kroki i pochylił się przy gustownym nagrobku z zielonego szweda, włożył rękę do pustego wazonu i wyjął butelkę po czeskim rumie. Nalał do brązowego znicza i podał majstrowi. Ten łypnął okiem i podniósł znicz do ust. Przełknął księżycówkę, skrzywił się, oddał ducha wiośnie, strzepnął znicz i podał Cyckowi i wytarł rękawem usta. Cycek powtórzył rytuał i odstawił flaszkę do wazonu.

– No, majster, zakurzymy?

– Cycek, kurwa, kurzyć to możesz kopiąc. Została nam jeszcze ta jedna dziura na jutro.

– A kogo chowają? – zapytał cycek z łopatą w ręce.

– Nie wiem, ponoć ważny jakiś.

– Ważny?  To znów trzeba będzie dziurę głębszą wykopać.

– Nie pierdol, Cycek, tylko kop.

– No dobra, jak majster każą – powiedział Cycek i z petem w ustach, kopiąc, zaczął nucić: „Bo kominiarski zawód ja mam i na czyszczeniu kominów się bardzo dobrze znam, ja swoją miotłą ruszam w tył i w przód i złotóweczkę biorę za swój trud”. 

Wstałem. Wyjąłem z kosza pierwszą tego dnia ramę. Przyjrzałem się zawieszonej na szyi ciężkiej tabliczce z wykutym numerem 2766387-986777. Była wygięta i nadpalona, podeptana setkami stóp, nosiła ślady nienawiści i kłopotów, walki, wojen, zaprzeczeń miłości i słońca. Z namaszczeniem uniosłem ją do zupełnie nowej aparatury. Otworzyłem szklane wieczko i wsunąłem w należne jej miejsce. Zamknąłem szybkę, ukląkłem by oddać jego dziedzictwu i wysiłkom cześć, cicho zanuciłem moją dziękczynną pieśń. Uniesiony ruchem powietrza kurz srebrzył się, tworząc wokół opartych o stół dłoni świetliste kręgi, wirował wraz z melodią mej pieśni, wywołując świadomość istnienia. On, ja, grawitacja planet i gwiazd, przestrzeń uciekającego wszechświata. Drobiny tańczyły, opadając, by w końcu osiąść i pokryć stół spokojem kosmicznego ładu. Przez długi moment obserwowałem jednoczesność tych wszystkich zdarzeń, czułem ciężar mego ciała, zadania, gwiazd. Wstałem i wytrenowanym ruchem podstawiłem szklaneczkę pod lejek ze skraplacza.
– Zobaczymy – powiedziałem do siebie po krótkiej odbitej słońcem refleksji. Wyjąłem z torby spray i na ścianie warsztatu znów zostawiłem ślad:

Martwiłem się. Wiem, być może to dziwne, ale z pewnością zrozumiesz. Rzadko spotyka się ludzi, którzy lubią prawdzie patrzeć w oczy. Nie będę się rozpisywał, nie chcę snuć rozpraszających myśli. Uspokoiłeś mnie, dziękuję. ”

Skończyłem pisać, podszedłem do stołu. Wcisnąłem zielony guzik aparatury. Szybka drzwiczek zaparowała, zabuczało, zadudniło, zasyczało i włączył się alarm. Klepnąłem w czerwony guzik i spojrzałem na suche dno szklanki. A ten to co? – pomyślałem. Otwarłem zeszyt i przy numerku 2766387-986777 dawno temu zanotowałem: Wolna wola – Blask Atona.

– trafiłem na protoplastę.

 

 

Komentarz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code