Przestrzeń na musztardę

Tekst w wersji audio

Już miałem napisać, tak po prostu "Półka na musztardę", ale poniekąd proroczo tknięty przejmującym przypuszczeniem, że dziś w Europie mówi się już "l’espace", nie mam zamiaru być traktowany jak wieśniak, który nie widział świata i zna go jedynie z filmów o Polonii w Ameryce i seriali z pielgrzymek do różnych, łatwych do zwiedzenia, miejsc powszechnego kultu. Pomysł, by zamiast słowa "półka" używać słowa "przestrzeń", narodził się w pobliskim sklepie spożywczym, o rannej godzinie i przed ablucją (co kulturowo i tekstowo istotne), i to przed regałem z musztardami piętrzącymi się przede mną w różnych konfiguracjach i konstelacjach słoików ze szkła, plastiku i tektury.

Formy poszczególnych naczyń wcale się aż tak bardzo nie różniły. Przeważała tendencja do baryłkowatych, pękatych, z chropowatym skórkowaniem, dyniowatych, a nawet cebulowych. Czasami wieńczyły je fikuśne wąsowate fulardy i kokardy, czasem dno miało kształty wielokrotnie poderżniętego przez krawat podbródka czy wręcz podgardla, ale co trzeba przyznać w dobie walki o parytety i parady, tu i ówdzie (zwłaszcza zaś ówdzie), wstydliwie wychylały się formy penisowate albo – sit venia verbo – cherlawoidyczne, z gumowymi nakrętkami w kolorze więdnącej mimozy. Zauroczenie kształtami stworzenia (Pan Bóg stworzył wszystkie kreatury, więc co tu o dewiacjach mówić!) musiało jednak ustąpić pod naporem przymusu czytania, jako że piszący te słowa głównie z czytania się składa. Dopadła mnie intelektualna rozkosz poznawania tekstów na etykietach. Na plan pierwszy, jak w chórze vox principalis, wypiętrzał się napis: MUSZTARDA. Oczywiście, kroje czcionek, charaktery i typy liternictwa były odmienne, podobnie jak na okładce pierwszego wydania "Pana Tadeusza", tylko trzynaście!  A więc: cyceronka, gotyk, times, szeryfowa, verdana, comic, cosmic, garamont, szeroka, wąska, trebuchet, bezszeryfowa, kurier, ale zabrakło musztardowej (podobnie jak użytecznej niegdyś szklaneczki trzymanej w naszych jeszcze młodych dłoniach).

Próbując zestawić formę liternictwa i kształt słoiczków, doszedłem do wniosku, że panuje tu coincidentia oppositorum: oto musztarda wiejska (będę unikał nazw własnych, by mnie nie skazano na areszt za kryptoreklamę konkretnego produktu i uczynię tak, jak redaktorzy telewizyjni raczący się wodą pitą ze szklanek podczas programów na żywo i na martwo) jest w słoiczku pękatym z czerwoną nakrętką i z obrazkiem gospodyni oburącz zachwyconej w biodrach jej własnymi ręcami; ale już musztarda chrzanowa spoczywa we flakoniku a la wersacze ze szlachetnego szkła, wydepilowana, domknięta na amen czarną pokrywką, na której są strzałki i napisy: "open" i "close". Oczywiście, nie wskazuje się tymiż drogi do okna lub do klozetu. Jest też musztarda miodowa, z napisem "honey"(?) w słoiczku-pekińczyku ze złotą nakrętką i rajskim widokiem, gdyż pszczółka siedzi na kwiatuszku gorczycy, żółtym tutaj zresztą, i wypija nektar, ponieważ pospólstwu wiadomo, że miód to jest nektar, a nie, jak twierdzi pszczołologia, produkt przemiany czegoś w coś. Kwiaty gorczycy są tutaj piękne jak słonecznika, i na szczęście nie pachną, bo w naturze gorczyca ma zapach skarpetki częściowo schodzonej.

Upomniany przez wyfiokowaną na styl zmęczonej pankówy ekpedientkę i przywołany uprzejmym anglofrazesem "Czy mogę panu w czymś pomóć!? – Can I help you.)" – wróciłem do kraju nad Wisłą oraz Nysą Łuzycką i powiedziałem, że szukam ostrej musztardy. "A do czego ona ma być?" – chciała się dowiedzieć, co rzadkie nawet wśród studentek socjologii. "A do jedzenia" – powiedziałem bezrefleksyjnie i poczułem się wzięty na język całej tej sklepowej parafii, bo chciałem jeszcze na wzdęcia jakiś mel aktywny kupić, ale przy parafii to jakoś nie ten tego, bo nie lubię się czuć jak telewizyjna wzdęta kobieta-reklama na oczach widzów. Ale meli tam nie było, tylko były różności eksponowane w specjalnej chłodni. Musztarda była za to wywalona na słońcu, cała ausgerechnet eksponowana, ale przecież miała ogólną demokratycznie dostępną klimatyzację.

Pani ekspedientka wyrecytowała listę musztard, wskazywała kolejne musztardy palcem pomalowanym w części paznokciowej na buraczek zasmażany (rzuciła się w oko błyskawica srebrnego wężyka, który grał rolę obrączki), poszczególne słoiki pełne szarobrunatnożółtougrosjennopalonobrązowawooliwkowej treści. "Tu jest tak, jak tu widać: krymska, sarepska, delikatesowa, babuni, majonezowa, kielecka, francuska  jest, dalej stoi stołeczna, z różnymi witaminami, sojowa, tu ma pan wiejska, ruska, zrydzyna… "Co, zrydzyna?" – pytam. A ona, że nie rozumie. "Acha, to musztarda z Rydzyna… taka miejscowość", mówię, a ona, że ona "nie jest od mapy" i że jak chcę, to mam "se kupić, bo jej zastawiam pasaż".  I poszła, pozostawiając po sobie głęboki duft davu, jak ta idiotka z jednej piosenki o pięknie kobiet, co są jak konie w galopie i jak niebo z gwiazdami czy czymś takim.

Paroma ruchami palców po fryzurze przywróciłem sobie równowagę. W takich chwilach należy zwrócić się do filozofii i to zwłaszcza dość już dziś odległej, czy jak mówią liczni , dla nich "niezabardzodzisiajjużzrozumiałej" (to jasne, aby cokolwiek starać się rozumieć, trzeba mieć pewien organ do tego kształcony) na przykład do fenomenologii, ale tej porządnej, do Husserla. No bo w czym może się  przejawiać istota musztardy, jeśli nie w jej istocie?  Tak, ale ta istota jest zamknięta w słoiku, niedotykalna, niezbadana jeszcze smakiem, kolor za bardzo mylący, bo wszystko łączy i wszystkiemu pokazuje jeden kierunek, a to grozi nihilizmem, a w każdym razie wieczystą tożsamością form znicestwiałych. Musztarda jest zawsze  taka sama i dlatego jej nieodgadniona esencja jest uśpiona w egzystencji. No, ależ jaka to jest egzystencja? Czy jest jakaś do niej podobna? A może nawet są kuzynki, ciotki,  pasierbice, świekry, bratanice, pociotki, bastardy musztardy?

Są. Jedne w wielości. Marmolada. Mus. Dżem. Pasztet. Zasmażka. Koktajl. Papka. Ajerkoniak. Serek topiony. Mortadela. Pasta Babuni. Wątrobianka Dziadunia. Ostatnimi czasy na Narodziny Pańskie widziałem "Schab po żydowsku", potem na Zmartwychwstanie sałatkę wegetariańską z wkładką z szynki, istnieje też ciągle, jako mit demoludyczny, osławiona ryba o nazwie filet, był baranek wielkanocny z drobiu, befsztyk tatarski z jednym jajem, cielęcina po tajlandzku(!), jest słynna fasolka po bretońsku, śledź w zalewie i jego inaczejjapoński kumpel, polski półmisek, składający się z pierogów na pół ruskich, na pół leniwych i jajeczko częściowo nieświeże. Jest kiełbasa wyborcza (nie mylić z retoryką hiperbatonu; "hiperbaton", zob. Kwintylian,  Ksztalcenie mówcy,  X, XII), jest polski mydlłopodobny jeleń jako Savon de Marseille, w Cieszynie jest salon meblowy i tapicerski "Herodiada" i sklepik z jabloneksem pt."Kobieta Delikatna. Lachutka Żena"), jest na Kleparzu Nowym w Krakauerowie stoisko z przedmiotami domowego użytku, gdzie nabywa sie m.in. szczotkę do ciała o nazwie "Łabądź do plec" oraz kwiaciarnia z okazem pt. "Kaktus z irokezem – sztuczny" – żeby było wiadomo, że się go nie podlewa, chyba że tekilą lub desperados. Musztarda przenika wszystko. nie trzeba odkręcać, rozbijać, dewekować, rozsadzać, wywnętrzać słoików. Musztarda jest powszechna. Nie ma zapachu, bo jest za szkłem, plastikiem, a bywa też osłonięta kartonem całym pomalowanym w desneje i pikasy. Jest musztarda na ulicy na koszulkach zwanych wyborczymi tiszortami, w fajansowej porcelanie z Włocławka, w akrylowych uśmiechach mężów-wężów stanu i na postgrunwaldzkich szatach klechów. trącająch się szklankami powalanymi gorczyczną mazią.

Wcale mnie nie pociesza to, że musztarda jest tylko (albo: aż) dodatkiem do czegoś, co się je. Przeraża mnie to, że jak się dobrze przyjrzeć, nie ma co jeść, bo zostały tylko dodatki i aplikacje. Sosy, dąsy, wąsy i anonsy.

W "Grach ulicznych" Kasia Nosowska śpiewała balladę, która jak cień chodzi za mną: "Jeśli wiesz, co chcę powiedzieć…"

Kto chce zrozumieć, po co to wszystko tu piszę, ten zrozumie. Ale na nic już nie liczę.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code