Powrót do Transcendencji.

Powrót do transcendencji.

Czyli mądrość miłości.
 
 
"Mądrość jest wspaniała i niewiędnąca: 
ci łatwo ją dostrzegą, którzy ją miłują, 
i ci ją znajdą, którzy jej szukają,
uprzedza bowiem tych, co jej pragną, wpierw dając się im poznać. 
Kto dla niej wstanie o świcie, ten się nie natrudzi, 
znajdzie ją bowiem siedzącą u drzwi swoich. 
O niej rozmyślać – to szczyt roztropności, 
a kto z jej powodu nie śpi, wnet się trosk pozbędzie: 
sama bowiem obchodzi i szuka tych, co są jej godni, 
objawia się im łaskawie na drogach 
i wychodzi naprzeciw wszystkim ich zamysłom. 
Początkiem jej najprawdziwszym – pragnienie nauki, 
a staranie o naukę – to miłość, 
miłość zaś – to przestrzeganie jej praw, 
a poszanowanie praw to rękojmia nieśmiertelności, 
a nieśmiertelność przybliża do Boga. 
Tak więc pragnienie Mądrości wiedzie do Królestwa."
 
/Mdr 6, 12-20/
 
http://www.youtube.com/watch?v=bH1s8PcDBEM
 
 
Filozofia w swoim pierwotnym znaczeniu (gr. φιλοσοφία – umiłowanie mądrości) zatacza ogromne koło i powraca do korzeni. Często wydaje nam się, że powrót jest upadkiem jakiegoś novum, zaprzeczeniem heurezy, negacją nowoczesności. Epoka opatrzona mianem postmodernizmu zjadła jednak nowoczesności wszelkich "-izmów", pozostawiając pytanie o ponadczasowość. Czy wszystko zawarte jest w adekwatnym sobie kontekście czasowym, relatywne, holistycznie otwarte w koincydencji z dynamiczną Całością? Skoro po relatywizacji czasoprzestrzeni powstają już nawet – wysnuwane na razie jako fantazje – hipotezy o zmienności parametrów pierwiastków na Tablicy Mendelejewa, a antropologia kulturowa dobitnie zanegowała możliwość istnienia uniwersalnej agatologii, to czy nie byłoby brakiem rzetelności dowodzenie obowiązywalności jakiegolwiek przedmiotu refleksji ponad zawsze jednostkowym układem odniesienia? 
 
Rozum przywdział dwie postacie: Pierwotnie oznaczał rozumność, czyli mądrość; umiejętność podejmowania dalekowzrocznie uzasadnionych decyzji, praktycznego wykorzystywania posiadanej wiedzy i doświadczenia. Związany był z cnotą powściągliwości, panowania nad własnymi emocjami i popędami. Platon utożsamił mądrość z wiedzą zupełną, która kieruje się m.in. dobrą ideą (agathos). Chrześcijańska recepcja platonizmu połączyła greckie dobro z hebrajską miłością, co Józef Tischner uzasadnił słowami ks. Konstantego Michalskiego: "Trzeba mieć miłość w myśleniu". Miłość jest afirmatywna. Oznacza to wspaniałomyślność, tożsamą z podziwem (podziw i zdziwienie traktujemy tutaj jako synonimy, a pamiętajmy, że filozofia zrodziła się ze zdziwienia) i wdzięcznością, czyli radością z powodu istnienia przedmiotu poznania. Mądrościowe poznanie jako afirmacja, rzekłby Martin Heidegger, to "pozwalanie rzeczy być". 
 
I tak jak miłość prawdziwa nie zawłaszcza kochanego człowieka, tak poznanie mądrościowe pozostawia sobie w stosunku do rzeczy świadomość jej tajemnicy: Sokratesowe "wiem, że nic nie wiem" odnosi się m.in. do współczesnej fizyki kwantowej, gdzie najwybitniejsi naukowcy nie są w stanie określić końca  mikroskali materii, astrofizycy wskazując na wielość koncepcji czasoprzestrzeni wciąż podważają dotychczasowe paradygmaty, co współcześni filozofowie przenoszą na grunt epistemologicznych sporów o naturę języka jako swoistego wehikułu poznania. Ów wehikuł przypomina coraz bardziej przebudowywany podczas rejsu statek. Każde słowo, każde znaczenie nabiera diametralnie odmiennego kolorytu w zależności od kontekstu wypowiedzi, a kontekst ów nigdy nie jest taki sam. Fakt nie może być ustalony – fakt przestaje być dziś faktem. Uchwycenie za pomocą języka jakiejś prawdy wymagałoby karkołomnej zręczności barona Münchhausena, który jak wiemy wyciągnął siebie z bagna, ciągnąc się za włosy. Nie jest to możliwe. Najnowsza filozofia, w obrębie której wciąż toczą się aporetyczne spory pomiędzy idealizmem i realizmem, m.in pod postacią internalizmu i eksternalizmu poznawczego (wiem, wiem, brzmi koszmarnie), mądrością i jej umiłowaniem być przestała. 
 
I tutaj wkracza druga postać rozumu z jej wyseparowaną od agatologicznych korzeni formą. To rozum postawiony przed przeliczającym wszystko piedestałem intelektu – rozum nierozumny wobec badanego bytu, ponieważ zawłaszczający. O ile myślenie "pozwalające być" jak dalej pisze Tischner, to "mądrość mądrzejsza od mądrości i rozumność rozumniejsza od rozumu", o tyle myślenie zawłaszczające pozbawione jest wspaniałomyślności. Znaczy to również, że jest to używanie intelektu zamknięte na podziw. Taka forma poznania odcięta jest od afirmatywnej, a zatem intencjonalnie "pchającej poznanie naprzód" funkcji miłości. Można rzec, że jest to poznanie cząstkowe, ponieważ wypatruje w badanym przedmiocie nie jego całości łącznie z jej tajemnicą, tylko własnego interesu. Nie pozwala przedmiotowi "być", a tylko próbuje "dostawić" – parafrazując znów Heideggera – ten aspekt rzeczy, który zgodny jest z wcześniej przyjętym rachunkiem zysków i strat, zgodnie z "zestawem", któremu poznanie takie podporządkowuje poznawany przedmiot, chcąc poznać tylko te jego apekty, które owego "zestawu" zasobnośc poszerzą. Jest to eksploatacja, a nie afirmacja, poznanie zawsze cząstkowe i ułomne.  
    
Choć proces ów rozpoczał się wcześniej, to od czasów Kartezjusza drogi mądrości i poznania rozeszły się diametralnie. Redukcja poznania do relacji pomiędzy subiectum (podmiotem poznania) i obiectum (przedmiotem poznania) przyczyniła się do epistemologizacji filozofii, czyli zamknięcia refleksji filozoficznej w paradygmacie poznawczym (epistemologicznym).
 
Od czasów Kartezjusza filozofia przestała (poza nielicznymi wyjątkami z poza mainstreamu) stanowić namysł nad związkiem pomiędzy wiedzą i moralnością, pomiędzy oglądem umiłowanej w zachwycie i afirmowanej rzeczy, a mądrością pojętą jako umiejętność praktycznego wykorzystania wiedzy i umiejętności dla egzystencji zgodnej z wartościami duchowymi. Głównym zamiłowaniem takiego namysłu stała się optyka recepcji rzeczy. I choć "mostem epistemologicznym" pomiędzy podmiotem i przedmiotem poznania, remedium na tajemniczą między nimi relację  miał stać się Bóg, ów przestał stanowić w tym kontekście "instancję" transcendującą człowieka poza doczesność i z takiej zdystansowanej, a zarazem dzięki temu obejmującej Całość ("pozwalającej być") perspektywy w agatologicznym zachwycie pozwalającej oglądać rzecz istotę, "spadł" do poziomu swoistych "wytrychów pojęciowych", dezaktualizowanych epoka po epoce, w końcu stulecie po stuleciu, dziesięciolecie po dziesięcioleciu, rok po roku i tak z częstotliwością i intensywnością coraz większą, aż w końcu "kartezjański" baron Münchhausen dostał zadyszki, prawie – a może jednak! – topiąc się w bagnie własnych, nierozstrzygalnych błędów poznawczych.
 
Błędy te zweryfikowała sama historia. Mądrość, pozbawiona transcendentnych wobec niej samej odniesień, ów samowystarczalny rozum zamkniętego w "samodonacji" (samopotwierdzaniu, autoafirmacji) systemu albo transcendencji zredukowanej do zracjonalizowanego dyskursu, zgłupiała. Wszelkie próby jej zamknięcia w "-izmach" upadły w nihilizm, w relatywizm. Choć w samej relatywności nie ma zagrożenia dla uniwersalności pewnych wartości, ponieważ odmienność zawsze pozostaje odmiennością Tego-Samego, to jednak odmienność wyseparowana od wspólnego rdzenia przypomina biblijną gałąź, która odłączyła się od drzewa. Relatywność punktu widzenia przerodziła się w relatywizm, który relatywności jednak już nie uwzględnia, roszcząc sobie pretensje do bycia uniwersalną i obiektywną ideologią. Kończy się na Leibnizowskiej monadzie. Przypomina odgrodzoną od świata fortyfikację, której obrońcy wkrótce umrą z głodu. Wieżę Babel słowa, które próbowało dorównać Słowu i upadło, kiedy wyczerpało własne zapasy i zaczęło pożerać własny język. Z mitologii – Uroborosa, węża zjadającego własny ogon. Heglowski szczyt subiektywizmu. Przemoc arbitralnych uzasadnień, które wdzierają się w tkankę etycznej praktyki w momencie, gdy złożoność nagromadzonych rozstrzygnięć i kryteriów przerasta możliwość ich weryfikacji, a zatem nawet falsyfikacji. Sprytnie skonstruowaną ideologię nazistów, którzy zdołali dokonać hekatomby zanim w swoim zamknięciu w sobie, w immanencji zamkniętego systemu przemyśleli arbitralność jego założeń. Levinas słusznie nazwał kulturę oświeceniową "kulturą immanencji".   
 
Używając dość mocnych słów Leszka Kołakowskiego – rozum popełnił samobójstwo. Zrobił to mniej więcej w czasach, kiedy boje o słuchaczy na katedrach toczył Schopenhauer z Heglem. Metafizykę ostatniego filozofa nazwał Heidegger "szczytem subiektywizmu", co oznacza mniej więcej tyle, że aby poznać cokolwiek, za pomocą tego poznania należy wpierw poznać poznanie. Rzeczywiście przypomina to przebudowę okrętu w trakcie rejsu, samozapętlającą się tautologię świata, który poznać może tylko subiectum, lecz co najgorsze – świat ów, obiectum, zamknięty jest w subiectum. Koszmarek fantazjującego mózgu zamkniętego w słoiku z dziwną substancją i podłączonego do elektrod, w filozofii XIXw. był czyś "zwyczajnym". Rozum po Heglu złapał się za głowę, "popełnił samobójstwo". Co prawda moim zdaniem powstał jako zombie i nadal huczy niektórym nad uchem wszelkimi swoimi "-izmami", czyli ideologiami ("zestawami"), w obrębie których postuluje się zmieszczenie ("dostawienie") całego Wszechświata, niemniej zadając sobie pytanie, który to rozum kroczy wciąż martwo i straszy, i kiedy zamienił się w zombie, doszedłem do wniosku, że ten prawdziwy, mądry Rozum przez wielkie "R" jest być może odpowiedzią na zadane na pytanie o ponadczasowość i uniwersalność. Jest tym, do czego filozofia (φιλοσοφία) powraca. Filozofia powraca do transcendencji. 
 
"Nie wystarczy mieć rozum, trzeba jeszcze posiadać go tyle, by go nie mieć za dużo", pisał Andre Maurois. Nie jest to w żadnym razie negacja Rozumu. Jest to wskazanie rozumowi, który próbował ustanowić słowo we własnej immanencji, konieczności powstrzymania swoich roszczeń do zawłaszczania Prawdy. Jest tutaj słowo Wieży Babel, które próbowało dorównać Słowu. I nie znaczy to, że odrzucamy zdobycze współczesnej filozofii, ponieważ koniec końców dzięki własnemu zbłądzeniu obdarowała myślicieli wspaniałymi narzędziami poznawczymi, subtelnym, specjalistycznym językiem, który pomaga rozwikłać gordyjskie węzły ludzkiej logiki. Mamy jednak dystans do stosowania tych narzędzi nie tam, gdzie jest to konieczne, a przede wszystkim stosowania protagorasowej miary wszechrzeczy jako ostatecznego kryterium ich rozumienia. Porzucenie stanowiska antropocentrycznego nie neguje człowieka jako miary wszechrzeczy, nie poniża rozumu. Wręcz przeciwnie: pozwala rozumowi stanąć w otwartości na Kosmos i uspokoić się w obliczu spraw jeszcze nierozstrzygalnych, zamiast niecierpliwie podsuwać ułomne i niebezpieczne "teorie wszystkiego". Cel dla rozumu otwartego jest znacznie bogatszy, znacznie bardziej rozwijający sam rozum. Filozofia immanencji przypomina cel podporządkowany narzędziu. Cel ubogi, zredukowany. Cel, który nie jest już całościowym, tajemniczym sensem, a tylko "tym, co interesuje narzędzie"; skonstruowana optyka poznawcza widzi tylko to, co przedostanie się przez jej soczewki. Reszta już jej nie interesuje. To potworne zubożenie rozumu i znaczne ograniczenie nieskończonej przecież mądrości.
 
Optyka filozofii immanencji zatrzaśnięta jest w mechanizmie przyczyny i skutku. Nie wnikając już, na ile słusznie Heidegger dopatruje się źródeł subiektywizmu już w Starożytności, kiedy nieznaną Transcendencję zracjonalizowano jako agathos – ideę dobra, możemy dziś wyciągnąć wnioski ze zderzenia się Pisma Świętego z filozofią Greków. I nie chodzi tutaj o "złe" intencje Platona, tylko o taką naturę dobra, której według Pisma Świętego nie da się do końca zracjonalizować, o co przecież chodziło filozofom. Transcendentny w zamiarze Świat Idei został po jego odrzuceniu przez Arystotelesa zastąpiony koncepcją Pierwszego Poruszyciela. Metafizyczny bóg filozofów stał się kamieniem węgielnym późniejszego pokartezjańskiego mechanicyzmu, wyrażonego w słynnej metaforze Urizena – zimnego boga maszyn i tygli, przez Williama Blake’a określonego jako zasada "The Cold Universe of Death". To właśnie bóg przyczyny i skutku, bóg chrześcijańskich metafizyków stał się paradoksalnie tym bogiem, który według Nietzschego umarł, tym, którego zabiliśmy. Kto zabił? My – filozofowie. My, faryzeusze, "posiadacze sacrum", poznający nie w przepełnionej miłością i "pozwalającej być" Sacrum – przedmiotowi poznania – czymś "zewnętrznym" wspaniałomyślności, tylko w zgodnej z literą prawa, odniesionej do własnego ego, kalkulacji.
 
 Choć przedmiot poznania jest poznawalny, to jednak nie pozbawiony tajemnicy, tymczasem w optyce mechanistycznej jest czymś, co zgodnie z własnym rachunkiem zysków i strat można zawłaszczyć, zdobywając nad nim władzę i doprowadzając na Golgotę w imię tak pojętej, interesownej sprawiedliwości widzialnego świata przyczyny i skutku, w imię celu określonego przez narzędzie. Tymczasem wystarczy zerknąć w Pismo, aby zorientować się, że aby poznawać z miłością, należy się na nowo narodzić. Narodzić w Duchu. Jaki może być sens tych enigmatycznych słów: "Nie dziw się, że ci powiedziałem: Musicie się na nowo narodzić. Wiatr wieje, dokąd chce, i szum jego słyszysz, ale nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd idzie; tak jest z każdym, kto narodził się z Ducha" (Jan 3, 7-8)? Jest multum interpretacji, ale w rozważanym przez nas kontekście nasuwa się dość jasne skojarzenie z transcendencją. "Nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd idzie", to znaczy: Nie jest znany w mechanice przyczynowo-skutkowej, jest wobec niej zewnętrzny. Nie pytamy już o wydedukowany dowód na jego istnienie, o przyczynę, która go "poruszyła" i o cel – korzyść, którą odniesiemy jako skutek. Duch – niczym wiatr – "wieje". Przepływa przez nas enigmatycznie, pojawiając się nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd nas prowadząc.
 
"Narodzenie się od nowa" oznacza tyle, co zdjęcie z rozumu brzemienia skutkowo-przyczynowej wyłączności. Ona dalej trwa, niemniej jako narzędzie, a nie jako cel. Mały rozum zaczyna odradzać się jako Rozum, staje się czymś nowym, bowiem otwartym na coś, co ewidentnie przez nas przepływa, a tylko było dla dotychczasowej, immanentnej, skutkowo-przyczynowej optyki przezroczyste niczym wiatr. Niewidzialne, a jednak dmuchające w żagle!
 
 
Obraz Pietera Bruegela "Wieża Babel" doskonale obrazuje mechanizm języka wspartego na samym sobie – na słowie, próbującym konkurować ze Słowem. To ostatnie już jest fundamentem – już jest celem. Rozum, który nie otworzy się na nieznajomość początku Słowa i jego końca, próbuje wymyśleć je od nowa, wciąż tkwiąc w "starym" rozumowaniu. Tymczasem słowo odcięte od transcendencji nie może przejąć mocy "dmiącej w żagle"; wieża rozpada się u fundamentów, zanim zostanie wybudowana do końca: Aby przyjąć Słowo, należy "narodzić się od nowa". Pozwolić wieży runąć, tak jak runąć muszą wcześniej czy później wszelkie koślawe ludzkie konstrukcje, jeśli tylko nie stanowią zawartych w odpowiednim kontekście i zawsze przemijalnych narzędzi służących do wyższych celów, tylko stają się celem samym dla siebie. Uniwersalność Słowa nie stanowi alternatywy dla zawsze  relatywnych i dynamicznych koncepcji światopoglądowych opartych na wnioskach wyciągniętych z badań naukowych, a to dlatego, że same te koncepcje nie mogą jej stanowić dla Słowa. Nie o to bowiem chodzi: Relatywność i kruchość miotanych na wzburzonych falach Kosmosu konstrukcji rozumu naukowego stanowi potwierdzenie wewnątrzświatowej, immanentnej różnorodności. W tym znaczeniu jest czymś naprawdę pięknym, potwierdzającym niezmierzone bogactwo świata. A jednak czynienie z nich ideologii próbujących zaspokoić najgłębsze dylematy egzystencjalne człowieka kończy się na redukcji piękna każdego spośród bytów do czegoś zawsze już skazanego na kontekstualność. W momencie, kiedy tożsamość człowieka, czyli w dużym skrócie – jego poczucie sensu, celowości istnienia na tym świecie – zostanie oparta na tymczasowych konstruktach intelektualnych, wówczas zagrożeniem dla niej jest nie tylko chwila ich wygaśnięcia i zastąpienia inną koncepcją, w związku z czym człowiek zaczyna histerycznie, w obawie o własne życie (bo utrata sensu, utrata nadziei często bywa odczuwana jak utrata życia) budować kolejną Wieże Babel "wszechznajomości" samego siebie, ale przede wszystkim – ich cząstkowość.
 
Tożsamość człowieka budowana na doraźnych narzędziach, jakie stanowią wszelkie ludzkie koncepcje, zawsze kończy się redukcją celu do możliwości narzędzia. Wszystko, czego nie jest w stanie opanować aktualnie posiadane narzędzie, zaczyna jawić się jako zagrożenie dla tożsamości. 
 
Wspaniale opisał Tischner mechanizm osaczenia tożsamości przez ludzi budujących ją na zasadzie zawłaszczania świata przez własne ideologie "posiadaczy Sacrum" (tych, którzy nie są w stanie przyjąć transcendentności Sacrum, nieznajomości jego początku i końca, tego, że jest niczym "wiatr"): Otóż perspektywa bez transcendencji i sprowadzenie rozumu do "optyki poznawczej" aktualnej w danym czasie, spogląda na dobro jako etyczny wniosek wyciągnięty z poprzedzającego go zła. Pomocne jest tutaj odróżnienie chrześcijaństwa konsekwentnego (nazywam je po prostu chrześcijaństwem), w którym istotna jest miłość do radykalnie INNEGO i "chrześcijaństwa" tkwiącego w okowach pogańskiej ideologii (nazywam je chrześcijanizmem), kreującej pojęcie dobra na podstawie miłości do TAKIEGO SAMEGO (myślącego tak jak my). Tischner stanowczo rozróżnia człowieka wierzącego od "posiadacza sacrum" (faryzeusza), czyli człowieka używającego pozoru transcendencji do afirmacji "posiadanej" prawdy. W pierwszym przypadku dobro moralne jest czymś pierwszym i definiującym byt, a w drugim – zbudowane na negacji uprzednio zastanego zła. Chrześcijaństwo otwiera tożsamość człowieka i wprowadza element afirmacji w każdy aspekt rzeczywistości, chrześcijanizm tymczasem buduje wysoki mur wokół wyizolowanej od rzeczywistości utopii, negującej i klasyfikującej jako zło wszystko, co wobec tak zbudowanego pojęcia "dobra" jest zewnętrzne (odmienne – np. wszystkie "inne" religie), zatem przypomina fortyfikację, swoistą Wieżę Babel. W pierwszym przypadku mamy więc do czynienia z transcendencją człowieczeństwa, w drugim – z fundamentem faszyzmu, z "immanencją" człowieka – redukcją jego tożsamości do zbudowanej na podstawie negacji inności ideologii. Chrześcijanin powinien więc nabrać sceptycznego dystansu do chrześcijanizmu. W innym przypadku jest nie tyle wyznawcą Boga, co właśnie owym "posiadaczem sacrum", potrzebującym jasno zdefiniowanej przynależności grupowo-ideologicznej, co jest świadectwem tożsamości ułomnej albo budowanej w zły sposób, tak jak Wieża Babel o wiecznie obsuwających się fundamentach. 
 
Jak zatem w dzisiejszych czasach stawać się mądrym? Jak rozwijać swój rozum w taki sposób, aby stawał się rozumnym? Czy cała dotychczasowa filozofia powinna odejść do lamusa jako zamek, który zapada się pod naporem sezonowej, lodowej tafli, na której został wybudowany? Czy wszechpanująca w filozofii relatywizacja każdego jej aspektu, łacznie z relatywizacją atomowych wręcz analiz metajęzykowych stanowi zagrożenie dla mądrości? Czy współczesna filozofia przestała być mądra, a stała się nieświadomym często, "naukawym"  "umiłowaniem" głupoty? Nie. Współczesna filozofia powinna przypomnieć sobie miłość – i tym razem nie próbować dociec jej przyczyn i skutków. Przyjąć ją jako niewidzialny, a jednak mocny "wiatr"; filozofia to przecież miłość do mądrości, a sama miłość jest już – jako rozpoznana – czymś mądrym. Nawet jeśli posądzona zostanie od czci i wiary jako nienaukowa, powinna powiedzieć sobie jasno: "Nie jestem nauką" (oczywiście chodzi mi o współczesne rozumienie nauki, których kryterium stanowi ich matematyzowalność) i oddać naukowość w kompetencje nauk przyrodniczych, lingwistyki, filologii, kognitywistyki. Nawet jeśli sama próbuje być filozofią nauki, nie jest nauką, tylko miłością do możliwości wyciągnięcia z nauki mądrych, użytecznych w życiu wniosków. Sama w całości powinna dalej powracać do  praktykowania mądrości, wyciągania wniosków z umiłowania wspomnianych nauk, użytecznych dla codziennej, człowieczej egzystencji. Filozof, który ma zamiłowanie do nauk, powinien przed naukami nabrać pokory, jeśli chce dalej parać się filozofią. Jeśli pragnie zając się nauką, niech kształci się w określonych specjalizacjach, natomiast z punktu widzenia filozofa niech nie próbuje zawłaszczać wysoko matematyzowalnych nauk przyrodniczych czy lingwistycznych. A naukowiec, który pragnie stworzyć swój światopogląd filozoficzny, powinien jasno odróżnić uprawniane przez siebie naukowe rzemiosło od filozofii, której priorytetem jest mądrość, a nie "posiadany" zasób faktów czy sztywna i niewzruszona spójność systemu "rozumienia" Wszechświata. 
 
Tak a’propos najnowszej filozofii – mój Przyjaciel ma elektronowy wręcz, bardzo ścisły umysł, który zawsze uświadamia mnie, zwolennika filozoficznej klasyki, czym zajmują się najwybitniejsze współczesne umysły. Po paradygmacie epistemologicznym, na który przeszła filozofia pokartezjańska, po paradygmacie lingwistycznym, którym parała się filozofia od czasów neopozytywizmu aż do postmodernizm, przyszedł czas na paradygmat lingwistyczno-epistemologiczny, który nazwałbym aporetyką językowych warunków i możliwości poznania. Bada się w ramach kognitywistyki i neurolingwistyki zależności zachodzące pomiędzy językiem i procesem myślowym, a zatem również procesem recepcji i percepcji świata. Na gruncie logicznej metaanalizy języka filozofii i filozoficznej metodologii toczy się przeniesiony na bardziej jeszcze abstrakcyjną płaszczyznę spór pomiędzy realizmem i antyrealizmem, gdzie wielkie mózgi zadają sobie pytania o to, czy interpretacja słów i sposób myślenia, zatem natura języka ma specyfikę internalistyczną, czy eksternalistyczną; internalizm postuluje "wewnętrzność" i niezależność interpretacji, co może skończyć się powrotem do bardziej subtelnych form subiektywizmu (antynaturalizmu), eksternalizm skłania się ku konwencjonalizmowi, gdzie umysł jest niejako "rzucony" w nie do końca od niego zależną, choć współdeterminowaną przezeń tkankę języka zbudowanego przez kulturowe interferencje znaczeń, acz w przypadku każdego umysłu, każdego kontekstu sytuacyjnego nabiera odmiennego znaczenia, z czego można wyciągnąć już tylko daleko idący wniosek o relatywności wszystkiego.
 
Powracamy tutaj do zadanego na początku pytania, czy gdzieś w kulturze zaistniały słowa poprzedzające – jak wiatr – tak zrelatywizowane konstrukcje intelektualne, a także czy tak zdobyty poprzez wysiłek intelektualny oręż relatywności może pomóc w dążeniu do "nieznanego", acz gnanego wiatrem miłości, wielkiego Celu?  
       
Mądrość z zewnątrz zawsze wskaże człowiekowi napotykającemu podobne dylematy odpowiednią drogę przy pomocy odpowiednich słów – a właściwie Słowa. Czasem wystarczy zadać pytanie i zamiast próbować od razu, w nerwowych "intelektualnych spazmach" stworzyć koncepcję za wszelką cenę podporządkowaną dotychczasowym "zdobyczom tożsamościowym", czyli ideologicznym Wieżom Babel, po prostu zacząć czytać. No więc czytamy z tkwiącym w głowie zmartwieniem: "Co robić, żeby nie zgłupieć bez reszty, nie zniknąć jako coś, czego opis jest zgoła niemożliwy? Wszystko jest relatywne, a ja jestem tylko punktem widzenia, jednym z miliardów punktów widzenia, jedną z miliardów interpretacji czegoś, czego nawet nie można nazwać "obiektywnym" Kosmosem. Co robić? Kiedy zbierać żniwo swoich przemyśleń, kiedy – i co – siać?
 
Otwieramy Księgę i napotykamy takie Słowa:  "Czy wy nie mówicie: Jeszcze cztery miesiące, a nadejdzie żniwo? Otóż mówię wam: Podnieście oczy swoje i spójrzcie na pola, że już są dojrzałe do żniwa. Już żniwiarz odbiera zapłatę i zbiera plon na żywot wieczny, aby siewca i żniwiarz wspólnie się radowali. W tym właśnie sprawdza się przysłowie: Inny sieje, a inny żnie". (Jan 4, 35 – 37) Jaki sens mają te słowa? Każdy znajdzie inny, tymczasem błądzący w świecie relatywista nagle, jakby grom spadł z jasnego nieba, zrozumiał, że tożsamość, którą próbuje w sobie zbudować, już posiada. Że nie musi czekać czterech miesięcy, ani nawet sekundy, bo już zbiera żniwo tej będącej całe życie "w drodze" tożsamości. Że już jest, już się staje – wystarczy otworzyć oczy. To, co posiał jako wątpiący wędrowiec, zbiera już teraz pod postacią trosk, zagadek, a czasem duchowych radości. Że już jest tym, kim jest, dojrzałym w swej niedojrzałości – właśnie takim, jakim jest. Siewca – ten sam z przeszłości – oraz żniwiarz – ten sam, którym staje się na przyszłość – powinni już teraz radować się wspólnie, czyli jako ten sam człowiek przychodzący z przeszłości i idący w przyszłość. "Inny sieje, a inny żnie": To znaczy, że częścią tożsamości jest inność tego, kim był ów błądzący oraz inność tego, kim będzie. To znaczy, że zamiast próbować obwarować się w strachu przed utratą tożsamości i zamknąć w teraźniejszości, odcinając się od "zła" przeszłości i lękając "zła" nadchodzącej przyszłości, powinien już teraz cieszyć się tym, że jego tożsamość nabierze wiatru w żagiel w momencie, kiedy otwiera się na transcendencję Tego, który przyszedł i Tego, który nadejdzie – powróci. Znaczy to w końcu, że jego "teraz" jest otwarte i transcenduje go ku mądrości. Przyjęcie mądrości tego Słowa uczy również miłości: Innym jest również ten, który sieje, ponieważ plonu nie zawdzięczamy tylko zamkniętej monadzie samego-siebie: My i wszystko, co nas otacza, jesteśmy już teraz kontynuacją poprzednich pokoleń, jesteśmy – wraz ze swoim zasiewami – plonem, a zarazem jako siewcy, już teraz dajemy żniwo choćby najbardziej odległej przyszłości. Czy nie tkwi w tej radosnej wiedzy o naszej tożsamości jakaś miłość względem poprzedników i względem następnych pokoleń, umiłowanie i afirmacja otaczającego nas świata? 
 
Tożsamość nie jest widzialna i na rzeczach widzialnych się nie zatrzymuje. Jesteśmy wiatrem. Skąd i dokąd lecimy – nie wiemy. Najważniejsze, aby cieszyć się z tej ciągłości i zrozumieć, że w izolacji wyseparowanych od świata konstruktów umrzemy jak odcięta gałąź. "A celem tego, co przykazałem, jest miłość płynąca z czystego serca i z dobrego sumienia, i z wiary nieobłudnej, czego niektórzy nie osiągnęli i popadli w próżną gadaninę, chcą być nauczycielami zakonu, a nie rozumieją ani tego, co mówią, ani tego, co twierdzą. Wiemy zaś, że zakon jest dobry, jeżeli ktoś robi z niego właściwy użytek. (1 Tm 5-7)". Być może chodziło o to, że słowa nie obracają się w pustą gadaninę i nie tracą na mądrości tylko wówczas, kiedy czemuś służą. Czemu powinny służyć słowa? Mądrości, czyli miłości. Czasem trzeba mniej rozumu, a więcej miłości – wówczas rozum jest bardziej rozumny, ponieważ słowa przeobrażają się w mądry czyn tylko wtedy, kiedy przyczyniają się do zasiania dobrego owocu. Owocu miłości. 
 
 
 
 

11 Comments

  1. beszad

    Afirmacja jako wymiernik sensu?

     Ależ obszerną lekturę zadałeś nam dzisiaj, Bartoszu, do przestudiowania! 😉 Obszerną i wciągającą, bo nie znajduję tu żadnego lania wody – jest sama esencja. Trzeba by całego dnia, aby wejść w rzetelną refleksję nad Twoimi myślami, pozwól więc, że odniosę się tylko do wybranych kwestii, choć zapewniam o szczerej chęci zgłębienia całości Twojego tekstu – z przyczyn czasowych będę to jednak robił sukcesywnie…

    Na samym początku odnosisz się do silnego związku między mądrością a miłością, co chyba jest dobrym kamieniem probierczym jednej i drugiej. Bo czy miłość bez mądrości nie pozostaje szybko przemijającą namiętnością, a mądrość bez miłości – cymbałem pusto brzmiącym? Czy poznawanie świata dla samego jego poznawania może wypełnić nasze życie sensem? W moich myślach również mocno zakorzeniony jest sceptycyzm (choć może Twój jest silniejszy) 😉 A sceptycyzm jest dobrym probierzem sensu. Trafna jest więc Twoja uwaga, że brak granic w poznawaniu mikro- i makrokosmosu kierunkuje naszą uwagę na zupełnie inne tory poszukiwań (przynajmniej taki postulat wyczytałem między wierszami – jeśli się mylę, sprostuj).

    W każdym razie poznawanie świata wyzute z afirmacji wydaje się być całkowicie pozbawione sensu – i w tej tezie, jak wnoszę z Twojego tekstu, jesteśmy ze sobą zgodni. Skoro więc sam podziw staje się tu wymiernikiem sensowności, to nie tyle ważne jest poznanie (w znaczeniu jego celowości), co POZNAWANIE – sama możliwość uczestnictwa w Tajemnicy. I może właśnie w tym afirmatywnym podejściu odnajdujemy spoiwo, które czyni z mądrości i miłości harmonijną całość? Czy podążam dobrym szlakiem, próbując odczytać Twoją myśl? Myśl, przyznaję, dość trudną, bo wielowątkową i głęboko osadzoną w filozoficznej literaturze. Obiecuję wrócić do Twojego tekstu, bo z całą pewnością jest tego wart!

     

     
    Odpowiedz
  2. ahasver

    Zgadzamy się 🙂

    http://www.youtube.com/watch?v=63Y3Pcgb6dA

    Myślę Beszadzie, że do Twojego komentarza nie trzeba niczego dodawać, niczego ujmować – z wszystkim jak widać tutaj się zgadzamy, ponieważ tekst został skonstruowany w taki sposób, aby oparty był na Prawdzie – a ta dociera do każdego – i choć do każdego inaczej, to jednak dociera… Zgadzam się również z Twoją uwagą, że nie chodzi o POZNANIE, tylko o POZNAWANIE. W końcu zarówno proces poznawczy jak i całe życie to DROGA. "Jam jest droga" – mówi Chrystus… To bardzo słuszna i potrzebna uwaga. Tak jest ze wszystkim, DOSŁOWNIE ze wszystkim – z nauką z filozofią, z techniką, z ewoluującą wciąż przyrodą, z Kosmosem; wszystko się staje, ponieważ jako "dobre", ale wciąż niedoskonałe, pokonuje różnicę między sobą a Nim.

    Dlatego nie możemy dać się zwieść żadnym obietnicom "raz na zawsze ugruntowanych" praw Tego Świata – nie możemy w żadnym stopniu budować własnej tożsamości na jakichkolwiek koncepcjach nauki. Oczywiście nauka jest przepiękna, odkrywa cudowność Kosmosu, ale nie można traktować jej jako probierza. A nawet trzeba do nauki podchodzić "na luzie". 

    Podobnie chodzi raczej o utożsamianie się, a nie o "gotową" tożsamość; chodzi właściwie nie o tożsamość, tylko o pojednanie, a właściwie – o JEDNANIE. Jesteśmy w drodze. Czy to oznacza, że nas nie ma? Niekoniecznie – jesteśmy, właśnie tacy, jacy jesteśmy w swojej niedoskonałości: Stawający się, wiecznie nie-gotowi, w trakcie przygotowań. Tak zrozumiałem przypisy o "wietrze". Coś pięknego…

    Chciałbym Tobie Beszadzie przekazać ważną dla mnie, ale i dla zrozumienia tekstu informację: Otóż rodzę się na nowo… Po ostatnich podrygach gwałtowności i buntu o korzeniach stricte demonicznych, których doświadczyłeś z mojej strony bardzo niedawno, zupełnie opadłem z sił i postanowiłem, po latach duchowej tułaczki i metafizycznej męki, kiedy to w czasie świąt z zrozpaczą stwierdziłem, że moja tożsamość zostałą rozbita i nawet z filozofią nie wiedziałem, co mam począć, ponieważ rozbicie owo blokowało sens jakiejkowliek myśli, a każde zdanie zapadało się w połowie, tracąc odniesienie do Całości, całkowicie już zmęczony, oddać się… Ty wiesz Beszadzie, Komu…

    Tekst, choć wielowątkowy, jest jak najbardziej zrozumiały, czego nie zawdzięczam ani sobie, ani żadnej "filozoficznej wnikliwości", tylko czynnikom wobec mnie zewnętrznym – czy będą to modlitwy innych ludzi za mnie, czy rzeczywista Jego ingerencja. Rozważałem tutaj w głównej mierze propozycje Pisma, Jego odpowiedzi na trapiące filozofów dylematy. Przed czytaniem Pisma modliłem się o to, aby czytać Je ze zrozumieniem i znaleźć odpowiedź. Modlitwa o zrozumienie Pisma przed podjęciem Jego czytania jest ważna, ponieważ człowiek ze swoimi "intelektualnymi roszczeniami" pokornieje wówczas i oczyszcza się, a lektura jest wtedy bezinteresowna i czysta. Wówczas to nie człowiek znajduje odpowiedzi na pytania, które zadał, tylko właśnie Pismo obdarza go odpowiedziami, za które powinien być wdzięczny.

    Na tym właśnie polega wspaniałomyślność w czytaniu Pisma. Czytam Je od zawsze, ale dopiero od niedawna, kiedy zrozumiałem, że nie jest to zwykła "książka", Jego stronice zaczęły najzwyczajniej na świecie "świecić". Nie ma mądrzejszej Księgi, nie ma Słowa bardziej pełnego i potrzebnego człowiekowi niż Pismo. Cała filozofia wobec Pisma jest delikatną smużką, słabym narzędziem, z którego powinniśmy czynić po prostu użytek rozjaśniania ludziom bardzo trudnych często Słów. Pismo nie jest łatwe, ale to dobrze, bo Ojciec dobrze wychowujący dziecko zadaje mu trud po to, aby był coraz silniejszy i wzrastał.

    Stąd jestem pewien, że tekst, który "napisałem", tak naprawdę "został napisany" nie przeze mnie, albo inaczej: Poprzez mnie. Stałem się tutaj narzędziem i zrobiłem to z rozkoszą, choć oczywiście wymagało to sporego wysiłku, ponieważ przez swoje minione już diabelskie konotacje nawet zdobyte wykształcenie zostało w ogromnej mierze zatracone; myślę, że rodzi się od nowa, z jakąś nową perspektywą. W podobny sposób pisze się Ikony i choć wysiłek był nieporównywalnie mniejszy, zasady pisania pozostają identyczne. 

    Szczerze mówiąc powstrzymywałem się przed rozwinięciem wielowątkowości tego tekstu do znacznie większych rozmiarów, ale stwierdziłem, że byłoby to pisanie zgodne z moją własną wolą, a tego chciałem się tutaj wyrzec. Myśl, której intencją jest raczej przekazanie przez swoje pośrednictwo jakiegoś wyższego światła, a w tym tekście chodziło o światło transcendentnej miłości=mądrości, rozwija się niczym drzewo. Ilość wątków jest niewyczerpana. Ten tekst to taka mini-ikonka, której warstwy odsyłają do innych warstw, również tych nie napisanych. Jeśli ikona jest autentyczna, ilość jej warstw – również tych nienapisanych – jest nieskończona… 

    Mini-ikonka, którą tutaj napisałem, nosi ślad mojej niedoskonałości i moich słabości. Nie jest jeszcze "tym", do czego dąży myśl w nich zawarta. Wymagałaby jeszcze większej ilości pracy, jest tylko delikatnym zadatkiem na to, co czego zmierza. Zanim będę godzien przekazać to, co przeze mnie chciałby przekazać On, minie wiele lat wyrzeczeń i jeszcze wiele, wiele lat pokornej nauki. Nikt nie jest doskonały. Np. ikony Rublova, choć pisane zgodnie z kanonem, są niesamowicie odmienne od pozostałych. Noszą ślad "ekspresyjnej słabości" Mistrza, jego niedoskonałości. Najważniejsza jednak jest intencja Ikonopiscy – Słowopiscy.

    Cieszę się, że ten tekst jest dla Ciebie zrozumiały, Beszadzie. Nie może on być zbyt łatwy z tego prostego powodu, że Prawda nie może być łatwa, ponieważ łatwe są właśnie nieprawdy powodujące zawsze zgnuśnienie duszy. Tak to odczułem. Dla mnie ten tekst też nie jest łatwy, a to dlatego, że nie ja go pisałem, kierując się tutaj zasadami takimi jak przy pisaniu ikon.

    To pierwsza mini-ikonka-tekst w moim życiu, jaki napisałem. Zapomnijcie proszę wszyscy o większości moich poprzednich tekstów, które są zaledwie śladem tułaczki, świadectwem zbłądzenia. Nie wypieram się ich – są śladem mojej drogi. A jeśli następne moje teksty-mini-ikonki będą słabsze od tego, to znaczy, że znów mam chwile słabości. Jestem jednak nastawiony na uczenie się tego zajęcia. Oczywiście "na luzie", ponieważ "na wszystko przyjdzie czas". Nie będę jednak pisał zbyt często. Ikony nie mogą powstawać często, nawet jeśli są to mini-ikonki. 

    Tak jak ikonopiscy postanowili swój talent do sztuki poświęcić niwelacji własnej ekspresji na rzecz "wsłuchiwania się" w kanon, tak samo ja postanowiłem swoje "zadatki" na filozofa całkowicie oddać w Jego władanie. Niech się dzieje Jego wola. Wszelkie niedoskonałości, wszelkie ślady indywidualności niech będą tutaj tylko Jego żartobliwym "przymrużeniem" oka.

    Zachęcam również w życiu do stosowania inspiracji Ikonami, Ikonopisaniem. Myślę sobie, że dzięki Ikonom z powrotem natrafiłem na Słowo. Dzięki tej najwyższej ze Sztuk powróciłem do Transcendowania. Mówi się, że Ikony to Pismo Święte zapisane "dla oczu". Czy to coś niegodnego? Nie wydaje mi się – On używa wszelkich środków, również tych widzialnych, aby przenieść człowieka w Niewidzialne. Ikony są Święte, tak jak święte jest Pismo. 

    Pozdrawiam Ciebie serdecznie Beszadzie! 

    http://www.youtube.com/watch?v=pJ0ObuEBK1c 

     
    Odpowiedz
  3. wykeljol

    Nowe narodziny

    Bartoszu, taka radośc zalała mi serce, to jest naprawde WYDARZENIE! Nie jestem w stanie na razie komentowac Twojego wpisu, jest jak jedna wielka modlitwa! Tak , to JEST IKONA!!!!  Na razie po prostu jestem przepełniona wdzięcznością za Twój Powrót (NArodziny)(zwłaszcza w kontekście tej piły, która mocno mnie przeraziła)  i zachwytem Bożą Mocą i Miłością, ktora tak wspaniale potrafi wydobyć z czeluści!! Tam, gdzie rozpacz, tam jeszcze bardziej rozłała sie łaska! W Twojej ikonie jest sporo baroku, sporo rozwidleń(jesli drzewo, to szalenie rozgałęzione)dlatego trzeba dużo uwago i skupienia, żeby to jakoś ogarnąć. Albo wpatrywac się w szczegóły, jak Adam. Mnieto nieoczekiwana IKONA skłania na razie wyłacznie do modlitwy i dziekczynienia!!!

     
    Odpowiedz
  4. beszad

    Chwiejna wieża immanencji

    Przyznam, że coraz bardziej mnie zaskakujesz, Bartoszu, tym Twoim świadectwem, jak również tokiem myślenia i przedzierania się ku Prawdzie. Ikona, którą na koniec zamieściłeś, jest mi szczególnie bliska – nawet wisi na mojej ścianie. I to nie tylko z tego względu, że Jezus wyciąga tu z otchłani Adama (Adam to moje imię), ale że w ogóle zstępuje do samych piekieł. Zawsze mnie to frapowało, bo skoro wyznajemy,  że Jezus "zstąpił do piekieł", to uczynił to zapewne nie po to, żeby tryumfująco znęcać się nad potępionymi, ale żeby również do nich wyciągnąć dłoń. Jest to więc dla mnie ikona NAJGŁĘBSZEJ NADZIEI, jaką można w sobie nosić! Nadziei, którą nawet uczona teologia katolicka "boi się" w sposób dosłowny wyrazić, pozostawiając to w obłoku tajemnicy. I może dobrze, że tak jest, bo nadzieja nie znosi zbyt oczywistych dopowiedzeń…

    Wracając jednak do Twojego wpisu, bardzo ciekawym jest Twoje spostrzeżenie dotyczące postmodernizmu, który unicestwił wszystkie "izmy". I to, że rozum dokonuje swoistego samobójstwa, wchodząc w czas totalitaryzmu immanencji (to ostatnie określenie pozwoliłem już sobie dodać od siebie, bo tak odczuwam całą schedę oświecenia). Zresztą wychodzisz mi w tym naprzeciw, cytując znacznie bardziej stonowane słowa Levinasa o "kulturze immanencji". Dlatego z wielką radością trafiam w Twej dalszej wypowiedzi na konkluzję, wypowiedzianą przez Ciebie ustami Andre Mauroisa: "Nie wystarczy mieć rozum, trzeba jeszcze posiadać go tyle, by go nie mieć za dużo". To właśnie te słowa są wyrazem wycofania tam, gdzie nasza afirmacja staje przed czystą Transcendencją – tutaj już trzeba zdjąć sandały wszelkich pojęć, bo inaczej będziemy grzęznąć dalej tylko w ziemskim pyle.

    Kiedy zaś zdejmujemy sandały, stajemy przed samą Tajemnicą, wybiegając ku niej w zdumionym milczeniu, gdzie każde słowo byłoby zbyteczne. I właśnie w tym głębokim bezsłowiu (gdzie jednak króluje samo żywe Słowo) znajdujemy świat wspólnych wartości z innymi religiami, jak również z otwartymi negacjami religii. Pisząc "otwartymi" mam na myśli taką formę ateizmu, która otwiera się na poczucie własnej niemocy. Bo tylko takie poczucie może człowieka przyprowadzić do prawdy o samym sobie – a dalej już tylko krok do Prawdy przez duże "P", którą odnajdujemy w Jezusie Chrystusie… Snujesz dalej intrygujące myśli: "To właśnie bóg przyczyny i skutku, bóg chrześcijańskich metafizyków stał się paradoksalnie tym bogiem, który według Nietzschego umarł, tym, którego zabiliśmy." I chyba dopiero tutaj zaczynam rozumieć Twój poprzedni bunt. Tak, przejęliśmy dużo z "filozofii immanencji", próbując w jej ciasne ramy wtłoczyć naukę Chrystusa. Kulminacją takiej błędnej drogi jest swoiste określenie "ekonomia zbawienia", które mi zawsze mocno zgrzytało. Być może źle rozumiem to pojęcie, być może też wiele innych rzeczy opacznie pojmuję, jednak jednego jestem pewien – podobnie jak Ty: że aby rzucić się w ocean ufności, trzeba pozwolić swej wieży ostatecznie runąć.

    Kończę na tym dzisiaj, choć jeszcze nie wszystkie Twoje myśli udało mi się pochwycić w żagle! 😉 Niech coś zostanie na później. Tymczasem miłego wieczoru życzę – zarówno Autorowi tego inspirującego blogu, jak i jego Czytelnikom (a szczególnie Czytelniczce, która swój ślad zostawiła!) 😉

     
    Odpowiedz
  5. ahasver

    Anastasis.

     @ Jolu: Dzięki za ślad i za to, że mogłem Ciebie w końcu czymś ucieszyć . To największe jak do tej pory wydarzenie w moim życiu. Kompletnie nie spodziewałem się czegoś takiego. Miałem już wcześniej dobre intencje, ponieważ najzwyczajniej na świecie, jeszcze w laickiej formie zrozumiałem, acz w sposób "intelektualny" doniosłość i głębię chrześcijańskich symboli. Za nic nie potrafiłem jednak uciszyć swojego buntu, który zasłaniał mi wszystko, był jak klapki na oczach rumaka w szale – wybacz głupie porównanie, ale nic innego mi do głowy teraz nie przychodzi  Najzwyczajniej na świecie nie wsłuchiwałem się w Niego. I zrobiłem eksperyment. Coś kompletnie zaskoczyło, płakałem. Tak jakby oczy otworzyły mi się na inne wymiary. Poruszenie "od wewnątrz", od najgłebszego wnętrza – "serca", zarazem "z zewnątrz", czyli z poza doczesności, choć zarazem jakby tą doczesnośc w sobie zawierające… Niesamowite…

    Nie odpuszczę już, nie ma szans, to jest kompletnie inne wszystko: Inna epistemologia, inna ontologia, inna aksjologia, inny stan psychiczny. I najlepsze jest to, że ta "inność" jest wyższa jakościowo w każdym aspekcie życia. To bardzo dziwne, ale nawet muzyka rockowa, zwłaszcza ostry black metal, w którym zawsze odnajdowałem upodobanie, jest po prostu wyższy jakościowo, kiedy zwraca się ku Niemu. Nie spodziewałem się tego; myślałem, że szatan jest w tym oryginalny. Nie jest, on tego nie wymyślił 

    Jeśli chodzi o ten wpis z piłą, to nawet wówczas nie należało go traktować zbyt poważnie. Mam dość specyficzne poczucie humoru i mam nadzieję, że również Eskulap raczej piał ze śmiechu niż się tym przejął. Historia tego zdjęcia sięga zeszłego roku, kiedy zaszyłem się na zimę na kompletnym pustkowiu i jedyne, co miałem do roboty poza noszeniem z lasu drewna, jego cięciem i innymi "chatkowymi" sprawami, to m.in. cykanie sobie takich przygłupawych fotek

     

    @ Beszadzie: Ikona Anastasis jest również "moją" Ikoną. Najważniejszą póki co – właśnie urządzam w Cieszynie mieszkanie, które wyremontowałem i zamówiłem reprodukcję, bo miejscem prawdziwej Ikony jest Cerkiew. Sprawa Ikon to w ogóle odmienna historia sztuki, odmienna metafizyka. Przy okazji pisania swojej rozprawy doktorskiej zajmuje mnie również sprawa Ikon. Właściwie powinien być to główny wątek pracy, niemniej stwierdziłem, że zostawię to prawdziwym znawcom, historykom, teologom (byłaby to intelektualna pycha z mojej strony, a temat ma jednak dotyczyć filozofii stricte), a sam skupię się na wybranych Ikonach adekwatnych do zagadnień poruszonych w pracy.

    Chodzi o ich wielowarstwowość, o to, że jest to w gruncie rzeczy najbardziej nowoczesna, a zarazem ponadczasowa sztuka konceptualna, co udowadnia swoim konceptualizmem m.in. polski artysta – mało znany – Adam Molenda, który przejął z ikony sposób ich pisania temperami warstwa po warstwie, a także symboliczną warstwę odwróconej perspektywy, "energii" rozchodzącej się "od wnętrza". Przeniósł na grunt sztuki konceptualnej Ikonę i uchwycił Jej sens tak samo jak Jerzy Nowosielski przeniósł Ikonę w świat sztuki abstrakcyjnej. Śledzę koncepcje m.in. Paula Evdokimova, Leonida Uspienskiego, a także Jerzego Nowosielskiego. Jest to temat – rzeka, tutaj w dyskusji na pewno się nie zmieścimy.  

    Anastasis przemawia do mnie najbardziej choćby przez wzgląd na to, że otarłem się o piekło. Tkwiłem w metafizycznych ciemnościach, przesycałem świat mrokiem aż po krańce makro i mikroskali odnajdując w Chaosie tylko śmierć. Nie widziałem Kosmosu. Nie chcę jednak do tego powracać. Jedno jest teraz dla mnie jasne: Była to śmierć. Anastasis jest w warstwie znaczeniowej jedną z najważniejszych dla Prawosławia Ikon. Podkreśla bardzo wciąż kontrowersyjną z punktu widzenia Katolickiej teologii dogmatycznej ideę Apokatastazy, czyli "pustego piekła", zwanej inaczej koncepcją powszechnego zbawienia.

    W najbardziej radykalnej, wciąż uznawanej za heretycką, koncepcji, zbawiony zostanie również Lucyfer – szatan jako jego "określenie" z małej litery (czyli oznaczające brak tożsamości, brak godności) zostanie w Lucyferze unicestwiony. Lucyfer uklęknie przez Bogiem niczym syn marnotrawny i zostanie mu przebaczone. Nie wiemy jak będzie / jak jest, bo to sprawy przerastające nasze ludzkie pojmowanie. Poruszam tutaj tylko jedną z koncepcji. Dla mnie jest czymś jasnym, że jeśli Bóg jest wszechmocny, to kruszy również wrota Piekła i zbawia dusze potępione. Nie wiem jak jest, przecież możemy się mylić, ale już Dante Alighieri w Boskiej Komedii opisywał ślad, jaki w piekielnych wrotach pozostawił Chrystus, wydobywający z otchłani pierworodnych, a więc pierwszych grzeszników. Do mnie również przyszedł, kiedy tkwiłem w mentalnym piekle. Niesamowite  

    Jedna z "Baterii" Adama Molendy.

     

    http://www.youtube.com/watch?v=D2iwAAaEZvE

     
    Odpowiedz
  6. beszad

    Wizja piekła oraz ikona własnego życia

    Twoja wzmianka, Bartoszu, na temat osobistego doświadczenia piekła zbiegła się dokładnie w chwili z moim przypadkowym przeczytaniem na ten temat artykułu, którego fragment zacytuję: "Niezwykłą historię opowiedział kilka lat temu Howard Storm, profesor, zagorzały ateista, który podczas podróży, jaką odbył do Europy z grupą studentów, doznał czegoś, co całkowicie zmieniło jego życie oraz osobisty światopogląd dotyczący religii. Podczas pobytu w Paryżu naukowiec w stanie ciężkim trafił do szpitala. Zdiagnozowano u niego perforację żołądka. Mężczyzna przeszedł wiele operacji. Po ich przebyciu, w czasie weekendu, kiedy nie było lekarzy, jego stan się pogorszył. Niestety, w pobliżu nie było specjalisty, który mógłby mu pomóc. Sytuacja pacjenta pogarszała się z minuty na minutę. 38-latek uznał w końcu, że nie jest w stanie dłużej walczyć – zdążył pożegnać się z najbliższymi i poddał się. Już po chwili stał przy swoim łóżku i widział leżące na nim swoje bezwładne ciało. Jak sam potem stwierdził, było to doświadczenie, które wydawało mu się nadzwyczaj realne. Potem, tuż przed wejściem do sali chorych, zobaczył dziwne postacie, które zaczęły go wzywać po imieniu. On zaczął ich dopytywać, czy są pracownikami szpitala. Nie doczekał się jednak odpowiedzi. W końcu postanowił pójść za nimi. Tajemnicze istoty dały mu do zrozumienia, że wszystko o nim wiedzą i że cały czas na niego czekały. Mężczyzna stwierdził potem, że podążał za nimi długo wąskim, przyciemnionym i obskurnym korytarzem. Z każdą kolejną chwilą robiło się ciemniej i ciemniej. (…) Profesor wspomniał, że kiedy leżał w tunelu, zaczął wspominać swoje życie, które zaczęło mu się jawić jako nędzne i bezwartościowe. W końcu jego oczom ukazała się świetlista postać, która skojarzyła mu się z wyobrażeniami na temat Jezusa. Howard rozmawiał z nią długo. Wreszcie znalazł się wraz z nią w zawieszeniu – jakby pomiędzy niebem a piekłem. Potem przed jego oczami ponownie zostało odtworzone jego życie. Storm zdał sobie wówczas sprawę z tego, jak wiele krzywd wyrządził w swoim życiu innym. W końcu Jezus odpowiedział mu: "Teraz wrócisz do świata". Miał powrócić i zmienić swoje życie. Wkrótce odzyskał świadomość. Doświadczenie, które stało się jego udziałem, kiedy lekarze walczyli o jego życie, zmieniło go na zawsze. Profesor zaczął o nim opowiadać wielu innym osobom, ale większość jego znajomych z politowaniem spoglądała na jego relacje. W ten sam sposób traktowała je jego żona, która także była ateistką. Kobieta w końcu miała dość i odeszła od męża. Naukowiec postanowił całkowicie zmienić swoje życie. Z zagorzałego ateisty stał się głęboko wierzący. Na bazie jego doświadczeń powstała także książka zatytułowana: "My Descent Into Death".

    Czy jest to doświadczenie realnie istniejącego piekła, czy jakiś wewnętrzny stan psychiki, w to nie chcę wchodzić. Nie ma to według mnie znaczenia, skoro rzeczywistość istnieje tylko o tyle, o ile jest "światem-dla", czyli również piekło o tyle istnieje, o ile sami jesteśmy go w stanie doświadczać. Wszelkie pytanie o przesłanki obiektywnego istnienia piekła uważam za głębokie nieporozumienie – nie dlatego, żebym w piekło wątpił, ale dlatego, że obiektywizm jest tu według mnie czymś zupełnie nieistotnym, bo stanowi jakąś pokraczną kalkę przykładaną ze świata empirii do przestrzeni transcendentalnej. Piekło jest stanem zniewolenia i skondensowania w człowieku wszystkiego, co złe – a zatem w samej wizji może się różnić. Jedynym stałym punktem pojmowania istoty piekła jest poczucie beznadziejnej niemocy wobec przerażającej świadomości zła. I własnie wobec tej niemocy, jedynym, który może wyzwolić człowieka z tego stanu, jest sam Chrystus.

    Zagadnę Cię jeszcze, Bartoszu, o kwestię ikon. Zapewne wiesz doskonale, na czym polega ikonopisarstwo, które jest bardziej wyrazem trwania w modlitwie, niż jakiegoś czysto ludzkiego aktu twórczego. Czy wobec tego ikonami mogą być obrazy konceptualne lub jakakolwiek inna forma malarstwa, wzorowanego na świecie ikon. Czy takie dzieła możemy jeszcze nazywać ikonami? Przyznam, że sam próbowałem przenosić ulubione motywy ikon na szkło, ale nigdy nie czułem, że to ikona – wiedziałem, że raczej jest to tylko jej odbicie w moim osobistym odczuciu. Tylko i AŻ odbicie. Świat ikon jest dla mnie równie wciągający, co nieprzenikalny. Być może wynika to z braku teologicznego przygotowania, ale też mam głębokie przeświadczenie, że człowiek może służyć jako "deska" do pisania ikony na własnym życiu – zupełnie tak, jak to pięknie wcześniej określiłeś na podstawie swojego autentycznego świadectwa.

     
    Odpowiedz
  7. ahasver

    Ikoną jest Twarz każdego Człowieka.

     Bardzo trudno rozstrzygać na temat zakresu semantycznego pojęcia "Ikona" głównie dlatego, że nawet wewnątrz koncepcji twórców dochodzi do niespójności, a nawet paradoksów. Mam teraz czas wolny, więc poświęcę go wyrażeniu "swojej" opinii na ten temat. Nie chcę mówić za znawców tego tematu. Napiszę jak to "czuję". 

    Zarówno wedle Uspienskiego jak i Evdokimova Ikona jest Pismem Świętym, którego kanon przedostał się z przestrzeni niematerialnej do świata zmysłowego, utrwalając Słowo w niewerbalnej tkance cielesnej. Jest to z resztą jak najbardziej zgodne z ideą Pantokratora jako Zbawcy absolutnego; pamiętajmy, że nie tylko Dusza, ale również Ciało Chrystusa dokonały – po zstąpieniu do Otchłani – wniebowstąpienia. Została zbawiona nie tylko transcendentalna przestrzeń Ducha, ale również świat empiryczny. Sensem pisania Ikony jest przebóstwienie materii już na początku przygotowywania Ikony, łacznie z wybraniem drewna i przygotowaniem deski, pierwotnie również na zebraniu z przyrody odpowiednik barwników, sporządzeniem cuchnących klejów wytopionych z króliczego bądź rybiego tłuszczu, utarciem i zmieszaniem z barwnikiem temper jajecznych. Obecnie tylko najbardziej ortodoksyjne szkoły ikonopisania podtrzymują ten żmudny proces od początku do końca, stąd przygotowanie orodoksyjnie kanonicznej ikony zajmuje często pół roku bądź nawet rok całkowitej modlitewnej kontemplacji. Większośc współczesnych szkół Prawosławnych odchodzi jednak od takiej żmudności, zachowując to, co najważniejsze: Intencję zbawiania materii.
     
    Na tym też polega przewaga Chrześcijaństwa nad implikowanym potem przezeń w ciągu dziejów platonizmem, że nie rozdziela świata na transcendentny świat idei i "upadły" świat cienia, tylko wprost: Przenosi Sacrum w profanum. Nie utożsamia ich z sobą, tylko sprawia, że już w materialnej, empirycznej rzeczywistości doznajemy prześwitów Królestwa. W tym też sensie nie chodzi o ontologiczną, empiryczną tożsamość, tylko o Pojednanie, w którym dochodzi do pokonania dzielącej je otchłani, co Ikona Anastasis przekazuje nam pod postacię przełamywanych przez Chrystusa wrót otchłani.
     
     Pojednanie Boga Ojca z Synem w Duchu Świętym ma zatem swoje odniesienie również w wymiarze ludzkiej cielesności, a także materialnego świata, który Chrystus "wytrącił" niejako z rąk diabła. Zbawienie człowieka przez Chrystusa ma wedle tradycji Prawosławia wymiar Pankosmiczny i jest traktowane wprost jako przeniknięcie materii przez mistyczne światło. Taka jest też teologiczna misja ikonopiscy; pisząc Ikonę w modlitewnej konteplacji, warstwa po warstwie, Ikonopisca z warstw symbolizujących materialną ciemność wydobywa światło (lub też przesyca materię światłem). Jest to ustawiczne zbawianie materii. Właściwie nie robi tego on, tylko Bóg, stąd koniecznośc powstrzymania przez ikonopiscę artystycznej ekspresji, zgodnie z zawartym w Piśmie Świętym nakazem "wyparcia się siebie", swojego artystycznego ego. Dochodzi do swoistego paradoksu albo wręcz autentycznego spełnienia się słów Pisma, wedle których ten, który utraci siebie, ten siebie otrzyma. Widać to w każdej Ikonie. Choć Ikona spełnia Kanon wedle Hermeneji (Podlinników – przepisów na Ikony), to jednak każda jest inna, każda nosi ślad swojego "medium", jakim jest Ikonopisca. Jest to odmienna forma artystycznej indywiduacji. Nie polega na ekspresji artystycznego ego, tylko na wypełnianiu się Tego-Samego w różnorodności własnej percepcji. Paradoksalnie, a może po prostu w swojej głębi dochodzi do tego, że większym indywidualizmem emanuje pokorny i wyciszony świat sztuki sakralnej niż dotykający ekstremów oryginalności świat sztuki ekspresyjnej. Moim skromnym zdaniem jest tak z tego powodu, że istotą sztuki nie jest jej warstwa zewnętrzna, estetyczna powłoka. Gdyby tak było, Picasso nie twierdziłby, że każda sztuka jest współczesna, że współczesne są nawet egipskie freski.
     
    Odsyła to do bardziej istotowej warstwy sztuki, czyli – idąc tutaj tropem Kierkegaarda – wpierw do warstwy etycznej, a następnie do stadium najgłębszego – do uniwersalizmu warstwy religijnej. Według Jerzego Nowosielskiego esencją sztuki jest indywidualny ślad, w którym Wszechświat, to co uniwersalne, a mówiąc najgłębiej: Sacrum, pozostawia swój "odcisk" w materialnej indywiduacji. Wnioskując dalej: Każda sztuka, jeśli jest sztuką, pozostaje czymś sakralnym. Sztuka nie-sakralna  w tym znaczeniu jest tylko estetycznym udawaniem sztuki.  
     
    I tutaj pojawia się dwuznaczność. Z jednej strony, skoro Sztuka przez wielkie "S" jest wyłącznie sakralna, ponieważ niesie z sobą Ducha i zbawia przestrzeń materii – czy to będzie dzieło malarskie, czy muzyka – to każda wariacja na temat Ikony jest w sensie konceptualnym już Ikoną. Tak też rozumiał swoje wariacje Jerzy Nowosielski, tak też rozumie je Adam Molenda. Z drugiej strony pojawiały i pojawiają się głosy, że podobnie jak nawet najbardziej natchnione wersety spisane przez Mistyków nie będą nigdy Pismem Świętym, które uzupełnić ma prawo tylko i wyłącznie powracający Chrystus, tak też dany od Boga pod postacią Chusty Swiętej Weroniki (stąd określenie Vera-eikon, "ślad prawdziwy", Ikona) pierwszy autentyczny Mandylion, ślad twarzy Chrystusa i sposób, w jaki "kopiowano" pozostałe Mandyliony, nie odnajdzie siebie poza kanonem. W tym sensie wszelkie interpretacje Kanonu nigdy nie będą Ikonami. 
     
    Zatem bardzo trudno jest jednoznacznie udzielić odpowiedzi na zadane przez Ciebie pytanie. Paradosis, czyli tradycja, oznaczająca wprost: "niesienie tego, co najwyższej jakości" jest jakąś formą obrony ponadczasowości utrwalonego, wiecznego kanonu. Nie możemy ingerować w Pismo Święte, możemy je tylko chronić, tłumaczyć, a także interpretować, ale to już poza Pismem Świętym. Podobnie rzecz ma się z Ikoną, co do której twierdzi się, że jej miejscem nigdy nie może być muzeum, a tylko Cerkiew lub wydzielona w domu przestrzeń modlitwy. W tym znaczeniu Ikona jest kontekstualna, jest rekwizytem Liturgii, poza którą traci swój blask.
     
    I właśnie tutaj pojawia się myśl, że skoro istotna jest owa "kontekstualność", to Ikoną wcale nie jest odseparowane, gotowe dzieło, tylko Jej funkcja: Przeniesienie w Świat Sacrum. Podobnie jak znaczenie Pisma Świętego wcale nie musi tracić swojego wydźwięku w momencie jego tłumaczenia na inne języki, uwspółcześniania jego gramatyki, aby było bardziej czytelne, ponieważ kryterium autentyczności pozostaje tutaj czysta i pozbawiona osobistego interesu intencja, tak też możliwe, że współczesne "wariacje" na temat Ikony jednak pozostają Ikonami, ponieważ choć ich forma może mocniej nieraz swoją sakralnością dotrzeć do współczesnego człowieka, to jednak jeśli intencja pozostaje czysta, czyste i nietknięte pozostają również – choć w innej tylko warstwie estetycznej – warstwy etyczne i religijne.
     
    Spór dotyczący istoty Ikony jest sporem stricte dogmatycznym. Nie znam się na dogmatyce, nie jestem ani historykiem dogmatu, ani znawcą sztuki. Spoglądam na ten problem przez pryzmat intencjonalny, a także w chwili obecnej intuicyjny. Dla mnie osobiście wszelkie wariacje na temat Ikony są jak najbardziej Ikonami. Świecą tak samo intensywnie, podobnie odsyłają w przestrzeń Sacrum, całkowicie podporządkowując Bogu materię wokół. Absolutnie nie widzę zagrożenia tradycyjnej formy Ikonopisania ze strony współczesnych, konceptualnych czy abstrakcyjnych form Ikonopisania. To trochę tak jak z motoryzacją – przepraszam za "przyziemne" porównanie, ale kocham samochody i mechanikę – kanon klasy GT może dziś już stanowić klasyczne porsche 911 z lat 60′ / 70′ tych, a mimo to współczesna jego wersja, choć ma już trochę inną formę i unowocześnioną technikę, wciąż wyraża taką samą esencję, tego samego ducha i ten sam zamysł techniczny. Nie chciałbym jednak wchodzić w profesjonalne teologiczne polemiki na temat Ikon, ponieważ nie znam się na tym, dopiero ten niesamowicie bogaty temat zaczynam poznawać. Chyba ważniejsze jednak jest w tym kontekście czuć sercem niż jakoś ściśle przestrzegać dogmatów. Nie wiem, mogę się mylić. Po prostu nie "wiem", ale "czuję", że Molenda jednak pisze Ikony. 
     
    Jeśli chodzi o Twoje Beszadzie porównanie życia Człowieka z "deską" do sporządzania Ikony: Wspieram tą intuicję całym sercem, ponieważ Ikona nie jest po to, aby "stała" na podeście i tylko stała, podobnie jak Pismo nie jest po to, aby przeczytać je jako ciekawe dzieło literatury, ale mają mieć fundamentalne znaczenie jako inspiracja do zastosowania w życiu. Ikoną jest w gruncie rzeczy Twarz kazdego człowieka. Twarz mężczyzny musi być odbiciem Twarzy Bogoczłowieka… I jeszcze tym bardziej jestem przekonany o tym, że Molenda pisze ikony 
     
    "Szałas" Adama Molendy ma tutaj znaczenie takie jak Ikona wewnątrz Cerkwi. Tutaj również "żyje" w adekwatnym sobie kontekście, zbawiając materię wokół, wypełniając Duchem przestrzeń dawno opuszczoną przez pasterzy. Tutaj "Szałas" został w ramach "performance’u" – bo swoisty "performance" stanowi również Liturgia – ustawiony w przestrzeni sakralnej Beskidu Moravsko-Śląskiego, która to przestrzeń zostaje przez Szałas "przebóstwiona" tak jak zostawała przebóstwiana podczas modlitw wypasających tutaj ongiś swoje owce pasterzy.
     
    Piękna piosenka zespołu: "Na Bani". Deesis.
     

     

     
    Odpowiedz
  8. fizyta29

    Filozofia i konfitury

    Tekst frapujacy.  Mam nadzieje, ze Bog czyta Twoje teksty. A jak nie Bog, to przynajmniej co dziesiaty biskup. Albo co drugi wykladadowca seminaryjny w czasie zajec z filozofii – oczywiscie z zadaniem napisania madrego komentarza na portalu Tezeusza. Pozdrawiam.

     
    Odpowiedz
  9. fizyta29

    W zamyśleniu

     Skutki poszczególnych działań, zaniechań, uprzedzeń i przekonań nakładają się w życiu jak i w historii ludzkich zbiorowości jak fale tworzone przez krople deszczu na poszarpanej wiatrem tafli jeziora. 

    Znacznie lepiej idzie nam torowanie sobie drogi pośród tych zafalowań kołysaniem się w takt własnych -izmów: od nihilizmu po "konfituryzm", czyli przekonanie, że świat zewnętrzny można jakoś udobruchać "cukrem" i umiejętnością przewidywania. 

    Z filozofów najbardziej cenię sobie poznaną dzięki Tezeuszowi Simone Weil. Być może dlatego, że przynajmniej w pewnym stopniu rozumiem tor jej myślenia oraz staję w zdumieniu nad jej zafrasowaniem. Taka filozofia – zafrasowana i sięgająca do klasycznych utworów literackich pozwala transcendować ludzkie doświadczenie. 

    Trascendencja jest jak łaska – przychodzi nie wiadomo skąd, prowokuje do stawania się, zachęca do introspekcji i gna ku nieznanym światom, z której pierwszym jest drugi człowiek. Twoje odczytywanię Bożego słowa i odnajdowanie w nim śladów "stawania się" bardzo mnie poruszyło. 

    Bardzo ciekawą przestrzeń otworzyłeś… przestrzeń, w której Śmierć jest jak u św. Franciszka, siostrą śmiercią, która kiedyś poprowadzi nas w nieznane a na razie karze wziąść z czułością to życie … w skupieniu – bez tego ciągłego rozkołysania. 

     
    Odpowiedz
  10. ahasver

    W drodze stajemy się lepszymi ludźmi.

    Jest tak jak piszesz, Pawle. W tekście użyłem nie do końca "ścisłych" słów; otóż transcendencja nadchodzi od "zewnątrz", co jest po prostu "metaforą przestrzenną" obrazującą konieczność zdystansowania się do samego siebie, kiedy pragniemy otworzyć się na transcendencję, niemniej w istocie oznacza ona "przekraczanie" (transcendere), nie tyle zatem "zewnętrzność". Stąd moje małe sprostowanie: skoro Chrystus poleca człowiekowi skierowanie się do wewnątrz, własciwie pojęta immanencja i transcendencja są z sobą tożsame.

    Tym, co kierując się "do wewnątrz" przekraczamy, jest m.in. powierzchowność, "zewnętrzna" powłoka własnych słabości, nie do końca zgłębionej woli, fetyszystycznej tożsamości opartej m.in. na bezkrytycznym przyjmowaniu "tożsamościowych wzorców", a także na kierowaniu się stereotypami, przez które zamiast myśleć o autentycznej tożsamości siebie jako indywidualnego, niepowtarzalnego sposobu odzwierciedlenia Tej-Samej, uniwersalnej Prawdy, koncentrujemy się na stworzeniu maski, pozoru w grze społecznych pozorów. Budujemy wówczas martwe, konsumpcyjne społeczeństwo pełne atrap, gdzie często jest tak, że ludzie nie kupują harleya-davidsona przez to, że jest to wspaniały, legendarny i fascynujący motocykl dający ogromną satysfakcję z jazdy, ale dlatego, że w oczach sąsiada pragną uchodzić za "twardziela w skórach"; jest to wówczas forma ucieczki od prawdy, a nie prawdziwe, dzielne i twardzielskie zmierzenie się z jej surowością. Jakoś tak można odróżnić pozoranta na harleyu od prawdziwego harleyowca. Ten ostatni nie musi się zgrywać przy drugim człowieku. Pozostaje dobry, często "uśmiechnięty w oczach". Nie wchodzi do restauracji jak nadęty bałwan próbujący podkreślić swoje harleyowskie ego w ćwiekach i z frędzlami. Prawdziwi ludzie mają prawdziwą aurę. Nie wiem jak się to dzieje, ale potrafię to rozpoznać dość szybko.

    Również zewnętrzny kosmos jest transcendowany przez Boga w człowieku m.in. przez jego immanentne, głębokie przebóstwienie. Zgodzę się z Tobą, że transcendencja jest w głównej mierze niezależną od człowieka łaską, niemniej człowiek nie pozostaje bez wpływu na jej "stawanie się" w jego duszy; otóż największym wyzwaniem dla człowieka w tej kwestii, wymagającym ogromnej pracy, jest ustawiczne przygotowywanie się do jej przyjęcia. To trochę jak katharsis, oczyszczanie szyby po to, aby mogło przez nią wpaść do środka światło, jak przeczyszczanie reflektorów, aby bardziej efektywnie świeciły. 

    W "stawaniu się" dzięki transcendencji Istotne jest doświadczenie życia jako drogi. Niesamowicie się to złożyło, ale dopiero za kierownicą wielkiej cięzarówki odkryłem głębszy sens słów Chrystusa: "Jam jest drogą", sens bycia pielgrzymem, znaczenie transcendencji-immanencji jako "stawania się". Droga wymaga wielu wyrzeczeń, sprawia, że człowiek zdany jest – DOSŁOWNIE! – na siebie i na łaskę… Doświadczenie drogi jako "stawania się" przynosi jeszcze jedną refleksję: Otóż Chrystus mówi, aby zaprzeć się siebie. Aby się siebie wyrzec. "Ten, kto traci siebie, ten siebie odzyska".

    Transcendencja-immanencja pielgrzyma, spora ilość wyrzeczeń, a przede wszystkim konieczność "słuchania drogi", a także wehikułu sprawia, że człowiek musi odrzucić własne "chcenia", powierzchowną wolę, musi pokonać słabości samego-siebie. I dopiero wówczas, niejako "dzięki drodze", czyli w metaforze – dzięki Chrystusowi, który jest tą drogą, człowiek uzyskuje siebie odmienionego, silniejszego, bardziej ogorzałego i krzepkiego, zaradnego, o wiele bardziej siebie niż gdyby był sam-sobą zgodnie z własną, zawsze podatną na słabości wolą, a nie "wolą drogi". To jest bardzo piękne doświadczenie, jedno z najwznioślejszych, jakie przyszło mi przeżywać.    

    Simone Weil, ale również mistyczka Edyta Stein, której lekturę serdecznie polecam (!), to w dużej mierze probierczynie nowego wymiaru filozofii – nowego, choć bardzo dawnego, zapomnianego przez większość filozofów koncentrujących się nie na życiu jako drodze, tylko na gabinetowych analizach, powstałych chyba z nudów  

    Pozdrawiam!

    http://www.youtube.com/watch?v=1TD_pSeNelU

     
    Odpowiedz
  11. wykeljol

    transcendencja i immanencja

    Genialnie zobrazował to c.s.Lewis w Kronikach Narni. Pierwsza scena w pierwszej księdze- gdy Łusia wkracza do małej szafy(immanencja) i wchodzi z niej do wielkiego, nieznanego świata, odkrywającego przed nią stopniowo swoja rzeczywistośc, Tak, mysle wchodzimy w siebie(wewnątrz, immanencja) medytując i wówczas znajdujemy nieznane swiaty, coraz wieksze i wieksze, znacznie przertaczające nasze o swoim wnetrzu mniemanie, a wreszcie możemy natknac sie w samiej głebi, Na Jego Obecnośc a własciwie zanurzyć się w niej, co juz całkiem nas przekracza, a jednak jest intymnym kontaktem. To ci dopiero transcendowanie!

    I w ostatniej opowiesci o końcu narnijskiego swiata, gdy wszyscy przechodzą do Krainy Aslana. Przechodzą przez drzwi maleńkiej szopy pośród łąki , która otacza te szop ze wszystkich stron. . Wchodzą do środka, do wewnątrz. I wówczas poraża ich ogromna przestrzeń, jaka sie przed nimi roztacza, świetlista i zrazem cudownie zmysłowa: soczyste owoce-ale bez muszek i robali (i bez chemii rzecz jasna), zieleń tak zielona, jak nigdzie na świecie, zapach słonecznej łąki jaki nigdzie na świecie, a gdy ida dalej rozpoznają, że to Narnia(która wcześnie n ich oczach znikła, lecz to była ta stara, materialna Narnia), ale Narnia doskonała. Wdospoady pozwalają unosic się nimi wzwyz bez szkody, przepascie pozwalaja przekraczac się jednym susem, szybkośc, bezpieczeństwo, a zarazem cudowne, radosne podniecenie niezwykłą przygodą, i gdy tak pedzą dalej wkraczają do nastepnej Narni, jeszce doskonalszej, piekniejszej i wspanialszej  i bogatszej o ich przedmioty i miejsca z naszegoswiata, ale idealne,;radość w nich rośnie, niewazkość, mozliwośc kierowania swoim lotem, uwanianie z ograniczeń pozwala na ogarnięcie tego cudownego swiata coraz dalej i dalej i wyżej i wyżej …Tak, to własnie jest tajemnica o której mówi Aslan: Wnętrze jest WIĘKSZE niż to, co zewnetrzne. Oni tego doswiadczaja zmysłowo, a radosnemu lotowi towarzyszy okrzyk Aslana "Dalej w głąb!Dalej wzwyż!!!!"

    Do tego tęsknię.

     
    Odpowiedz

Skomentuj fizyta29 Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code