Rozterki Naczelnika Urzędu Skarbowego w M.

 Opowiadanie.

 

                                  O Januszu G, po wielu latach ponownie zrobiło się głośno, teraz właśnie, gdy jego zwłoki znaleziono w szopce na drewno kominkowe w przydomowym ogródku. Denat miał 63 lata Był postacią powszechnie znaną w M.   No … M. nie jest dużym miastem, więc wszyscy którzy prowadzą jakiś nieco większy biznes są  „postaciami powszechnie znanymi”. Starzy mieszkańcy M. wiedzieli jednak dodatkowo, że tenże Janusz G., to były pułkownik UOP-u, za Komuny, zajmujący jedno z głównych stanowisk w tej służbie. Ten sam który dopiero później, gdy nie został zweryfikowany i gdy wiedział już, że nie ma żadnych szans na pozostanie w Służbie która , przebudowana, miała służyć, nowej, niekomunistycznej już władzy, zajął się swoim własnym biznesem, na dużą skalę. Założył spółkę, która stała się jednym z największych pośredników handlu zbożem i płodami rolnymi. Janusz G., prezes tej spółki był postawnym, zadbanym facetem, z siwymi starannie przyciętymi włosami, dobrze znającym język angielski i niemiecki, oraz posiadającym olbrzymią wiedzą o funkcjonowaniu zarówno legalnych jak i nielegalnych mechanizmów władzy i gospodarki. Swego czasu, był jednym z ludzi najlepiej doinformowanych o skrzętnie skrywanych przed opinią publiczną patologiach polskiej rzeczywistości, o przestępstwach gospodarczych i politycznych, o poszczególnych przestępcach i ich grupach – i to nie tylko na terenie M, ale także na terenie całego województwa a nawet w skali całego państwa. Miał liczne kontakty międzynarodowe, jeszcze z czasów kiedy jako wizytator SB, dokonywał inspekcji polskich placówek zagranicznych w wielu krajach świata. Krótko mówiąc; Janusz G. dobrze wiedział, co w polskiej trawie piszczy. Kto, kogo i dlaczego, może i powinien się bać. Ze względu na wiedzę która posiadał, niewątpliwie byli i tacy, którzy jego, Janusza G. – powinni się bać. I to z różnych powodów … bo chyba nikt nie wątpi, że w M. tak jak i we wszystkich innych miejscowościach w Polsce, byli najrozmaitszej maści donosiciele, konfidenci, szpicle i ta cała liczna menażeria takich ludzi, którzy wysługiwali się tajnym służbom czerpiąc z tego tytułu najrozmaitsze korzyści, również w taki sposób, że nie byli pociągani do odpowiedzialności za jakieś świństwa, wykroczenia i przestępstwa, jakich się dopuścili a jakich tajne służby zgodziły się nie ujawniać w zamian za donosicielstwo. I jest przecież oczywiste, że nie chodzi tu o facetów spod budki z piwem czy z ławeczki przed sklepem miejscowej GS. Jeśli już, to raczej byli to ci, którzy byli właścicielami całej sieci takich budek z piwem albo też ci, którzy siedzieli na fotelach prezesów owych Gminnych Spółdzielni. Wiedza Janusza G. była niebezpieczna dla innych ale też stała się niebezpieczna dla niego, gdy jako człowiek starego systemu musiał odejść ze służby, tracąc tym samym naturalną ochronę wynikająca z posiadania ważnej legitymacji państwowego funkcjonariusza. I on dobrze o tym wiedział.

                               M jest miastem niewielkim. Wiadomość o śmierci Janusza G. rozniosła się lotem błyskawicy. Naczelnikowi miejscowego Urzędu Skarbowego, jako pierwszy powiedział o tym strażnik ochrony, zaraz po wejściu do siedziby Urzędu. Najpierw, skinął głową, tak jak zawsze to robił gdy była do przekazania ważna informacja, a dostrzegłszy w znanym sobie geście aprobatę, wyszeptał: „ /Jeden/ nie żyje”. Naczelnik bez słowa skierował się do windy i wjechał na czwarte piętro, gdzie mieścił się jego gabinet. Ta wiadomość, która wstrząsnęła całym miasteczkiem,jego akurat, Naczelnika Urzędu Skarbowego w tym całym pieprzonym, zatęchłym, prowincjonalnym M., wcale nie zaskoczyła. Ba, on nawet wiedział, a od jakiegoś czasu był niemalże pewny, że temu esbekowi, temu cholernemu aferzyście, temu szczurowi zbożowemu, który wszystkich tu w tym miasteczku trzymał za mordę, gdyż na każdego miał jakieś „haki” – coś się musi przytrafić. Rzecz w tym, że  trzymał za mordę za krótko, za mocno. Cholera, może nawet dobrze, że to się już przytrafiło, może nawet dobrze, bo przecież na niego, na Naczelnika … ten skurwiel, też miał haki. Niech to szlag … cholerne haki.

No tak, no tak, ale teraz przecież trzeba będzie parę spraw załatwić, ktoś to przecież będzie musiał zrobić – najpierw, z najbliższą rodziną, pogrzeb a później resztę; uruchomić procedurę, zwołać zgromadzenie Stowarzyszenia. Tak mówi reguła: „ Gdy odejdzie Mistrz … „ itd., itd. Kto by to wszystko spamiętał … Wychodzi na to, że teraz ja … że ja to będę musiał zrobić  – rozważał Naczelnik. W końcu to ja jestem „/dwa/”. No i Andrzej, „ /cztery/”, miejscowy notariusz, on jest przecież od ceremonii. Bo niby to zabawa, ale przez te wszystkie lata, od kiedy Janusz G. – Wielki Mistrz  Janusz G , wciągnął Naczelnika do Stowarzyszenia, niejednokrotnie okazywało się, że to wcale nie jest taka zabawna zabawa, wcale nie taka śmieszna, a często bywała … groźna. Nawet bardzo groźna – dla tych którzy wchodzili w drogę, przeciwstawiali się, buntowali, zagrażali interesom Stowarzyszenia i jego członków … Cholera, jak nie kijem to pałką, jak nie „Esbecja” to Masoni. Czy zawsze trzeba się kogoś bać … Już dobrze wiedzieli co robią ci cwani „Esbecy” urządzając się w nowej polskiej rzeczywistości. Po utracie pracy w oficjalnej służbie, byli zagrożeni bezrobociem, często zadłużeni, wisiała nad nimi groźba nieodwracalnej utraty dotychczasowego poziomu życia ich i ich rodzin – i w związku z tym wszystkim, byli też gotowi iść na różnorakie układy z samym diabłem, a nie tylko z masonami, oligarchami czy zwykłymi kryminalistami. Byli gotowi ryzykować i iść „na cało” we wszystkich swoich działaniach. Już dobrze wiedzieli … Na pewno dobrze wiedział również Janusz G co robi, gdy zakładał, czy też , jak to się mówi; „instalował” w M. lożę szacownego Stowarzyszenia, oficjalnie głoszącego w swoim statucie zasadę wzajemnego wspomagania się pod warunkiem oczywiście, wierności temuż Stowarzyszeniu. On dobrze wiedział jakie znaczenie należy nadawać temu słowu „wierność”, jak egzekwować ową „wierność” od swoich braci w stowarzyszeniu i na ile tą „wierność” wyceniać w rozmaitych wzajemnych kontaktach. Po jakimś czasie wiedzę takową posiedli również inni „bracia”; naczelnik urzędu skarbowego, burmistrz miasta, dwóch ordynatorów w miejscowym szpitalu, notariusz, prezes miejscowego sądu, redaktor lokalnej gazety, parunastu przedsiębiorców, oraz oczywiście co najmniej kilkudziesięciu bardziej i mniej ważnych urzędników w lokalnych jak i w wojewódzkich organach administracyjnych. Wszyscy oni szybko uczyli się od swojego Mistrza. Sieć wzajemnych powiązań, zależności, korzystnego wspierania własnych interesów, popierania znajomych, gnębienia wrogów, itd., itp. – istniała i funkcjonowała. Nie … ona nadal, cały czas istnieje i funkcjonuje i to bardzo skutecznie funkcjonuje. Śmierć Janusza G. , nic tu nie zmieni, no … a nawet jeśli zmieni, to niewiele. Zło jest jak perpetuum mobile. Raz skonstruowany mechanizm, sam się uruchamia, sam działa, sam się nieustannie napędza; chciwością, egoizmem, chęcią zysku, posiadania, dążeniem do władzy, do unikania odpowiedzialności, pogonią za przywilejami – takich ludzi których interesy, słabość, często podłość i nikczemność, stanowią koła zębate owego mechanizmu. Jeśli jakąś grupę, stowarzyszenie, czy organizację tworzą w większości ludzie którzy szukają w niej schronienia i ochrony dla takich właśnie ciemnych stron swojej osobowości – to zło tam zawsze zatryumfuje. I to niezależnie od tego, jak ta organizacja będzie się nazywać i czy w swojej doktrynie, jawnej lub tajnej, odwołuje się do Boga czy też nie.

No właśnie … Bóg. Bóg tu wszystko komplikuje, przeszkadza, jest jak tkwiący pod skórą kolec róży, który nie pozwala zapomnieć o swojej obecności, dopóki jest. Dopóki tkwi… i najgorsze jest to, że nie pozwala się usunąć, jest wyrzutem sumienia, niepokojem duszy – odczuwanym nawet wówczas, gdy staramy się o tym wszystkim nie myśleć. No bo przecież, gdyby nie to, to byłoby całkiem fajno z tym naszym Stowarzyszeniem, to przecież elitarna grupa, prawie wszyscy, to ważni ludzie, na stanowiskach, ci którzy rządzą w mieście, wydają decyzje, niewątpliwie mogą pomóc lub zaszkodzić.      No właśnie, gdyby nie Bóg … to może nie pojawiała by się jakaś gorycz, niesmak, rozterka, gdy to członek Stowarzyszenia wygrywa sprawę przed sądem pomimo , że jego przeciwnik zdecydowanie wydaje się mieć rację, że to właśnie członek Stowarzyszenia wygrywa jakieś tam przetargi , pomimo że inni uczestnicy mieli więcej argumentów przemawiających za wygraniem tych przetargów, że to dzieci członka Stowarzyszenia dostają dobrze płatną pracę w tym mieście, podczas gdy inni młodzi ludzie muszą wyjeżdżać za pracą z kraju, że to członek Stowarzyszenia dostaje się na oddział szpitalny , gdzie dla innych osób nie ma rzekomo miejsc, że otrzymuje miejsce w komfortowej sali, ze znacznie lepszą opieką ze strony personelu, niż inni ludzie. Że w pierwszej kolejności wykonuje mu się badania na które inni czekają całymi miesiącami. No proszę … Same fajne rzeczy, któż by tego nie chciał. Dlaczego więc, to cholerne sumienie … Dlaczego to cholerne sumienie gryzie i spokoju nie daje … a jakiś głos w sercu wciąż powtarza , że to jest niesprawiedliwe, nieuczciwe, że chroniąc siebie nie wolno krzywdzić innych, że żadnemu Stowarzyszeniu i stowarzyszeniowym braciom – nigdy nie można być bardziej wiernym niż Bogu i Jego świętym prawom. A jeśli tak, jeśli to jest prawda, to prawdą jest również to, że pomoc i wzajemne wspieranie się stowarzyszeniowych braci, nie może się odbywać za cenę krzywdy innych ludzi, tych którzy nie są w Stowarzyszeniu – lecz są przecież dziećmi Bożymi, naszymi braćmi w Chrystusie, naszymi bliźnimi.     Boże … ciężkie jest to Twoje chrześcijaństwo.

Naczelnik Urzędu Skarbowego w M., od bardzo dawna nie bił się tak mocno ze swoimi myślami. Przez lata całe nie wspominał Boga, nie przywoływał Jego imienia. Uciekał od myślenia o Nim. Od jakiegokolwiek łączenia swojej postawy religijnej, swojej wiary i niewiary, wspomnień wyniesionych z domu rodzinnego, religijnych niepokojów swoich bliskich – z działalnością Stowarzyszenia i uczestnictwa w jego funkcjonowaniu. Tak było wygodniej, to pozwalało wypierać rozterki, tłumić niepokoje, dławić odradzające się od czasu do czasu wątpliwości.                                                                         I do tej pory, jakoś się to wszystko samo toczyło. Nie trzeba było za dużo myśleć – był Janusz G. Wystarczyło jego słuchać. Od czasu do czasu zrobić coś, czego oczekiwał. A to w jakiejś sprawie przymknąć oczy, a to w innej, zauważyć coś, czego faktycznie nie było … Niewiele, prawda? I wszystko jakoś się toczyło …

Jak będzie teraz … Janusz G. został zabity. Zginął od wielokrotnego uderzenia nożem. Ludzie mówili, że ktoś go zarżnał jak świnię. Po długim czasie od wszczęcia śledztwa w tej sprawie, ogłoszono, że „sprawców nie wykryto”. W jakiejś informacji na ten temat, zamieszczonej w lokalnej gazecie, podano, że przy zabitym nie znaleziono żadnych rzeczy, które wskazywałyby na trop sprawców. Nie wiadomo dlaczego denat trzymał w zaciśniętej dłoni małe ozdobne pudełeczko zawierające trzy biurowe spinacze.

Pogrzeb był świecki.

 

 

 

 

koniec

 

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code